Bardzo dobrze, że Władimir Putin zjawił się w Katyniu. Ale niedobrze, że my reagujemy na to jak na wielką łaskę.

My, Polacy reagujemy niesłychanie wrażliwie na każdy odruch ze Wschodu. Nasze zachowanie przywołuje na myśl powiedzenie Benjamina Disraeli’ego: “Dla kogoś, kto nie ma nic, nawet najmniej znaczy wiele”. Najmniej to znaczy mniej więcej tyle, ile otrzymujemy ostatnio – to, co się nam należy, czyli jakieś przesłanie minimalnego szacunku dla państwa, dla partnera. Ono się oczywiście ujawniło 7 kwietnia br.

Bardzo dobrze, że Władimir Putin zjawił się w Katyniu. Ale niedobrze, że my reagujemy na to jak na wielką łaskę, jak na wielkie zdarzenie. Dziennikarze polują na słowo “przełom”. Ale przełomu nie ma. W stosunkach międzypaństwowych nie ma przełomów. Polityka bowiem polega na robieniu mniejszych lub większych kroków. Nieszczęsna katastrofa 10 kwietnia przyspieszyła krok w tym kierunku, który już wcześniej został nadany. Jeśli on został nadany to nie dlatego, że władze rosyjskie nagle polubiły Polaków, ale z tego powodu, iż polityka rządu Donalda Tuska na forum międzynarodowym, zwłaszcza w ramach Unii Europejskiej, wzmocniła naszą pozycję. Zaczęto się z nami liczyć. I na Kremlu, drogą normalnego rachunku, doszli do wniosku, że Polska nie jest już tym krajem, którym można pomiatać. A jak bardzo pomiatano, to należało śledzić media rosyjskie, w których znęcano się nad braćmi Kaczyńskimi.

To co nastąpiło było bardzo przyzwoitym postępowaniem władz rosyjskich. Chociaż mnie o wiele bardziej obchodziły reakcje zwykłych Rosjan. To było głęboko wzruszające i udowodniło, że propaganda negatywna do końca nie zadziałała w stosunku do Polski. Jeśli natomiast chodzi o władze rosyjskie to trzeba powiedzieć, że działają one zgodnie ze swoją polityką wewnętrzną. I tu zaczynają się dywagacje, na ile postępowanie Miedwiediewa stymulowane jest narastającą przeciwwagą dla Putina. Długo wątpiłam w to, że są to akty rzeczywiste, ale przekonała mnie jedna sprawa w ostatnim wywiadzie z Dmitrijem Miedwiediewem dla dziennika “Izwiestija”.

Otóż prezydent Rosji mówił o destalinizacji – do której znacząco przyczyniają się wydarzenia dotyczące Katynia – wskazując podręczniki. Tym samym uderzył wprost w politykę Putina. Warto tu przypomnieć rok 2003 i potworną nagonkę na podręcznik Igora Dołuckiego, w którym autor pisał o Pakcie Rippentrop-Mołotow i jego konsekwencjach dla Europy, ale nie tylko. Ośmielił się nazywać zdobywanie Europy Wschodniej przez Armię Czerwoną wyzwalaniem, lecz jednocześnie narzucaniem polityki Stalina. I zadawał pytanie: jak w takiej sytuacji czułbyś się w skórze Estończyka, Litwina, Ukraińca, Polaka? Zrobił więc rzecz nieprawdopodobną – pozwolił Rosjanom spojrzeć na wielkość Rosji jako na wielkość mocarstwa narzucającego innym krajom swoją wolę.

Tymczasem w listopadzie 2007 roku Putin wystąpił na spotkaniu historyków, mówiąc że podręczniki powinny sobą nieść poczucie dumy ze swojej ojczyzny i swojego narodu, a cała reszta to plewy i szumowiny. Od tego czasu nastąpił więc ogromny regres, zwłaszcza jeśli porównamy to z tym, co dojrzewało za prezydentury Borysa Jelcyna. Wówczas bowiem ministerstwo oświaty zamówiło podręcznik, który odkrywał białe plamy współczesnej historii Rosji. Uświadamiał on Rosjanom rzecz bardzo istotną, a mianowicie znaczenie frontu zachodniego w drugiej wojnie światowej, bez którego nie byłoby możliwe zwycięstwo Armii Czerwonej. Niestety, podręcznik ukazał się już za prezydentury Putina, a jego autora Aleksandra Kredera zaszczuto i zmarł on po drugim zawale. Książek tych nie wycofano wprawdzie ze spisu podręczników, ale usunięto z użycia. Zawsze więc można powiedzieć, że one są, tylko że się z nich nie korzysta.

A Miedwiediew w wywiadzie wyraźnie powiedział, że trzeba przywrócić prawdę historyczną w podręcznikach. To są fakty dokonane, które świadczą o tym, iż Miedwiediew podąża ścieżką destalinizacji i odcinania się od reaktywowanego przez Putina okresu imperialnego, chociaż być może ta ścieżka jest wymuszona.

Tym niemniej proces ten odbywa się bardzo powoli. Znamienny w tym kontekście był przebieg defilady 9 maja. Przemarsz żołnierzy polskich komentowano następująco: walczyli oni ramię w ramię z żołnierzami radzieckimi na ziemi radzieckiej. To znaczy, że w ogóle pomija się znaczenie Polski w drugiej wojnie światowej. Podobnie zresztą potraktowano Amerykanów, Francuzów, Brytyjczyków. To jest uderzające.

Krystyna Kurczab-Redlich– dziennikarka, wieloletnia korespondentka polskich mediów w Rosji

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply