Czy nadal nie rozumiecie Rosjan?

Reakcja rosyjskiego społeczeństwa na wydarzenia na Ukrainie jest ważną lekcją do odrobienia również dla Polski. U podstaw problemu leży bowiem nie postsowiecka mentalność, lecz tradycje patriotyczne.

Aneksja Krymu i wsparcie dla separatystów ukraińskich przez Rosję za jednym zamachem ośmieszyła tezy o końcu historii i dogmat o niezmienności granic w Europie. Zarówno europejscy politycy, jak i publicyści skupiają się w swoich analizach na działaniach podejmowanych przez Moskwę, gdy tymczasem zrozumienie nastrojów panujących w społeczeństwie rosyjskim stanowi prawdziwy klucz do wyjaśnienia przyczyn konfliktu oraz możliwości jego dalszego przebiegu. Reakcja Rosjan na anektowanie przez ich państwo części sąsiedniego kraju powinna również sprowokować nas do spojrzenia w głąb polskiej duszy i zastanowienia, czy sami jesteśmy zaszczepieni na mocarstwową retorykę stosowaną przez władzę.

Rosja imperialna

Pisanie o Rosjanach w tonie pobłażliwo-pogardliwym ma w Polsce ugruntowaną tradycję. Nie inaczej polskie media informują o tym, jak obywatele Federacji Rosyjskiej przyjęli jej powiększenie o dwie nowe części składowe. Dominujący jest obraz masy bezwolnych poddanych, ślepo akceptujących z gromkim „Ura!” na ustach najdziksze wyczyny władcy, niepytających ani o przyczyny, ani o skutki jego coraz bardziej awanturniczych działań.

Czytając tego typu analizy (dla porządku dodajmy – głęboko niesłuszne), nie sposób nie zadać sobie pytania, jak to możliwe, że miliony ludzi poddają się zachciankom wąskiej grupy trzymającej władzę, nawet jeśli jej członkowie skończyli z wyróżnieniem kursy KGB i GRU. Zagadkę tę rozwikłał szczęśliwie już za nas Lew Tołstoj, który półtora wieku temu trafnie zauważył, że do historii z mianem genialnych przechodzą ci władcy, którzy potrafią wsłuchać się w pragnienia społeczeństwa, a następnie wcielać je w życie jako własne. Ci zaś, którzy zamiast podążać z nurtem, próbują narzucać swoją wolę, kończą w sposób, jakiego na pewno nie przewidział dla siebie Władimir Putin.

Podstawową zatem rzeczą, jaką Europa musi sobie uświadomić, jest fakt, iż anektując Krym, rosyjscy rządzący postąpili zgodnie z wolą większości własnego społeczeństwa, wykazali się nie siłą w narzucaniu mu swojej woli, lecz nieumiejętnością odrzucenia szkodliwej dla państwa rosyjskiego imperialnej polityki, na którą zapotrzebowanie zgłaszają Rosjanie. Według wiarygodnych sondaży przeprowadzonych przez Centrum Lewady przyłączenie Krymu w wyniku referendum popiera 79 proc. obywateli Rosji, czyli więcej nawet niż popiera Putina (72 proc.), nie mówiąc o rządzie Miedwiediewa (59 proc.).

Armaty zamiast masła!

Oczywiście w Rosji znaleźli się sprawiedliwi, którzy zamiast świętować powiększenie imperium, publicznie wyrazili sprzeciw wobec aneksji, przy czym warto podkreślić, że jest ich niemało – na ulice Moskwy wyszło 50 tys. obywateli na tyle zdeterminowanych w oporze wobec polityki Putina, by zaryzykować mandat lub areszt. Można nawet uznać, że liczba ta symbolicznie dowodzi skali zmian, jakie zaszły w Rosji w ciągu ostatniego półwiecza, jeśli weźmie się pod uwagę, że w 1968 r. w proteście przeciwko inwazji na Czechosłowację na pl. Czerwony wyszło siedmiu dysydentów.

Jednak trzeba wiedzieć, że dziś Rosjanie protestują w większości przeciwko metodom stosowanym przez Putina, jednocześnie sam fakt powrotu Krymu do macierzy oceniając pozytywnie. Również kiedy słuchamy krytycznych wobec Putina wypowiedzi autorytetów dzisiejszej rosyjskiej opozycji takich jak Andriej Makarewicz (lider kultowego zespołu rockowego Maszyna Wremieni) czy Ilja Ponomariow (jedyny deputowany w rosyjskiej Dumie, który zagłosował przeciwko przyłączeniu Krymu i Sewastopola), zwraca uwagę to, że sam fakt rosyjskości Krymu pozostaje dla nich poza dyskusją.

Bazując na tym ugruntowanym przekonaniu, propaganda putinowska z łatwością potrafiła podgrzać emocje Rosjan do takiego poziomu, by masowo poparli aneksję i zapomnieli o kosztach, jakie im przyjdzie za to ponieść, w pierwszej kolejności ekonomicznych. Według wstępnych wyliczeń, jakie przeprowadziła prof. Natalia Zubarewicz, ekonomista z Uniwersytetu Moskiewskiego i ekspert ONZ, koszt utrzymania Krymu wyniesie w przeliczeniu nie mniej niż 5 mld euro rocznie, nie wliczając w to niezbędnych inwestycji infrastrukturalnych.

Policzono już, że same emerytury dla świeżo wydartych Ukrainie emerytów to koszt rzędu 2 mld euro. Dla trzeszczącego w szwach rosyjskiego budżetu zwycięski Anschluss to zatem gwarancja deficytu, co dla milionów obywateli będzie oznaczało cięcia w świadczeniach socjalnych. Osobną kwestią są skutki ekonomiczne ewentualnych reperkusji ze strony Zachodu, w tym w szczególności zmiany podejścia USA do eksportu kopalin łupkowych. Trudno dziś wyliczyć, jak wpłyną one na życie Rosjan, ale pewne jest, że jeśli zadziałają, to ostatecznie pogrzebią putinowskie państwo dobrobytu.

Pozostając w bardzo modnej obecnie konwencji porównywania dzisiejszej Rosji do III Rzeszy, na myśl przychodzi tłum zahipnotyzowanych Niemców, którzy w berlińskim Pałacu Sportu na pytanie Goebbelsa: „Chcecie masła czy armat?”, odpowiadali rykiem: „Armat! Armat! Armat!”. Nawet jeśli uznać, że rosyjskie społeczeństwo osiągnęło ten diabelski punkt wrzenia, należy pamiętać, co jest tu skutkiem, a co przyczyną.

Wracają stare demony

U podstaw problemu leży nie, jak to się najczęściej w Europie przedstawia, niewolnicza postsowiecka mentalność, lecz tradycje patriotyczne, przywiązanie do idei wielkiej carskiej Rosji. Dzisiejszym Rosjanom, którzy wychodzą oglądać pokazy fajerwerków z okazji przyłączenia Krymu, zdecydowanie bliżej do tłumów, które latem 1914 r. wychwalały cara Mikołaja i żegnały wojska mające utorować Rosji drogę do upragnionego Konstantynopola, niż radzieckich obywateli wierzących w słuszność walki klasowej i idei międzynarodowej rewolucji.

Wiemy już, że historia się nie skończyła, i coraz wyraźniej widać też, iż wciąż żywe są demony nacjonalizmu. Na przykładzie społeczeństwa rosyjskiego, a być może i samego Putina, widać, że autentyczny patriotyzm i miłość do ojczyzny mogą być dla tej ojczyzny zgubne. Pytaniem, które powinny sobie zadać wszystkie europejskie narody, jest to, czy aby na pewno nie jesteśmy do Rosjan bardzo podobni, czy wizja Wielkich Niemiec, Wielkiej Francji, ale i Wielkiej Polski nie drzemie w nas głęboko, gotowa w sprzyjających okolicznościach się obudzić i pociągnąć cały kontynent w piekło wojny?

Zamiast odpowiedzi proponuję krótką zabawę. Wyobraźmy sobie, że polskie media zaczynają od rana do wieczora informować o Polakach ze Lwowa i okolic, którzy masowo występują o polskie paszporty i są z tego powodu prześladowani przez banderowców. W głównym wydaniu „Wiadomości” widzimy staruszków i matki z dziećmi, którzy ze łzami w oczach proszą, by Polska i Polacy o nich nie zapominali i przyszli im z pomocą. Pojawiają się doniesienia o przygotowaniach ukraińskich nacjonalistów do rozprawy z Polakami, polscy politycy mówią, że nie dopuszczą do powtórki z rzezi wołyńskiej.

Władze ukraińskie odpowiadają, że nic nie wiedzą o żadnych nacjonalistach i przygotowaniach do rzezi, w odpowiedzi na co premier Polski wystosowuje ultimatum: jeśli Ukraina nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa Polakom tam mieszkającym, to będziemy musieli wziąć ten obowiązek na siebie. Wobec braku odpowiedzi po kilku dniach pierwsze oddziały polskiego wojska przekraczają granicę. Opór praktycznie nie występuje, wobec konfliktu z Rosją na wschodzie, na zachodniej Ukrainie nie pozostały prawie żadne formacje ukraińskie, zresztą państwo targane wewnętrznymi i zewnętrznymi problemami jest w stanie rozkładu. Lwów wraca do ojczyzny, historyczna sprawiedliwość – nagłówki gazet wszelkich opcji politycznych nie dają miejsca na wątpliwości.

Na ulice miast wylegają miliony Polaków, świętują historyczną chwilę. Garstka intelektualistów co prawda wyraża zaniepokojenie możliwymi konsekwencjami międzynarodowymi, pojawiają się informacje o olbrzymim koszcie doprowadzenia infrastruktury i gospodarki województwa lwowskiego do poziomu Polski, ale w powszechnej atmosferze święta głos ten jest ledwie słyszalny. Prezydent i premier na tonącym w biało-czerwonych flagach Cmentarzu Łyczakowskim składają kwiaty na grobach Orląt Lwowskich, gra Mazurek Dąbrowskiego…

Czy nadal nie rozumiecie Rosjan?

Adam Kałążny

„Nowa Konfederacja” nr 19 (31)/2014

11 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

    • wepwawet
      wepwawet :

      Szanowny Użytkowniku Muni, zapoznałem się z przemyśleniami zawartymi w linku. Zdają mi się one całkowicie oderwane od rzeczywistości i życzeniowe. Zakładając, że udałoby się nam odzyskać w jakikolwiek pokojowy sposób choćby ten nieszczęsny Lwów powstaje jeden bardzo ważny problem. To Ukraińska ludność zamieszkująca te terytoria, która parafrazując wypowiedz wielkiego polskiego patrioty jest zoologicznie antypolska. Może nie wyssali tej antypolskości z mlekiem matki, ale wychowanie w duchu banderowskim spaczyło psychikę większości z żyjących na tych terenach ludzi i Lach może być dla nich jedynie śmiertelnym wrogiem lub pożytecznym idiotą, którego do czasu świniobicia można wykorzystywać. Tak więc odzyskanie tych terytoriów pociągnęłoby za sobą kwestie co zrobić z tymi ludźmi. Żadne formy współżycia nie wchodziły by w grę, gdyż zapewne zawiązałby się separatystyczny ruch (odrodzenie upa), którego wysłannicy przenikali by jeszcze łatwiej niż teraz na ziemie Przemyśla czy inne “odwiecznie ukraińskie” tereny. Ci ludzie zaczęliby robić to co ich dziadowie i rodzicie wychwalają jako największe bohaterstwo – czyli rizanie Lachów (czyli nas Polaków jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości). Tak więc ludność tą należałoby usunąć z odzyskanych terytoriów. Są tylko dwa sposoby – “po rusku” czyli masowe wysiedlenia i “po banderowsku” chyba nie muszę nikomu tłumaczyć co to oznacza. Dawne Polskie Kresy to nie tylko tereny czy miasta, to również ludzie. Mieszkańcy tych terenów leżą w zapomnianych mogiłach, część z nich tuła się po świecie lub zamieszkuje ziemie odzyskane. Kresów nie da się odzyskać, są stracone. Choć pamięć o nich zawsze będzie w sercach Polaków i ten smutek… Wojna ta tragedia dla milionów ludzi po obu stronach barykady, zastanówmy się czy naprawdę warto myśleć o takich sprawach oraz czy mamy moralne upoważnienie do rozprawienia się z Ukraińcami bo ich przodkowie wymordowali tysiące naszych rodaków. Obecnie Kresy to piękny a zarazem tragiczny mit Polskiej tradycji, czy dla jego wskrzeszenia warto podpalić wojenne stosy i rozesłać wici wojny? Odnośnie zaś Wilna to, były walki z Litwinami, też mordowali Polaków, choć oczywiście nie na taką masową skalę jak nasi “bracia” Ukraińcy. Nie wydaje mi się aby mieli ochotę się dogadać, ale kto wie, w końcu historia nie oddziela nas morzem niezliczonych grobów.

      • tutejszym
        tutejszym :

        Szanowny Panie Wepwawet: Napisałeś Pan pięknie to, co w mojej głowie i sercu się kołatało. Tylko żeby Ukraińcy to zrozumieli, wyrazili chęć i wolę ekspiacji. Inaczej pozostanie im poczucie wykonania dobrego interesu, poczucie tryumfu z osiągnięcia “czystej jak kryniczna woda Ukrainy”. Jako satysfakcjonujące mnie alternatywne rozwiązanie przyjął bym powstanie ZapUkr, kiszącego się we własnym sosie jako skansen dzikiego nacjonalizmu. Jest to chyba celem obecnych “elit”, w celu osiągnięcia władzy nad rzędem dusz i finansowych elit, jak i tych, którzy chcą pisać historię UPA wg własnych urojeń. Ale czy to jest dobre i możliwe do zaakceptowania rozwiązanie dla Polski? A tak na marginesie: zatrudniałem u siebie Ukraińców. Na pytanie kim jestem odpowiedziałem – “ja Lach! “, zapadła cisza, młody wykształcony Ukrainiec powiedział – pierwszy raz słyszę żeby ktoś tak o sobie powiedział. Ja byłem z tego określenia swojej osoby dumny, ich bliskość do mnie była nie do osiągnięcia. Pozostało tylko konsekwentne egzekwowanie pracy, płaca, warunki wyżywienia i zamieszkania były bardzo dobre. Jeden tylko oficer – Ukrainiec zachowywał się bez zarzutu. Zarobił sporo w następnych latach. Obecnie utraciłem z nim kontakt.

        • muni
          muni :

          Mój dziadek przed wojną zatrudniał kilku Polaków i Ukraińców i nie miał problemów. Co lepsze, życie mu uratował Ukrainiec pomagając uciec z Brygidek kiedy już czekał na rozwałkę. To, co się wytworzyło potem wśród Ukraińców równie dobrze może wygasnąć. Nacjonalizm skończy się jak zacznie się zarabianie pieniędzy i chęć do wyjścia z zaścianku na świat. Myślę, że pan nieświadomie demonizuje ten cały banderowski cyrk, dobrze popatrzec na film z pochodu 11.11 w Warszawie, te dziesiątki tysięcy ludzi, i na pochody banderowców we Lwowie. Nakrylibyśmy ich czapkami i oni chyba też zauważyli już, że to nie czasy GG i nie rok 1943.

      • husarz
        husarz :

        Nie do końca tak jest jak mówisz nie wiem jak może istnieć państwo które nie ma żadnej historii, no chyba że się ją wymyśla tak jak robią to Białorusini i Ukraińcy, wcześniej czy później te ich kłamstwa wyjdą na jaw, poza tym ludzie tam mieszkający sami nie wiedzą jak mają się określać (oczywiście nie uwzględniam tu pewnych skrajności) tak że z tą ich tożsamością wcale nie jest tak jak mówisz ona się dopiero tworzy ale tworzy się na fałszywych mitach i wprost zakłamaniach. To co dzieje się na Ukrainie to dopiero początek rozpadu tego całego pojałtańskiego porządku którego efektem było powstanie tych państewek.

  1. o
    o :

    Jedyna dobra mozliwosc przylaczenia czegokolwiek do Polski to byla by w sytuacji, gdyby Polska byla atrakcyjnym krajem, gdzie (wszyscy) ludzie moga sie bogacic, robic to co chca, a nie do czego sa zmuszeni; wladza jest sprawiedliwa, a przepisy egzekwowane. Nie ma naduzyc, prywaty, czy korupcji, itd. Dba sie o tradycje, kulture i pamiec naszych przodkow, oraz o Polakow poza granicami graju. Itd. itp. Wtedy ktos moglby chciec u nas zyc, a moze ludzie z niektorych terenow historycznie zwiazane z I czy II RP moglo by pomyslec, ze korzystnie by bylo stworzyc nowa, wspolna Rzeczpospolita.