Swojskość i cudzoziemszczyzna

Czyżby w ogóle nigdy nie było polskiego stroju?

Obyczaj polski nieistniejący?

Teraz to jesteśmy zamerykanizowani, a kiedyś było lepiej, tak mawiali starzy. Kiedy, pytam, było lepiej? No, wtedy, kiedy panowały polskie, czysto polskie obyczaje i noszono narodowe stroje, czytaj kontusze albo czamary. A zatem w każdym razie dawniej. Jak dawno? Aha: za pradziadów. Otwieram więc śpiewnik z czasów prababki mej i widzę piosenkę, mówiącą, że dobrze to “in illo tempore bywało”, zatem jeszcze dawniej, w epoce Pierwszej Rzeczypospolitej, gdy kontusz znamionował czysto polski obyczaj, a w tamtym czasie “w żupanie / szlachcic złoto dźwiga”, podczas gdy teraz (za naszych pradziadów znaczy się) każdy chodzi kuso, “a w kieszeni figa”. Ale tak dobrze to chyba jednak nie było u końca tej Rzeczypospolitej, bo wtedy elity porzucały kontusze i żupany (powracając do nich sporadycznie z przyczyn politycznych), a wszędzie widywało się “pożółkłych młokosów, / Gadających przez nosy, a często bez nosów”, jako że Polskę opanowała “moda francuszczyzny”, jak mawiał Podkomorzy (a z francuszczyzną opanowała nas też epidemia francy – czego ów nie dopowiedział, choć dał do zrozumienia, mówiąc o braku nosów). Więc dobrze było jeszcze wcześniej, za Sasa? No nie… bo polski strój bywał wówczas nazbyt często zarzygany. Więc za Wazów i Sobieskiego? Może. Ale, mości panowie, wtedy też już połowa magnaterii chadzała po francusku, taki Radziwiłł Bogusław na przykład, zaś Opaliński powiadał, że niemal każdy wracający z europejskiego wojażu młodzieniec “zaraz” stwierdzał, że “mu Polska śmierdzi”. Więc odliczmy jeszcze parę pokoleń wstecz… Hola! Wtedy nie było jeszcze polskiego stroju, a ci, co nosili kontuszowy strój pra-polski, uchodzili za antypolaków małpujacych Orient (bo stamtąd moda kontuszowa czerpała soki)… Co też expressis verbis wypowiedział Jagiełło wskrzeszony we wierszu Janicjusza, kiedy to nie mógł rzekomo rozpoznać w Polakach potomków swoich poddanych, bo się wszyscy przebrali “po turecku”. Tymczasem, czy za Jagiełły istniał jakiś specyficzny strój polski? Na pewno nie był to strój aż tak “polski”, czyli aż tak uderzająco odmienny i specyficzny, i charakterystyczny, jak późniejsze kontusz i żupan… Czyli, jak to! – czyżby w ogóle nigdy nie było polskiego stroju? Czyżby wzięty został w pewnym momencie od Turków i tyle?

Wzgledność rodzimości obyczaju

Ależ nie. Nie tak. Przecie żaden strój i obyczaj nie biorą sie wyłącznie “z głowy” i z rodzimości miejscowej – tylko rodzą się przeważnie po przetworzeniu czegoś cudzego zmieszanego z czymsiś znanym i wcześniej już swojskim. Przykładem adaptacja choinki niemieckiej do kultury polskiej. Lub choćby tacy Rzymianie: byli, jacy byli, charakterystycznie rzymscy. Ale to, co uważali za starorzymskie, wzięli niemal in extenso od Etrusków, a resztę nieco później domieszali sobie od Greków. Nadali temu etykietkę “made in Roma” i gotowe. Zresztą jakże szybko ta ich starorzymska cnota i obyczaj zepsuły się! Iluż to ichnich moralistów narzekało na orientalizmy i grecyzmy rozplenione w państwie rzymskim! Zepsucie i ostateczny upadek rzymskiego imperium przyszły właśnie – jak sądzono – z owego zepsucia starorzymskich obyczajów i przejmowania obyczajów cudzych. Bo to raz moda na Bliski Wschód, raz na Egipt, to na Mitrę, to na Izydę… Aż narzuca się porównanie do dzisiejszej Europy, która ulega roztopieniu w globalnej wiosce amerykanizmów i buddyzmów.

Kultura poznawania

Lecz uwaga. Przypis kolejny. Rzym wprawdzie upadł – wielka to dla nas nauka – lecz jego dziedzictwo żyje. Choć elity rzymskie krygowały się, bywało, na Azjatów – to jednak nie Azjaci, lecz Rzymianie ostali się w tradycji kultury europejskiej i trwają. Po drugie – w swojej postaci mocarstwowej Rzym istniał jednak pierońsko długo. A co zapewniło jego kulturze taką trwałość i taki wpływ na resztę świata? Czy przez przypadek ważną cechą jego kultury nie była swoista ekspansja przez poznawanie innych kultur i fascynację nimi? Przez elastycznośc w kontakcie i poprzez asymilację, nie zaś niszczenie? Wskutek wschodnich fascynacji obywatele rzymscy wprawdzie azjacieli, ale azjaci zarazem rzymszczyli się.

No i przeciez tak samo było i jest z Europą. Europejczycy poznawali i zdobywali coraz to inne kraje i kontynenty, promowali u siebie mody rozmaite, lecz w ostatecznym rozrachunku to własnie ich europejska kultura zawładneła całym światem (choćby powierzchownie).

Podsumowanie pozorne

Zmierzam do końca tych gulogotań. Podsumujmy je wpierw prowizorycznie. Primo: odrębność kulturowa tak naprawdę nie nie istnieje, bo w gruncie rzeczy każda odrębność trwa tylko czasowo, a zazwyczaj bierze się z przetworzenia cudzych odrębności; secundo: kurczowe trzymanie się własnej tylko tradycji nie ma sensu i nie przynosi sukcesu – exemplum Europejczycy, którzy są potęgą dlatego właśnie, że interesuje ich świat szeroki, a nie tylko własny zaścianek…

Podsumowanie właściwe

…ale co do powyższego nie ma zgody. Veto! Europejska tradycja nie przetrwałaby bowiem bez silnego poczucia własnej odrębności. Prawdą jest wprawdzie, że jeśli ktoś kurczowo trzyma się tylko i wyłącznie tradycji własnego podwórka, to oznacza, że jego tradycja i kultura są słabe i dlatego wymagają ochrony i wsparcia. Tylko kultura silna może pozwolić sobie na obce fascynacje, bo nie zastąpią jej, lecz wzbogacą. Wszak dzięki mocy i trwałości kultury europejskiej nowinki japońskie i chińskie nie opanowały nas totalnie, za to Japończycy przebrali się po europejsku. Jednak gdyby wszyscy w Europie byli fascynatami kultury wschodniej – przestalibyśmy dawno być Europejczykami.

Wniosek praktyczny

Zatem cieszmy się, żeśmy Europejczykami. I dbajmy o kulturę europejską, a nie o kulturę japońską. Ale przede wszystkim dbajmy o kulturę polską. Bo ona niestety nie ma w tej chwili aż takiej siły ekspansji i takiej siły przebicia, jak kultura europejska w ogóle. Trzeba więc o nią zadbać. I nie zawadzi w tej sprawie pokrytykować troszkę tego, co jest w nas europejskie – czyli fascynacji Innymi Kulturami kosztem fascynacji kulturą własną. No, co prawda, troszkę dumny jestem jednak z tego, że w Polsce modna bywa fascynacja kulturą cygańską, ukraińską, rosyjską, francuską, żydowską. Takie fascynacje dowodzą przecież tego, że funkcjonujemy w ramach europejskiej kultury otwartej na poznanie Kultur Innych. Lecz występuje tu, niestety, pewna asymetria: równolegle wciąż brak w Polsce aż tak silnego umocowania fascynacji tradycją i kulturą polską. Nie ogólnoeuropejską, lecz polską. I dlatego trochę wściekam się, kiedy któregoś z mych cyganolubnych znajomych zafascynuje melodia pewnego siedemnastowiecznego poloneza – tylko dlatego jednak, że jest ona aż tak bardzo “cygańska”. No, bo wszystko, co cygańskie, musi być dla mego znajomego cool i od polskiego ciekawsze. Mnie zaś raczej fascynuje problem, jak to było – że kultura sarmacka , biorąc kontusz ze wschodu a łacinę z Zachodu, była jednak sama w sobie tak jednolita i fascynujaca, że cygański grajek musiał skomponować poloneza. Widac go Sarmacja fascynowała i przyciagała. In illo tempore była dlań cool.

Jacek Kowalski

– – – – – – –

W załączeniu – polonez “cygański” w wiązance innych siedemnasto- i osimnastowiecznych polonezów. Gra Klub Świetego Ludwika, fragment płyty załączonej do książki Jacka Kowalskiego “Niezbędnik sarmaty”, Poznań MMVI.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply