O prawdę o dywizji

Widział w Lubomlu łzy na twarzy Ukraińców, którym polski konsul wręczał medale “Za udział w wojnie obronnej w 1939 r.” i informował o przyznaniu dodatków kombatanckich do skromnych emerytur.

Decyzja, czy mogę być naczelnikiem w Zjednoczeniu Stacji Radiowych i Telewizyjnych i mieć dostęp do tajemnic wojskowych Ministerstwa Łączności jeszcze nie zapadła, a wezwano mnie do Departamentu Wojskowego i polecono opracować pewne wytyczne na wypadek wojny – wspomina Władysław Tołysz. – Zdumiałem się bardzo, formalnie rzecz biorąc nie miałem prawa tego robić. Zażartowałem, co wy chcecie, żebym tajemnice wojskowe do Wolnej Europy sprzedawał. Jego pracownicy siedzący w pokoju zaczęli się śmiać, a jeden z nich oświadczył, że – my wiemy, że nie sprzedasz. Po kilku dniach mój przełożony otrzymał pisma od Ministra Obrony Narodowej i Ministra Spraw Wewnętrznych o dopuszczeniu mnie do spraw tajnych i mobilizacyjnych. Mnie o tym poinformowano dyskretnie i nieoficjalnie. Dyrektor zjednoczenia powiedział mi – ty Tołysz, zamknij dziób, oficjalnie nic nie wiesz. Zdradził mi tylko, że pułkownik, od którego zależała decyzja napisał, że rodzina Tołyszów jest dobrze znana, jej przedstawiciele będą do upadłego bronić słusznej sprawy i Polski nie sprzedadzą. Do mojego dyrektora przyszło też pismo, że mój zastępca partyjny i członek egzekutywy, którego KC forowało na moje stanowisko ma za długi język i nie można dopuszczać go do spraw tajnych i mobilizacyjnych. To bowiem, co będzie opracowywał, będzie znane w całej Warszawie.

Bezpartyjny naczelnikiem

– Gdy dyrektor przedstawił sprawę w KC, zaczęto tam zgrzytać zębami. Po pewnym czasie zgodzili się, żeby mnie – bezpartyjnego – mianować naczelnikiem wydziału w Zarządzie Stacji Radiowych i Telewizyjnych. Była to ogromna kobyła. Musiałem odpowiadać za sprawy organizacyjne i płacowe. Dobrałem sobie jednak ludzi, którzy poradzili sobie z zadaniami. Twardo postawiłem sprawę, że ludzi będę dobierał sobie sam, a nie żadna egzekutywa. Wiedziałem, że potrzeba mi prawników i ekonomistów i takich znalazłem. Tego mojego zastępcę, partyjnego działacza, kazałem też zabrać i przenieść na bardziej „odpowiedzialne stanowisko” np. do Ligi Kobiet. W branży związanej z radiem i telewizją przepracowałem praktycznie całe życie. Przechodziła ona oczywiście różne modyfikacje i ostatecznie na emeryturę odszedłem z Ministerstwa Telekomunikacji. Stacje radiowe i telewizyjne zostały bowiem włączone do tego resortu. Była to, jak uważam decyzja słuszna. Telekomunikacja stanowi bowiem jeden organizm i nie powinna być porozrzucana nie wiadomo gdzie. Cała sieć jest powiązana ze sobą technicznie. Na wypadek wojny telekomunikacja musi stanowić jeden organizm zaprzężony dla potrzeb armii…

Na rzecz środowiska

Po odejściu na emeryturę Władysław Tołysz zaczął udzielać się na rzecz środowiska żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej, działającego przy Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Nie była ona łatwa. Środowisko to w ZBOWiD-zie było tylko tolerowane. Jego działacze rekrutujący się często z weteranów UB starali się zepchnąć byłych żołnierzy dywizji na margines organizacji. Było to zgodne z ówczesną ogólną polityką państwową, która wszystko co było na Wschodzie, skazywała na milczenie. Wolno było pisać o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów, o obronie Przebraża, ale 27 dywizja aż do połowy lat osiemdziesiątych stanowiła temat tabu. Oficjalnie nie istniała. Władze PRL starały się zwłaszcza utrudnić wszelkie upamiętnienie walk dywizji na Lubelszczyźnie, w postaci pomników, płyt i postumentów.

– Staraliśmy się jednak robić w tym względzie co się da – podkreśla Władysław Tołysz. – Nie przejmowaliśmy się zakazami. Jedną z pierwszych tablic ku czci żołnierzy dywizji umieściliśmy w kościele w Dorohusku. W ZBOWiD-zie Chełmskim domyślali się, że wspólnie z kolegami chcemy to zrobić i starali się nam to uniemożliwić. Na zebraniu jeden z czołowych działaczy tego oddziału wprost powiedział, jak przekazał mi później jeden z kolegów, że- tego Tołysza to już dawno powinien szlag trafić… Działacze ZBOWiD-u z Chełma chcieliby, żeby na ich terenie były tylko upamiętnione „wyczyny” UB. Kierownictwo tego oddziału chciało mnie też nauczyć rozumu i zwrócili się do WOP-u, z prośbą o to, żeby mnie aresztowali, kiedy będę przyjeżdżać do Dorohuska. Miejscowość ta leżała w strefie przygranicznej i WOP wykonywał na jej terenie funkcje typowe dla Służby Bezpieczeństwa. Mógł zatrzymywać każdego, kto zajmował się tam działalnością niewygodną z punktu widzenia władz PRL-u. Na moje szczęście w Dorohusku i okolicy mieszka dużo Tołyszów, z których większość jest zresztą ze mną spokrewnionych. Byłem legitymowany przez WOP -istów, ale wszyscy brali mnie za miejscowego. Nasze ruchy były jednak obserwowane.

Ktoś doniósł

– Przekonaliśmy się o tym, gdy zaczęliśmy szukać wykonawcy tablicy, którą chcieliśmy zamontować w dorohuskim kościele. Pierwotnie zgodził się to zrobić jeden z profesorów z Technikum Elektrycznego w Chełmie. Zapalił się do tego, wykonał już prace projektowe, ale niestety ktoś, nie wiadomo jak, o tym doniósł odpowiednim władzom i nauczyciel został bardzo mocno przyciśnięty do muru. Przeprowadzono u niego rewizję. Arkusz techniczny wzoru tablicy został porwany, zniszczony. Nauczycielowi oświadczono też, że jeżeli będzie się zajmował takimi rzeczami, to profesorem w technikum nie będzie i szybko nowej pracy nie tylko w szkolnictwie, nie znajdzie… Musieliśmy szukać innego wykonawcy. Z kolegą Stanisławem Maślanką udało nam się znaleźć następnego w Łodzi. Działał tam spółdzielczy zakład odlewniczy, którego kierownikiem był syn legionisty. Niczego się nie bał. Oświadczył, że załatwi to sam z egzekutywą i słowa dotrzymywał. Po tej tablicy odlewał następne. Łatwo je rozpoznać, bo są grube, mosiężne. Wtedy nie mieliśmy dostępu do miedzi. Z tą pierwszą tablicą mieliśmy jeszcze problemy z dowiezieniem do Dorohuska. Ja optowałem, żeby jechać bocznymi drogami. Zięć mojego szwagra stwierdził, ze nie ma co się bać i pojedziemy główną drogą na Lublin. Okazało się, że miał rację. Dotarliśmy do kościoła w Dorohusku bez przeszkód. Na drugi dzień znaleźli się tacy, których to bardzo zdziwiło. Chcieli się koniecznie dowiedzieć, którędy jechaliśmy tak jakby wiedzieli, że na bocznych drogach ktoś na nas czekał. Odpowiedziałem im wymijająco, że nadarzyła się okazja, tośmy ją wykorzystali i przywieźli z Warszawy. Wkrótce w Dorohusku odbyła się podniosła uroczystość odsłonięcia tablicy z udziałem biskupów z Lublina.

Jeszcze bardziej znienawidzony

Po tej uroczystości Władysław Tołysz stał się pewnie jeszcze bardziej znienawidzony w chełmskim ZBOWiD-zie. Mieszkańcy Dorohuska dowiedzieli się zaś, że istniała 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK.

– W Dorohusku był też taki, co mówił, że tu wszyscy na Anglię i Francję czekają – wspomina Władysław Tołysz. – Na procesji podczas uroczystości niósł krzyż. Jak mnie zobaczył, to oddał krzyż pierwszemu z brzegu człowiekowi i uciekł. Dopiero po latach doszedłem do tego, że to właśnie on doniósł na moją rodzinę do NKWD, które wtedy nie potrafiło nas znaleźć z powodu innej literki w nazwisku, ale po paru latach UB i tak się do nas dobrało. Jak mnie zobaczył żywego, to strasznie się przeraził, tak jakby ujrzał ducha…

Po Dorohusku Władysław Tołysz uczestniczył w wielu innych akcjach, w toku których w świątyniach montowano i odsłaniano tablice ku czci towarzyszy broni. Były to prawdziwe akcje, bo SB tego typu przedsięwzięciom starało się przeciwdziałać.

– Jak odsłanialiśmy tablicę dywizyjną na Jasnej Górze, to w tym samym czasie ze swoją tablicę jechali do Częstochowy Wilniucy – wspomina Władysław Tołysz. – SB zgarnęło ich razem z tablicą, którą zarekwirowało. Nam uroczystość w sanktuarium bardzo się udała. Była niezwykle podniosła. Choć ja omal nie padłem na niej z nóg…

W latach dziewięćdziesiątych w zmienionej sytuacji politycznej Władysław Tołysz zajął się pracą historyka dywizji. Zaczął pisać artykuły poświęcone zmaganiom dywizji, analizować dotychczasowe publikacje na jej temat, które wreszcie zaczęły się pojawiać i jeździć na Wołyń. Chce po prostu dorzucić swoją cegiełkę do prawdy o dywizji.

Błędy w opracowaniach

– W wielu publikacjach w tym nawet książkowych pojawiają się błędy, które trzeba prostować – mówi. – Odchodzą bowiem ostatni świadkowie wielu zdarzeń i pojawiają się nowi „bohaterowie” , którzy sobie przypisują cudze zasługi. Koledzy, którzy wzięli na siebie trud napisania pierwszych monografii mieli często różnych „podpowiadaczy”, mówiących bzdury, trudne bez naocznych świadków do zweryfikowania. Oceniając publikacje trzeba się jednak wystrzegać taniego krytykanctwa. Można mieć np. zastrzeżenia do monografii Michała Fijałki zatytułowanej „27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK”. Koledzy zapominają, że praca ta ukazała się w 1986 r. i miała ona charakter pionierski. Dzięki niej świat w ogóle dowiedział się, że była taka jednostka AK jak nasza dywizja. Przez lata temat ten był przecież zakazany. Związku Sowieckiego nie wolno było przecież drażnić. Były czasy, że dywizji dorabiano też gębę. Oskarżano ją m.in. o zorganizowanie zasadzki k. Sarn na najmłodszego bardzo zdolnego sowieckiego generała, a także o wymordowanie rannych Niemców, którzy jechali w sanitarnym pociągu, który dywizja zdobyła pod Lubartowem. Sowieckiego generała zabili banderowcy, bo jeździł on brawurowo bez eskorty, w dwa tygodnie po rozbrojeniu dywizji pod Skrobowem. Żadnego jej żołnierza pod Sarnami nie było. Niemiecki pociąg sanitarny dywizja istotnie zdobyła, a rannych Niemców nie wymordowała. Przekazała pociąg Armii Czerwonej. Sprawę tą poruszył Willii Brandt w trakcie rozmów z Gomułką przed podpisaniem Traktatu Polsko-Niemieckiego w 1970 r., chcąc przypisać Polakom ludobójstwo. Władysław Gomułka od dywizji się nie odciął i wyjaśnił kanclerzowi, że ta przekazała pociąg Sowietom, a co oni zrobili z jego pasażerami, to już nie Polaków sprawa. W ówczesnej rzeczywistości dywizja nie miała żadnych możliwości zajęcia się rannymi.

Michał Fijałka nie mógł o tym napisać. W Polsce obowiązywała jeszcze cenzura. Chciałem jednak podkreślić jeszcze, że Michał Fijałka zrobił swoją pracą dla naszego środowiska bardzo dużo. Dopiero teraz są warunki, żeby nad jego monografią dyskutować, coś poprawiać czy uzupełniać. Potępianie autora jest absolutnie niedopuszczalne. Robią to ci, co nie zdają sobie sprawy, z jakimi trudnościami musieli się borykać wszyscy, którzy chcieli zajmować się dywizją.

Polecenie „Mohorta”

Prace na temat dywizji istotnie z ogromnym trudem przebijały się do świadomości społeczeństwa. Praca Wincentego Romanowskiego „ZWZ-AK na Wołyniu 1939- 1944” została napisana w latach siedemdziesiątych, przez wiele lat leżała jako niewykorzystany maszynopis, wiele lat przeleżała także z różnych przyczyn w Wydawnictwie KUL. Ukazała się dopiero w 1993 r. Autor chciał z niej uczynić wcześniej dysertację doktorską, ale profesorowie najzwyczajniej nie chcieli się podjąć roli promotora takiej pracy. Gdy już znalazł promotora i zaczął tworzyć swoją pracę, to po jej napisaniu nie mógł przystąpić do jej obrony. Została ona opracowana i zweryfikowana, ale z przyczyn politycznych powędrowała do szuflady, z której wyszła dopiero po wielu latach. Nieco więcej szczęścia miała praca Józefa Turowskiego „Pożoga”- Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK. Ukazała się ona w 1990 r.

– W niej oczywiście też są nieścisłości- mówi Władysław Tołysz. – Turowski w kilku rozdziałach oparł się na relacjach kolegów, którzy nigdy w danym miejscu nie byli i nic nie widzieli, nie mogą być więc wiarygodni. Nie są naocznymi świadkami, tylko coś od kogoś słyszeli i postanowili zabrać głos mimo, że nie mają do tego kompetencji. Szczególnie dużo przeinaczeń w wielu opracowaniach dotyczy batalionu „Korda”. Dlatego też koledzy postanowili, że musi powstać opracowanie mu poświęcone. Jego napisanie powierzono mnie.

– „Mohort” też stwierdził – byłeś w oddziale od początku do końca, masz wszystkie dokumenty, książkę rozkazów, ukończyłeś studia, możesz siąść na tyłku i napisać. Podjąłem się więc tego zadania. Od śmierci żony, gdy jestem sam, czasu mam co prawda dużo, ale jest to mozolna praca. Wszystkie fakty muszę drobiazgowo sprawdzać z książką rozkazów, żeby uniknąć wszelkich błędów.

Chwile zaskoczeń i wzruszeń

Władysław Tołysz odwiedza też Wołyń. Spotyka się z Ukraińcami, zwłaszcza zaś z nauczycielami historii. Ma nadzieję, że wcześniej czy później dojdą do głosu przedstawiciele młodego pokolenia Ukraińców, którzy będą umieli spojrzeć na dzieje własnego narodu bez nacjonalistycznych okularów.

– Dyskutowanie z ukraińskimi środowiskami jest trudne – mówi. – Nawet młodzi mają zakodowane w pamięci stereotypy, które nakazują im się odnosić z pogardą do innych narodów. W stosunku do Rosjan mówią wyłącznie Moskale. Takie podejście nie sprzyja wspólnemu dochodzeniu do prawdy. Do żadnego narodu nie można podchodzić z nienawiścią…

W swoich wołyńskich peregrynacjach Władysław Tołysz przeżył też chwile zaskoczeń i wzruszeń. Widział w Lubomlu łzy na twarzy Ukraińców, którym polski konsul wręczał medale „Za udział w wojnie obronnej w 1939 r.” i informował o przyznaniu dodatków kombatanckich do skromnych emerytur.

– Byli bardzo wdzięczni, że państwo, w obronie którego stanęli we wrześniu 1939 r. o nich nie zapomniało – podkreśla Władysław Tołysz. – Tego typu działania są niewątpliwie jedną z dróg budowania polsko-ukraińskiego pojednania.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply