„Niech żyje wódz Hitler”, „Sława Banderze”

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na natychmiastowy wyjazd po ostrzeżeniu otrzymanym od Ukraińca Hylki, który oznajmił rodzicom – Panie Śladewski, budut rezaty, wtikajte – po wypowiedzeniu tych słów od razu odszedł, żeby żaden z ziomków go nie zobaczył, bo wtedy groziłaby mu okrutna śmierć.

– Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się z listów, gdzie wywieziono naszych sąsiadów – wspomina Monika Śladewska. – Trafili gdzieś koło Archangielska. Szybko odnaleźliśmy tę miejscowość na mapie. Ucieszyliśmy się, że to nie jest Syberia, tylko północna Rosja. Szybko się jednak okazało, że warunki życia tam wcale nie były lepsze. Zaczęło się od wysyłania paczek. Pakowaliśmy do nich suchy makaron, kaszę, suchary i soloną słoninę. Adresowanie paczek należało do mnie. Ojciec szybko nauczył mnie rosyjskiego alfabetu. Listy przysyłało nam kilka zaprzyjaźnionych rodzin. Z listu od Pyciów dowiedzieliśmy się, że jak ich zabierali, sąsiad Ukrainiec Piotr Kramarewicz otworzył szafę i wybrał sobie potrzebne rzeczy. Zesłańcy, jak pisali, wykonywali katorżnicza pracę przy wyrębie i spławie drzewa. Pyciowie, jak pamiętam, mieszkali w „posiołku” Nianda. Miejscowy człowiek, który wiózł ich saniami, po wyładunku z wagonu radził, aby w tym właśnie „posiołku” się zatrzymali.

Bliżej świata

– Tłumaczył im, że biegnie tędy linia kolejowa i będą bliżej świata. Wojna niemiecko- sowiecka, która wybuchła w czerwcu 1941 r. przerwała korespondencję i wysyłanie paczek zesłańcom. U nas, po wywózce sąsiadów, Polacy żyli w niepewności. Lecz w miarę spokojnie. Ojciec jeździł często do Kowla, skąd przywoził informacje, że działa polska konspiracja, na Zachodzie funkcjonuje polski rząd, który przetrwał, więc Polska nie zginęła, ale by ponownie znalazła się na mapie świata, trzeba będzie walczyć, a może i ginąć. Na razie perspektywa ta wydawała się dość odległa. Sowieci czuli się pewnie i trzeba było adaptować się do nowej rzeczywistości. Dzięki zapobiegliwości ojca , który tuż przed wybuchem wojny zakupił większą ilość takich produktów jak sól, cukier, mąka, herbata, nafta, nie mieliśmy większych kłopotów zaopatrzeniowych, ale z innymi artykułami było znacznie gorzej. Trzeba było je zdobywać poprzez handel wymienny. Za szpulkę białych nici Żyd Moszko żądał gęsi… W „kooperatywie” towar pojawiał się raz w miesiącu. By coś w niej kupić, trzeba było całą noc stać w kolejce. Cioci Kardaszowej, która zawsze szła do tej kolejki po kilkunastu godzinach udawało się kupić pół kilograma cukru i pół metra flaneli. Jedynym urozmaiceniem szarej rzeczywistości było częste chodzenie do kościoła. Wybuch wojny niemiecko-radzieckiej w dniu 22 czerwca 1941 r. diametralnie zmienił sytuację na całym Wołyniu, przede wszystkim w sposób zasadniczy wpłynął na zmianę postaw Ukraińców.

Niepokojący huk

– W wyjątkowo pogodną niedzielę rano jechałam wozem konnym do Zasmyk, usłyszeliśmy niepokojący huk i wycie samolotów w bojowym szyku lecących na wschód. Dobiegające coraz częstsze wybuchy i daleko widoczne dymy unoszące się na tle bezchmurnego nieba nie były zjawiskiem zwykłym. Tato był pewien, że to naprawdę wojna, że coś się dzieje, co sprawę Polski posunie naprzód; Polska coraz bliżej – skonstatował zadowolony. Niemcy znienacka i ostro zaatakowali z powietrza. Obserwowaliśmy błyski lecących pocisków i koziołkujące rosyjskie samoloty, wydobywały się z nich kłęby czarnego dymu. Jednocześnie słyszeliśmy potężne detonacje bomb spadających na lotnisko w Lubitowie i na dalej położony skład amunicji. Na niebie rozpościerały się spadochrony. W Zasmyakch obok szkoły zestrzelono samolot. Wrak palącego się samolotu runął na ziemię. Z dwóch rosyjskich lotników uratował się jeden. Wojsko niemieckie odnosiło sukcesy w pierwszych dniach walk. Przewaga niemieckich sił uderzeniowych z granicy na Bugu była tak wielka, iż nie próbowano organizować żadnego oporu. Szosą Włodzimierz Wołyński-Łuck w wielkim pośpiechu cofały się oddziały wojsk sowieckich, na poboczach szosy zostawiano niesprawny sprzęt; nie był to odwrót lecz ucieczka. W takim również tempie z Kowla ewakuowano administrację i rodziny wojskowych. Koleją przez Równe i dalej na wschód wyjeżdżali co sprytniejsi i bogatsi Żydzi. Grzmoty i huk samolotów przycichł, oczekiwaliśmy wkroczenia wojsk niemieckich. Ukraińcy podnieceni oswobodzeniem świętowali, wznosili bramy triumfalne. Taką bramę widziałam w Nowym Dworze i Daźwie, przystrojoną kwiatami oraz młodymi brzózkami. Powiewała na niej flaga ze swastyką i tryzubem, a wymowne napisy gloryfikowały wodzów oraz niezwyciężona armię niemiecką – „Niech żyje armia niemiecka”, „Niech żyje wódz Hitler”, „Sława Banderze”.

Pierwsi motocykliści

– Doskonale pamiętam przemarsz pierwszych zmotoryzowanych kolumn jadących piaszczystym traktem Daźwa-Nowy Dwór i dalej na wschód. Owego słonecznego dnia pierwsi jechali motocykliści, za nimi przesunęły się gąsienicowe samochody. Z bliska przyglądałam się żołnierzom armii w zielonkawych mundurach, w koszulach z podwiniętych rękawami i w hełmach nasuniętych na czoło. Niemcy prezentowali się bardzo dobrze, na klamrach pasów widniał napis: ”God mitt uns”- Bóg z nami. Byli zadowoleni, roześmiani i zachwyceni powitaniem. W poczuciu wyższości przejeżdżali wolno, rzucając garściami na boki cukierki, które łamano niemalże w powietrzu przy okrzykach radości, wrzasków i autentycznego entuzjazmu. W życiu rzadko zdarza się być świadkiem euforycznego nastroju tłumów, wówczas widziałam to po raz pierwszy. Oczywiście nie rozumiałam podstaw, z jakich wypływa owa nagła radość Ukraińców i te gesty zwycięzców, jadących w kolumnach na Wschód. Pierwszy cios otrzymali Żydzi. W Kowlu powstało getto, do którego spędzono Żydów z całej okolicy. Zostali oni następnie zlikwidowani przez ukraińską policję w służbie niemieckiej. Hitlerowcy całą operację tylko nadzorowali. Oddziały policji ukraińskiej dokonywały krwawych napadów na polskie osiedla. W mojej rodzinie pierwszy mord zdarzył się w dniu 18.03.1943 r.

Pierwsze mordy

– Owego fatalnego dnia zamordowano moją cioteczną siostrę Czesię Gąsiorównę, oraz rodzinę jej męża – Mieczysława Stosia, który należał do Związku Strzeleckiego. W ich gospodarstwie położonym w Chobucie zginęło wówczas pięć osób, zbiegło dwóch mężczyzn – mąż kuzynki Mieczysław i sąsiad Albin Ostrowski. Kuzynka, spodziewająca się dziecka, również próbowała ratować się ucieczką, niestety była to próba daremna, wplątała się w druty i w nich dopadli ja ukraińscy policjanci i zamordowali w okrutny sposób – została przecięta bagnetem. Wiosną 1943 r. sytuacja w naszej okolicy stała się coraz bardziej napięta. Najpierw na sile przybrały działania propagandowe. Zaczęło się od wybijania szyb w polskich domach. Jeżeli tylko Ukraińcy zauważyli, że w jakimś domu zbierali się Polacy, zaraz w jego okna rzucali kamienie. Pierwsze szyby wybite zostały w domu Michalewiczów w Nowym Dworze. Ukraińcy na ulicy przestali się pozdrawiać po chrześcijańsku zwrotami „Sława Bogu” lub “Jezusu Chrystu” lecz okrzykiem „Sława Ukrainie”. Szybko zaczęły się też mordy. Na skraju lasu świniarzyńskiego w pobliżu Kupiczowa zastrzelono Leona Sakowicza z Janówki. Jego brat Stanisław zdołał się wyrwać z rąk oprawców. W Radowiczach UPA zamordowała rodzinę Leśniewskich.. Ojca i dwóch synów należących do miejscowej konspiracji. Następnymi ofiarami stało się kilku mężczyzn z Osiecznika i dwaj bracia Stanisław i Bolesław Mariańscy. Później co rusz docierały do nas informacje, że tu zabito księdza, tam nauczyciela z rodziną, a tam kierownika poczty. Któregoś dnia do sąsiada pracującego u babci – Bielinskiego przybiegły dzieci jego siostry z krzykiem, ze tatuś Ukrainiec siekierą zarąbią mamusię. Zaczęły też dochodzić informacje, ze w Nowym Dworze na kurhanie w obecności prawosławnego popa odbywały się jakieś niezrozumiałe dla nas obrzędy. Stawiano krzyże, dzielono się jakimś ciastem, wznoszono okrzyki.

Poświęcony przez popa

– Były tam w charakterze gapiów dzieci naszych sąsiadów Jakiełaszków. Szybko je rozpoznano i pogoniono za nimi. Marysia z młodszym bratem uciekła do Ukraińca mieszkającego w lesie ostrowskim. U niego zobaczyła dużą ilość zgromadzonej broni i szybko z bratem uciekła do domu. W czerwcu 1943 r. przez ukraińską wieś Lubitów przeszedł przekazywany z rąk do rąk symboliczny bochen chleba, poświecony wcześniej przez popa. Chlebem tym dzielono się na znak gotowości organizacyjnej do spełnienia określonej misji. Nie uszło to uwadze mieszkańców Zasmyk. Wszyscy uznali, że w Lubitowie działa jakaś zakonspirowana organizacja i trzeba się mieć na baczności. Sypanie przez Ukraińców kopca w Radowiczach jeszcze bardziej podgrzało atmosferę. 11 lipca 1943 r. w sąsiedniej parafii w Kisielinie ukraińska banda dokonała napadu na Polaków w tamtejszym kościele, znaczną ich część mordując po nabożeństwie. Nasza rodzina też omal nie padła ofiarą tego mordu. Zawsze bowiem jeździliśmy do Kisielina na odpust. Tym razem jednak tata uznał, że jest zbyt niebezpiecznie i do Kisielina nie pojechaliśmy. Wiadomość o mordzie w tej miejscowości dotarła do nas następnego dnia. Wkrótce potem płonęły już polskie wsie i kolonie położone bardzo blisko Ostrowa: Adamówka, Aleksandrówka i Michałówka. Wkrótce też zobaczyliśmy ogromną łunę nad wsiami Rudnia i Woronczyn.

Spalono żywcem

– Wkrótce Stanisław Czemerys z Adamówki, któremu udało się uciec z rąk zbrodniarzy, przekazał nam szczegóły mordu. Upowcy spędzili ludzi do stodół, które następnie podpalali. Tych, którzy próbowali uciekać, łapali i wrzucali do ognia. W Adamówce spalono żywcem 71 osób. W Aleksandrówce ukraińscy bandyci zgonili Polaków w pobliże figury Matki Bożej i zabijali ich czym popadnie: widłami, kołkami, siekierami. Dzieci wrzucali do studni. W Aleksandrówce zamordowano w sumie 92 osoby. Pamiętam, że wtedy tato zaczął zakopywać co cenniejsze rzeczy. Zbijał skrzynki, wyścielał je słomą, a następnie po wypełnieniu zakopywał w ogródku przed domem. Pierwsze do skrzynek trafiły ręcznie haftowane firany i kilkanaście skórek z lisów, które tato jako myśliwy gromadził przez kilka lat, a także posrebrzane sztućce. Teoretycznie już powinniśmy uciekać, ale rodzinom trudno było podjąć ostateczną decyzję. Sytuacja zmieniła się jednak z dnia na dzień. Oczywiście na gorsze. Noce, tak jak wszyscy sąsiedzi, spędzaliśmy poza domem w krzakach. Byliśmy jednak bezsilni i bezbronni. Gdybyśmy zostali napadnięci przez bandę, nie dalibyśmy rady się obronić.

Nie chcieli dać się wyrżnąć

– Ojciec miał wprawdzie pistolet, ale gdyby zaatakowało nas wielu napastników, nie przydałby się on na wiele. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na natychmiastowy wyjazd po ostrzeżeniu otrzymanym od Ukraińca Hylki, który oznajmił rodzicom – panie Śladewski, budut rezaty wtikajte – po wypowiedzeniu tych słów od razu odszedł, żeby żaden z ziomków go nie zobaczył , bo wtedy groziłaby mu okrutna śmierć. Ostrzegliśmy sąsiadów o zbliżającym się niebezpieczeństwie i bez zwłoki pojechaliśmy do Zasmyk. Tam wrzało! Wszyscy mieszkający tam Polacy szykowali się do obrony i nie zamierzali dać się wyrżnąć Ukraińcom. My w Zasmykach zamieszkaliśmy w ogromnie zatłoczonym domu babci, do którego ściągała nie tylko rodzina, ale także sporo znajomych. Któregoś dnia naliczyliśmy 80 osób. Spali oni na strychach, w dwóch stodołach, koczowali z rodzinami na podwórku i spali na wozach w sadzie. Obejście babci przekształciło się w wielkie obozowisko. W ogrodzie babci zbudowano murowaną kuchnię, na której gotowano posiłki. Życie w zagęszczeniu było bardzo trudne. Najbardziej dramat ten przeżywały rodziny z małymi dziećmi, które niewiele z całej sytuacji rozumiały i nie były przyzwyczajone do życia w takich warunkach. Uciekinierzy biwakowali praktycznie w każdym gospodarstwie.

Duchowa ostoja Polaków

– Duchową ostoją wszystkich zgromadzonych Polaków w Zasmykach był proboszcz miejscowej parafii ksiądz Michał Żukowski, duchowy przywódca całej społeczności. Jego plebania stanowiła centrum wszelkiej działalności konspiracyjnej. W Zasmykach istniał cały sztab ludzi. Komendant cywilny „Znicz” odpowiadał za sprawy związane z porządkiem, zaopatrzeniem i organizacją wart. Porucznik „Jastrząb” intensywnie szkolił oddział i krążył z nim po okolicy. Zasmyki stawały się bazą samoobrony, której Ukraińcy zaczęli się bać. W różny sposób starali się ją rozpoznawać, przysyłając najróżniejszych szpiegów. Podejmowali też rozmowy z jej dowództwem. Szybko się okazało, że były to z ich strony próby zamydlenia sytuacji i wyprowadzenia w pole jej dowództwa. Ukraińcy zapewniali, że mają pokojowe zamiary i chcą wspólnie z Polakami walczyć z Niemcami, ale zażądali, żeby Polacy złożyli broń. Na to oczywiście kierownictwo samoobrony nie mogło się zgodzić. Uciekinierzy nadal napływali stale do Zasmyk, a upowskie bojówki krążyły po okolicznych wsiach, dokonując mordów Polaków. W Gruszówce ofiarą upowskich siekier padło 20 Polaków, wśród których była cioteczna siostra mamy Aniela Malinowska z mężem. Któregoś dnia z rąk ukraińskich zginął mąż ciotecznej siostry Mamy – Moniki Nadratowskiej.

Cdn.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply