Teraz możemy zapytać: Czy Trump ma w głowie jakąś mapę drogową? Jaka jest jego wizja? Wygląda na to, że wyobraża sobie bardziej autonomiczne – a może nawet samowystarczalne – Stany Zjednoczone, chronione przed zbyt wielkim importem i zbyt wieloma imigrantami. Skoro mamy własną suwerenność, własny rynek wewnętrzny i naszą własną energię, to wydaje się, że najważniejszą rzeczą, wg Trumpa, jest utrzymanie wszystkiego w nienaruszonym stanie, a nie pójście drogą Europy Zachodniej. – pisze były współpracownik prezydentów Ronalda Reagana i George’a H.W. Busha, James Pinkerton na łamach The American Conservative.

W poniedziałkową noc, wraz z transmitowanym w telewizji uściskiem dłoni, wojna koreańska została skutecznie zakończona, prawie dokładnie 68 lat po jej rozpoczęciu. Jak powiedział w Singapurze prezydent Trump: „Będziemy mieli wspaniałe relacje”. Ze swej strony, przywódca Korei Północnej Kim Dzong Un powiedział, że podczas gdy „przeszkody” były problemem w zorganizowaniu spotkania, „pokonaliśmy je wszystkie i jesteśmy tu dzisiaj”. I choć wspólne oświadczenie o denuklearyzacji można uznać za wstępne, obaj przywódcy zgodzili się również pracować na rzecz nawiązania stosunków dyplomatycznych. Ponadto Trump wyraził chęć usunięcia żołnierzy amerykańskich z Korei Południowej. Ruchy te oznaczają ogromną globalną zmianę w grze.

Różnica między ciepłą atmosferą w Singapurze a chłodem na ostatnim spotkaniu G-7 w Quebecu jest zaskakująca. Wygląda na to, że stara era wreszcie się kończy, a zaczyna nowa era, na lepsze lub na gorsze. Więc jest coś poetyckiego w tym, że nacisk kładziony jest właśnie na Koreę. Patrząc wstecz, trudno przecenić wpływ wojny koreańskiej na historię ostatnich siedmiu dziesięcioleci. Ten konflikt był decydującym punktem zwrotnym w początkach zimnej wojny. Ustalił geopolityczną architekturę zimnej wojny, w szczególności zasadniczą ideę sojuszu wolnego świata pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych, by powstrzymywać komunizm. A skoro dzisiaj nie ma zbyt wielu komunistów, cóż, jest to wskazówka w kwestii niegdyś silnego, obecnie słabnącego, antykomunistycznego sojuszu.

Aby uzyskać lepszą perspektywę, możemy zatrzymać się nad niektórymi momentami historii zimnej wojny. Jak pamiętamy, USA i Związek Radziecki były sojusznikami w trakcie drugiej wojny światowej przeciwko nazistowskim Niemcom, a także pod koniec drugiej wojny światowej w Japonii. I tak po 1945 roku istniała nadzieja, przynajmniej ze strony USA, że wielkie potęgi świata, działając jako „policjanci” w imieniu nowej Organizacji Narodów Zjednoczonych, będą współpracowały w celu utrzymania bezpieczeństwa na świecie.

W świetle prawdziwych intencji Stalina, takie nadzieje muszą teraz zostać zapamiętane jako niebezpiecznie naiwne. A jednak ta naiwność umierała powoli. Jako wczesny wskaźnik nieufności, Stany Zjednoczone udzieliły pomocy rządom antykomunistycznym w Grecji i Turcji w 1947 r. I tak, USA podjęły się zorganizowania berlińskiego mostu powietrznego w 1948 r. Tak, NATO zostało utworzone w 1949 r., chociaż w początkach był to głównie sojusz polityczny, a nie wojskowy. A wielki Plan Marshalla został przedstawiony jako całkowicie humanitarna pomoc zagraniczna dla gospodarki. Innymi słowy, pod koniec lat 40. XX w., wciąż istniała nadzieja na powojenną harmonię. Dlatego nawet po wielkiej demobilizacji po II wojnie światowej w latach 1945-6, kontynuowaliśmy przez resztę dekady zmniejszanie wydatków na obronę. W latach 1947-1950 budżet obronny USA skurczył się o kolejne 40 procent.

To wojna koreańska obudziła Stany Zjednoczony z beztroskiego letargu militarnego. 25 czerwca 1950 r. Korea Północna najechała Koreę Południową. W ciągu kilku dni prezydent Truman nakazał, udzielić pomocy Południu, aby odkryć, że nasze siły zbrojne, które pokonały państwa Osi zaledwie pięć lat wcześniej, były żałośnie niezdolne do walki nawet z Koreańczykami z północy; dla świata było oczywiste, że wuj Sam znajduje się w postawie obronnej. Ameryka szybko doszła do siebie, a mimo to do walki przystąpiły Czerwone Chiny i wkrótce stało się jasne, że siły sowieckie również są głęboko zaangażowane. Innymi słowy, naprawdę byliśmy na wojnie, nie tylko z Koreą Północną, ale z międzynarodowym spiskiem komunistycznym.

W ten sposób zniknęły ostatnie złudzenia dotyczące Sowietów i Czerwonych. Truman zwolnił swojego sekretarza obrony, Louisa Johnsona, przywracając bohatera wcześniejszej gorącej wojny, George’a C. Marshalla, na szefa Pentagonu. Jak można się było spodziewać, budżet obronny zwiększył się dziesięciokrotnie, do prawie 15% PKB. Jak powiedział wtedy ówczesny sekretarz stanu Dean Acheson: „Prawdziwą nauczką z Korei jest to, że wbrew wszelkim działaniom poprzedzającym, ZSRR podjął krok, który mógł doprowadzić do generalnej wojny”. I tak Stany Zjednoczone wzmocniły się wszędzie. Wysłaliśmy więcej żołnierzy, na przykład, aby wzmocnić NATO.

Przez trzy lata wojny w Korei zginęło 33,686 Amerykanów w walce, a także miliony Koreańczyków i prawie milion chińskich „ochotników”. A ponieważ 27 lipca 1953 r. podpisano zaledwie zawieszenie broni, z technicznego punktu widzenia wojna trwała nadal. Przez większość życia, większości ludzi żyjących obecnie, koreańskie napięcie nieustannie trwało. Ta wrogość przyczyniła się do utrwalenia zimnowojennych rozwiązań, takich jak NATO, a później G7 i wszystkich innych sponsorowanych przez USA geopolitycznych mechanizmów zimnej wojny. Obejmowały one, możemy zauważyć, koncepcję, że Stany Zjednoczone powinny nadal otwierać, na zasadzie braku wzajemności, swój krajowy rynek dla importu z Europy, Japonii i, tak, z Korei Południowej. Takie jednostronne stosunki handlowe były postrzegane jako niezbędny element procesu budowania sojuszu.

Co ciekawe, cała ta struktura przetrwała upadek Związku Radzieckiego. W latach 90. wielu twierdziło, że nadszedł czas na zmniejszenie obecności militarnej i przemyślenia rozwiązań gospodarczych. W rzeczywistości stało się odwrotnie; po upadku Związku Radzieckiego, który był, oczywiście, ostatecznym dowodem mądrości architektury polityki Trumana, Zachód zdecydował kontynuować obrany kurs, mimo, że wszystko na świecie uległo zmianie. NATO faktycznie się rozszerzyło, podobnie jak handel z krajami takimi jak Chiny, obecnie kapitalistycznym krajem o komunistycznych cechach.

Tak więc obecnie, w 2018 r., dochodzimy do kluczowego pytania: co stanie się z zimnowojennym porządkiem, kiedy koreańska wrogość – ostatni ślad zimnej wojny – zniknie? Oczywiście nie ma gwarancji, że entente Trump-Kim będzie trwał, a mimo to, jeśli działania wojenne kiedykolwiek wybuchną, prawdopodobne jest, że każdy taki konflikt byłby postrzegany jako druga wojna koreańska.

Jednak w międzyczasie, w tym przyjacielskim momencie, Stany Zjednoczone wciąż płacą za relikty zimnej wojny, a większość speców od polityki zagranicznej, tu i na całym świecie, postrzega te relikty jako wciąż istotne. Jednak, jak widzimy w telewizji, prezydent Stanów Zjednoczonych nie zgadza się. Wydaje się, że lepiej sobie radzi z przywódcą Korei Północnej niż z przywódcami, powiedzmy, Kanady i Niemiec. Mówiąc oględnie, ta zmiana powoduje wielką konsternację w establishmencie; – jak to ujął przewodniczący Komisji ds. Spraw Zagranicznych Senatu, Bob Corker: „Wydaje się, że Prezydent uwielbia rozwścieczać naszych przyjaciół i zaprzyjaźniać się z ludźmi, którzy stanowili naszą naturalną opozycję”.

Warto przypomnieć, że Trump konsekwentnie sprzeciwiał się ładowi zimnowojennemu od dziesięcioleci. Od lat 80. dowodził, że nasi sojusznicy mają nas za frajerów. Oznacza to, że biorą nasze pieniądze na obronę, a następnie biorą więcej naszych pieniędzy w wyniku koślawych relacji handlowych. Oczywiście wszystkie te twierdzenia są ostro dyskutowane i kwestionowane, a jednak jest po prostu faktem, na przykład, że USA wydają wielokrotnie większy procent PKB na obronę, niż inni członkowie NATO. Faktem jest również, że Stany Zjednoczone mają deficyt handlowy z Unią Europejską wynoszący około 100 miliardów dolarów.

W tym okresie populistycznego fermentu zwolennicy status quo, znaleźli się w defensywie. Establishment musi wyjaśnić, dlaczego USA powinny zawsze dotować i chronić kraje i narody w wielu odległych zakątkach, od Korei Południowej, przez Estonię, aż po Syrię. Od trzech dekad wiemy, że nie bronimy się już przed komunistyczną ideologią. Zamiast tego, czasem wydaje się, że jedynie przyczyniamy się do katastrofalnego globalnego transferu technologii do Chin.

Jeśli się cofniemy, zobaczymy ahistoryczność tego, co robimy. Nawet zwolennicy status quo muszą przyznać, że w kontekście tradycyjnej polityki, zwyczajnie nie jest czymś normalnym, żeby jeden kraj tego wszystkiego bronił, a często płacił za ten przywilej. Palące staje się więc pytanie: czy stanowiąc zaledwie 4 proc. światowej populacji i wypracowując zaledwie jedną piątą światowego PKB, USA mogą sobie pozwolić na obronę wszystkich przeciwko wszystkim? W świecie dronów, cyberataków i terroryzmu opartego na migracji, nie jest już nawet jasne, czy potrafimy się sami bronić, nie mówiąc o reszcie świata.

Oczywiście, wielu będzie argumentować, że nawet jeśli nie jest to normalne i coraz bardziej niewykonalne, to ponoszenie takiego ciężaru, nadal jest pożądane, jako element dążenia do zbudowania nowego porządku światowego. Stąd wyłania się konflikt: nacjonalista Trump, a także jego sojusznicy na całym świecie, kontra intelektualni internacjonaliści.

Teraz możemy zapytać: Czy Trump ma w głowie jakąś mapę drogową? Jaka jest jego wizja? Wygląda na to, że wyobraża sobie bardziej autonomiczne – a może nawet samowystarczalne – Stany Zjednoczone, chronione przed zbyt wielkim importem i zbyt wieloma imigrantami. Skoro mamy własną suwerenność, własny rynek wewnętrzny i naszą własną energię, to wydaje się, że najważniejszą rzeczą, wg Trumpa, jest utrzymanie wszystkiego w nienaruszonym stanie, a nie pójście drogą Europy Zachodniej.

Widzimy pierwsze przebłyski doktryny Trumpa. Jako kolejna poetycka koda do kończącej się zimnej wojny, w poniedziałek na łamach „The Atalantic” pojawił się artykuł autorstwa Jeffrey’a Goldberga, znanego speca od polityki zagranicznej. Goldberg zacytował pewnego „wysokiej rangą urzędnika” w Białym Domu, mówiącego, że owszem, rzeczywiście, pojawia się nowa linia: „Doktryna Trumpa brzmi: 'Jesteśmy Ameryką, suko.'”. To jest Doktryna Trumpa. Inny „wysoki urzędnik” powiedział Goldbergowi to samo, używając praktycznie tego samego języka.

Nic dziwnego, że na Goldbergu nie zrobiło to wrażenia, jest nawet przerażony tymi oświadczeniami; odrzuca on frazeologię jako „urojenia”, krytykując „gangsterkę, przypadkową mizoginię, nieopisaną pewność siebie”, dodając, że jest to „izolowanie się i autosabotaż”. Oczywiście, takie ostre słowa podsumowują długoletnie podejście establishmentu do Trumpa, nie mówiąc już o krytyce nowej doktryny. A jednak, w świetle tych ostatnich słów, jest rzeczą znamienną, że rozgrzana do białości debata na temat polityki zagranicznej stanie się jeszcze gorętsza, aż do granic możliwości fizycznych, ponieważ krytycy Trumpa na zmianę walą w nienazwanych pracowników Białego Domu (którzy wkrótce zostaną nazwani). W międzyczasie zwolennicy Trumpa będą zabiegać o wyrażanie idei America First w sposób bardziej konwencjonalny.

Stawka jest przecież wysoka; podstawowe fundamenty geopolityczne ostatnich siedmiu dekad są kwestionowane i przesuwane – lub, jak twierdzą krytycy, podważane i zdradzane. W międzyczasie, mimo że jego niezliczeni wrogowie przygotowują kolejne ataki polityczne, prawne i publicystyczne, Trump jest człowiekiem, który zajmuje główne miejsce na scenie światowej, uśmiechając się, ściskając dłonie, podpisując umowy – i bezbłędnie zmieniając stary porządek.

James Pinkerton

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Dodaj komentarz