Dawni przyjaciele mordercami

Gdy w sierpniu 1943 r. grupa chłopców szła do partyzantki, by zasilić jej szeregi, banda Ukraińców złapała ich w Myćkowie, zamknęła w pustej chacie i poddała okrutnym torturom. Co oni tam z nimi nie wyprawiali! Taka stara Ukrainka, mieszkająca w pobliżu, która mi później opowiadała, załamywała ręce i mówiła – muczyły ich, ach muczyły!

Joanna Zamościńska-Kucałowa to jedna z ostatnich żyjących jeszcze kobiet, walczących w szeregach 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Pochodzi z legendarnych Zasmyk w powiecie kowelskim, w których zaczynały się tworzyć jej pierwsze oddziały. Urodziła się w tej wsi w 1923 r. i czasy wojenne pamięta doskonale. Jej mama Anna z domu Urban pochodziła z Presieki – wsi, w której większość mieszkańców stanowili Ukraińcy. Ojciec Bronisław był rodowitym mieszkańcem Zasmyk, w których Zamościńscy stanowili mocno osadzoną i rozgałęzioną rodzinę.

Bardzo liczna rodzina

– Moi rodzice byli rolnikami. Posiadali w Zasmykach gospodarstwo o powierzchni dwunastu hektarów – wspomina. – W 1937 r., dokupili jeszcze dwa hektary od Onufrego Łukasza, który wyjeżdżał do Kowla i likwidował gospodarstwo w Zasmykach. Jakoś w nich mu się nie wiodło i liczył, że w Kowlu się lepiej urządzi. Mój ojciec, gdy zawierał związek małżeński z mamą, miał 32 lata i był już dojrzałym mężczyzną. Wynikało to z faktu, że piętnaście lat znajdował się poza domem. Odbywał służbę wojskową w carskiej armii i walczył w I wojnie światowej. Bił się, jak mi opowiadał, m.in. na froncie fińskim. W końcówce wojny dostał się do niewoli na Węgrzech, w której spędził wiele czasu. Mama, gdy wychodziła za ojca, miała 24 lata. Moja rodzina była bardzo liczna i znana w Zasmykach. Wynikało to z faktu, że we wszystkich jej odnogach było zawsze dużo dzieci. Babcia Zamościńska miała piętnaścioro dzieci. Za moich czasów żyło ich dziewięcioro, pięć córek i czterech synów. Najstarsza córka miała na imię Eleonora, żona Wielgata, Maria, która wyszła za Wojdaka, Bronisława żona Słowika, Zuzanna Urbanowa, której mężem został brat mojej matki. Najmłodsza córka babci, zapamiętana przeze mnie, miała na imię Eufemia. Wyszła ona za Michalskiego. Synowie mieli imiona: Bronisław, Franciszek, Karol i Antoni. Najstarszym z nich był właśnie mój ojciec. W Zasmykach część rodziny Zamościńskich mieszkała na sąsiednich posesjach.

Szkolne lata

Obok nas stał dom dziadka Władysława i babci Zuzanny z domu Piątkówny. Dalej znajdowało się gospodarstwo stryja Karola, ożenionego ze Stefanią Witkowską, pochodzącą z rodziny, która na Wołyń przybyła z Wielgomłynów w powiecie radomszczańskim. Nieco dalej w Zasmykach mieszkał jeszcze jeden Bronisław Zamościński, stryj mojego ojca. Po drugiej stronie drogi w Zasmykach mieszkał jeszcze Bazyli Zamościński syn Jana Zamościńskiego, nieżyjącego już, jednego z czterech braci mojego dziadka. W domu miałam jeszcze brata Bogusława, któremu później w dowodzie osobistym, wydanym po wojnie zapisano imię Bolesław. Takie bowiem podał dla zatarcia konspiracyjnych śladów i pod tym imieniem funkcjonował w Polsce. Nikt go z Zasmykami nie kojarzył, bo zmienił także miejsce urodzenia. Do szkoły początkowo chodziłam do Zasmyk. W klasie piątej, gdy budowano nową szkołę w naszej wsi, chodziłam do szkoły w Gruszówce, sąsiedniej osadzie. Szóstą klasę ukończyłam w Hołobach, miasteczku leżącym w pobliżu. Po jej ukończeniu powinnam iść do gimnazjum, ale już nie pamiętam, czy bałam się egzaminu, czy zdecydowały o tym inne względy, że ostatecznie poszłam jeszcze do siódmej klasy w Kowlu, a następnie rozpoczęła naukę w Gimnazjum im. Juliusza Słowackiego w Kowlu. Rodziców było na to stać, bo dzięki ich pracowitości powodziło się nam całkiem nieźle.

Dom znany w Zasmykach

– Nasze gospodarstwo było duże, imponowało zabudowaniami, a także, domem, który pełnił w Zasmykach rolę kulturotwórczą. Najważniejszą funkcję pełnił w nim duży pokój, mający powierzchnię ponad trzydziestu metrów. Odbywały się w nim przedstawienia amatorskie, uroczystości i zabawy. Nawet szkoła z niego korzystała. Oczywiście tak jak w całej wsi, nie było w naszym domu elektryczności. Generalnie można powiedzieć, że przed wojną ludziom w Zasmykach żyło się nieźle. Ludzi biednych było w nich mało. Niedaleko nas mieszkała dalsza nasza kuzynka Klekotowa, której rodzice nie mieli ziemi i wynajmowali się u gospodarzy do pracy. Naprzeciw kościoła mieszkała jeszcze biedniejsza rodzina Tytusów. Warto też wspomnieć, że Zasmyki były dużą rozległą wsią. Ciągnęły się na przestrzeni pięciu kilometrów od Rokitnicy do Piórkowicz ze wschodu na zachód. Rokitnica była wsią niemal całkowicie ukraińską, powstałą w wyniku parcelacji majątku pana Białostockiego po powstaniu styczniowym w 1863 r. Jego potomek z rodziną, chyba jedyną polską, mieszkał w tej wiosce.

Pańszczyzny nie odrabiali

– Niektórzy Polacy z Zasmyk też zdaje się nabyli jakieś kawałki z jego gruntów. Moja rodzina nie, bo przybyła na Wołyń znacznie wcześniej, bo po powstaniu listopadowym z guberni łomżyńskiej. Mój pradziadek Antoni pochodził ze szlachty zaściankowej. Po powstaniu listopadowym, w którym miał on swoją partię, musiał uciekać i postanowił wyjechać na Wołyń. Pamiętam, że mój dziadek zawsze podkreślał, że Zamościńscy pańszczyzny nigdy nie odrabiali. Mówiąc o Zasmykach, trzeba też wspomnieć o stosunkach Polaków z Ukraińcami. Moim zdaniem były one bardzo dobre. Nigdy nie słyszałem o żadnych konfliktach. Wśród moich kolegów i koleżanek miałam wielu Ukraińców i Ukrainek i nie przypominam sobie z nimi żadnej scysji. Tak było w szkole w Zasmykach, Gruszówce, a także Hołobach. Moja mama, która jak wspomniałam pochodziła ze wsi Peresieki, w której większość stanowili Ukraińcy , miała wśród nich wielu przyjaciół. Szczególnie dobre stosunki łączyły ją z rodzina Golczewskich. Niestety potem wszystko się pozmieniało. Przyjaciele okazali się wyrafinowanymi, azjatyckimi mordercami.

Oprawca Kolka

Z synem Golczewskich , na którego wszyscy mówili Kolka, przyjaźnił się m.in. najmłodszy brat mojej mamy, czyli wujek Szczepan. Razem paśli krowy, razem się wychowywali, niemal jedli ze wspólnej miski. Gdy w sierpniu 1943 r. grupa chłopców szła do partyzantki, by zasilić jej szeregi, banda Ukraińców złapała ich w Myćkowie, zamknęła w pustej chacie i poddała okrutnym torturom. Co oni tam z nimi nie wyprawiali! Taka stara Ukrainka, mieszkająca w pobliżu, która mi później opowiadała, załamywała ręce i mówiła – muczyły ich, ach muczyły! Wśród tych oprawców, jak ustalono później, był też Kolka, który kierował całą grupą. Szczególnie pastwił się on nad takim Jerouszkiem Czechem, z którym podobnie jak z wujkiem się wychowywali i którzy traktowali go jak brata. Nasi partyzanci odnaleźli pomordowanych i przywieźli do Zasmyk, żeby ich pochować. Mnie nie dopuszczono do oglądania ich zwłok, tak strasznie były zmasakrowane. Ciotka przeżyła to potwornie. Jerouszek tak jak pozostali, miał połamane ręce i nogi, wyrwany język i wykłute oczy! Wstrząśnięty był też wujek, który bardzo przyjaźnił się z tym Jerouszkiem. Dla niego było to tym tragiczniejsze przeżycie, bo to właśnie jemu z grupą partyzantów od „Jastrzębia” przyszło dopaść tego Kolkę i jego kompanów, by wymierzyć im sprawiedliwość.

Polski już nie ma

We wrześniu 1939 r. , gdy Niemcy napadli na Polskę, Joanna Zamoscińska miała 16 lat. Wybuch wojny, tak ja późniejsze wydarzenia, zapamiętała bardzo dobrze.

– Atak Niemców na nasz kraj wszyscy przeżyli strasznie – wspomina. – Mój ojciec to płakał. Starałam się go pocieszać, ale on tylko odpowiedział – Polski już nie ma! Polska się skończyła! – Nie miał złudzeń, że Polska z Niemcami wojnę przegra, a skorzystają na tym Sowieci. Początkowo jednak wojny nie odczuwaliśmy. Pierwszym jej objawem byli uciekinierzy z zachodniej Polski, szukający schronienia przed Niemcami. Pamiętam, że u nas kwaterowali uchodźcy z Blachowni k. Częstochowy. Jedna z rodzin nazywała się Sirek. Mieszkali oni praktycznie we wszystkich gospodarstwach. Jak wkroczyli Sowieci, to prawie wszyscy uciekinierzy wrócili w swoje strony uznając, że nie ma tu co siedzieć. Sporo ich zginęło zanim dotarło do Zasmyk. Niemcy przecież bombardowali ich transporty. Gdy Sowieci przekroczyli granicę wschodnią Polski, zarówno miejscowi Ukraińcy, jak i Żydzi zaczęli szykować się do ich powitania. Pozakładali czerwone opaski i dopiero wtedy okazało się, ilu z nich należało do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy.

Wam pokażemy

–Przerażały nas zwłaszcza wieści dochodzące z Kowla. Tamtejsi Żydzi zaraz się zorganizowali i zaczęli się odgrażać – No, to my wam teraz Polaczki pokażemy! – W oparciu o nich bolszewicy zaczęli organizować swoją milicję. Ukraińcy także witali ich z entuzjazmem i w terenie Sowieci oparli na nich swoją administrację. Niektórzy z nich już wcześniej nie ukrywali swojego stosunku wobec państwa polskiego. Byli zatrzymywani przez policję, a nawet siedzieli w więzieniu. W Gruszówce mieszkali stryjeczni bracia Łozowiccy. Obaj mieli Iwan na imię. Różnili się kolorem włosów. Na jednego mówiliśmy „Iwan Czarny”, a na drugiego „Iwan Biały”. „Iwan Biały” skończył gimnazjum we Lwowie i jak weszli Sowieci, to mianowali go nauczycielem w szkole w Zasmykach, a „Iwan Czarny” organizował w Zasmykach tzw. „piatichatki”, czyli pogadanki, mające uświadomić nas politycznie. Niektóre z nich odbywały się w naszym domu. Ja wtedy zadawałam mu trudne, podchwytliwe pytania, z czego ten nie był zadowolony. Bardzo tego nie lubił. Po jakimś czasie przeniósł więc swoje „piatichatki” gdzie indziej.

Dwa Iwany

– Pytałam go np. skąd on wie, że w Związku Radzieckim jest tak dobrze, skoro nigdy w nim nie był. Pytałam go o różne szczegóły, o których on nie miał pojęcia. „Iwan Biały”, jak wkroczyli na Wołyń Niemcy, został w Zasmykach i wkrótce przystał do nacjonalistów. Było to bardzo częste zjawisko. Ten drugi Iwan , który starał się nas politycznie edukować, był twardym komunistą i razem z Sowietami uciekł na Wschód. Oprócz tych dwóch komunistów ukraińskich w okolicy było jeszcze kilku, ale generalnie rzecz biorąc można stwierdzić, że ci nasi nie byli jeszcze najgorsi. Jak się zaczęły wywózki, to nikogo z Zasmyk nie deportowano. Nie szkodzili więc ludziom. Każdy oczywiście się pilnował, żeby nie zostać uznany za kułaka, czy podejrzany element. Ojciec np. nie miał dwóch koni, tylko jednego. Nie trzymał czterech krów, tylko dwie itp. Wraz z innymi oddawał także o czasie wszelkie kontyngenty i brał udział we wszystkich pracach społecznych na drogach. 10 lutego 1940 r. doszła do nas jednak straszna wiadomość, że NKWD wywiozła rodzinę Wojdaków mieszkającą w Seweliczach, parafia Łokacze, powiat Horochów. Żoną głowy tej rodziny była siostra mojego ojca.

W dramatycznych okolicznościach

– Rodzina ta nie należała do bogatych. Zaliczała się raczej do biedniejszych. Brat tego Wojdaka był jednak kiedyś w Stanach Zjednoczonych. Dorobił się w nich i kupił sobie duże gospodarstwo. Hurtem zabrali ich obu i to w dramatycznych okolicznościach. Najstarszy syn Wojdaków, Staszek poszedł nocą do lasu po drzewo, a w domu zostało trzech jego braci i siostra. Gdy wrócił do domu, nikogo nie zastał. Staszek mógł uciec, ale wiedział, że rodzice z trojgiem małych dzieci sobie nie poradzą. Pobiegł za nimi. Zdążył dobiec do torów, gdzie stały wagony towarowe, do których ładowano wywożonych. Było to zdaje się w Horochowie. Wkrótce dostaliśmy list od Wojdaków, w którym informowali nas, że są wywiezieni do osady k. Archangielska i pracują przy wyrębie lasu. Domyślaliśmy się, że jest im bardzo ciężko. Pisali bowiem, że kartki na żywność dostają tylko osoby, które pracują. Wiadomo zaś, że dzieci nie pracowały. Zaczęliśmy więc im posyłać paczki, dzięki którym przetrwali do ogłoszenia amnestii. Bazyli Zamościński, o którym wcześniej wspomniałam, a który od dawna, jak się później dowiedziałam, był związany z konspiracją, otrzymał wiele adresów ludzi wywiezionych z Kowla w głąb ZSRR, którym posyłaliśmy paczki.

Paczki dla zesłańców

Chodziliśmy po wsi z Bazylim i zbieraliśmy różne trwałe produkty, które następnie pakowaliśmy i wysyłaliśmy potrzebującym. Oczywiście nie spod jednego adresu. Nadawcy stale byli różni. Z niektórymi nawiązaliśmy też kontakt korespondencyjny, który utrzymywaliśmy jeszcze po wojnie. Syn jednego z tych państwa pisze do mnie po dziś dzień. On po wojnie uświadomił mi, jak strasznie ludzie na tej wywózce w rejonie Archangielska głodowali. Opowiadał mi, jak rodzicom udało się złapać jakiegoś psa, którego zabili i zjedli. Skórę psa zakopali, żeby zatrzeć ślady. Później byli tak głodni, że odkopali tę skórę i także zjedli… Sytuację wywiezionych pogarszał fakt, że jak ich przywieźli na nowe miejsce osiedlenia, to mróz wynosił minus 40 stopni Celsjusza i zapędzono ich do wyrębu lasu. Każdy pracujący miał wyśrubowaną normę, którą musiał wykonać. Głodne i słabe osoby miały zaś z tym z oczywistych powodów problemy. Kto zaś normy nie wykonał, miał obcinane wymiany żywności w myśl zasady – nie rabotajesz, nie kuszajesz! – Kółko się zamykało i po jakimś czasie delikwenta, nie wykonującego normy wynoszono na cmentarz. Wysyłane do deportowanych paczki były więc na wagę życia. Szczególnie tragiczny był los rodzin wielodzietnych. Rodzice dzielili się z nimi skromnym pożywieniem i bardzo szybko opadali z sił. Często najpierw umierała matka, później dzieci i ojciec.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply