Efekty oficjalnej wizyty Wiktora Janukowycza w Chinach ostatecznie zadają kłam teoriom o „prorosyjskości” prezydenta Ukrainy. Ośrodkom rozpowszechniającym te twierdzenia – skoro straciły już koronny argument na rzecz bronionej wcześniej tezy – pozostaje jeszcze mieć satysfakcję z umocnienia przez Polskę międzynarodowej przyjaźni, czego akurat nikt nie będzie nam w stanie odebrać.

Póki mogliśmy, zdawaliśmy się ufnie na naszych dotychczasowych przyjaciół grających pierwsze skrzypce w Unii Europejskiej. Uwierzyliśmy, że warunki stawiane Ukrainie ze strony Berlina i Paryża przy podpisywaniu umowy okażą się dla Kijowa całkowicie możliwe do spełnienia.

Z takim przekonaniem jechaliśmy na Majdan w centrum ukraińskiej stolicy. Za Polską stała cała Europa, która tak bardzo chciała Ukrainy stowarzyszonej z Unią, że wysłała polskich posłańców do reprezentowania swojego majestatu przed demonstrującymi.

Kiedy absolutnie nieoczekiwanie okazało się, że Wiktor Janukowycz nie wypuści Julii Tymoszenko z więzienia, a umowa stowarzyszeniowa ku zasmuceniu Niemiec i Francji nie zostanie podpisana, nadal podtrzymywaliśmy protesty, które z prounijnych przeorientowały się na antyrządowe i antyprezydenckie.

I choć nadal nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, to wiadomo było, że sprawa jest ważna na tyle, że w Kijowie pojawiali się polscy politycy zarówno z partii rządzących, jak i opozycyjnych. Ciężar gatunkowy tego, przeciw czemu się buntuje ulica, skłaniał nieuchronnie do wniosku, że musi chodzić o wyrwanie Ukrainy ze szponów putinowskiej Rosji, do której tak naprawdę od dawna marzy przyłączyć Ukrainę jej prezydent – wyjątkowo stroniący od władzy człowiek, który zawsze chętnie podporządkuje się komuś silniejszemu.

Protesty przeciwko władzom sąsiedniego państwa trzeba było więc wspierać autorytetem Rzeczypospolitej. Nieuchronnie koniec Janukowycza zbliżał się wielkimi krokami. Polacy mogli wykazać się nawet wspaniałomyślnością i zapomnieć o czymkolwiek związanym ze swoją godnością i interesem narodowym, który jednak zaczął być uosabiany przez wszystko, co na Ukrainie nie lubi Rosji. Takie uproszczenie sprawy znacznie ułatwiło nam dbanie o polską rację stanu, która sprowadziła się do podtrzymywania tłumu przekrzykującego się banderowskimi zawołaniami w morzu OUN-owskich flag. Doszło nawet do takiego pojednania polsko-banderowskiego, że jeden z polityków polskich sam zainicjował banderowskie pozdrowienie na głównym placu Kijowa.

Nieuchronnie zbliżająca się do przejęcia władzy opozycja, wśród której bryluje lider banderowców Tiahnybok, gwarantowała nam na pewno satysfakcjonujące dla obu stron rozwiązanie kwestii mniejszości polskiej na Ukrainie. Tutaj o zgodność również nietrudno, tym bardziej, że ów zbędny balast można pozostawić samemu sobie bez zawracania sobie nim głowy – wszak najważniejsze to nie dać się Putinowi.

Poparcia idącego już niemal w odstawkę Janukowycza dla postulatów mniejszości polskiej na Ukrainie już więcej nie będziemy potrzebować, tym bardziej, że jeszcze jako nie-banderowiec mógłby być przychylny dla Polaków, gdyby ci zaczęli się upominać o swoje prawa. Na szczęście, ci i tak nie mieliby wsparcia państwa polskiego, a nawet gdyby jakimś cudem obalany właśnie promoskiewski dyktator pozostał u władzy, a Polska tym większym cudem zaczęła lobbować na rzecz rodaków, to obrażony na nas Janukowycz wówczas i tak pokaże nam gest Kozakiewicza, czyli coś, co lubimy oglądać w naszej polityce wschodniej jako synonim polskiego sukcesu tamże. Możemy więc w każdym z wariantów dalszych wydarzeń być pewni, że żadna mniejszość polska nie zepsuje nam stosunków z sąsiadem, a tym bardziej z sąsiadem w czerwono-czarnych kolorach rewolucji. Niemniej, sam Janukowycz okazał się politykiem nieprzewidywalnym, bo zamiast oddać Ukrainę Rosji, tak jak oczekiwały tego polskie media, ten nagle pojechał do Chin i przywiózł ze sobą kontrakty warte miliardy oraz kredyty. Zupełnie tak, jakby mu zależało na niepodległości państwa, którego jest prezydentem…

Przy tylu niewiadomych możemy być jednego pewni. Fundamentalnie umocniliśmy przyjaźń polsko-banderowską, której zawadzała do tej pory albo ludność polska na Wołyniu, albo pamięć o zbrodniach na niej. Carowi Putinowi nie wystarczyło na tyle sprytu, by podpuścić Polaków do stawiania Ukraińcom tak wygórowanych żądań jak wstrzymywanie się od odwołań do symboliki OUN-UPA. Polacy taktownie zlekceważyli potrzebę okazywania sobie choćby minimum szacunku w chwili, gdy mogli się drugiej stronie w czymkolwiek przydać, a więc zbrodnie sprzed 70 lat nie poszły na marne i nadal mogą być fundamentem przyjaźni polsko-banderowskiej.

I choć zawieranie nowych przyjaźni teoretycznie powinno służyć tym, którzy są stronami owych przyjaźni, to obecna tendencja doboru przez nas przyjaciół każe poważnie martwić się o powodzenie sprawy polskiej na Ukrainie. Mało prawdopodobne, by martwiło to także Władimira Putina.

Wszystkie zaś wyżej opisane wydarzenia pewnie byłyby zabawne, gdyby nie to, że znowu traci na tym Polska, której akurat najmniej powinno tu być do śmiechu. Tego śmiechu jednak jest warta klasa polityczna, która w tych wydarzeniach uczestniczyła.

M.S.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply