Głównym celem państwa, podobnie jak w poprzednich latach, jest utrzymanie podstaw systemu kołchozowo-sowchozowego z czasów ZSRR, co jest spowodowane panicznym strachem przed oddaniem ziemi na własność w inne ręce.

Pomimo optymistycznych sprawozdań białoruskich urzędników sytuacja gospodarcza Białorusi z dnia na dzień budzi coraz większy niepokój. Różne statystyki, w tym oficjalne, na które tak bardzo lubią powoływać się białoruskie gazety państwowe, stacje radiowe i telewizyjne, pokazują, że skutki przeprowadzonej w zeszłym roku dewaluacji wyczerpują się. Dostawy produktów naftowych oraz kredyty zagraniczne, dzięki którym Mińsk zdołał na pewien czas ustabilizować sytuację finansową, nie są już w stanie odpowiedzieć na potrzeby gospodarki narodowej, która znowu zaczyna skłaniać się w stronę tak zwanej ekonomii społecznej „po białorusku”.

Wznowienie finansowania taniego budownictwa, na które w obecnej sytuacji nie stać dużej części „potrzebujących”, stworzy oczywiście nowe problemy w białoruskiej gospodarce, jednak jako takie raczej nie zniweczy szans na wyjście z kryzysu. Jest za to inna dziedzina gospodarki, która może sama z siebie udaremnić wszystkie plany rządu. Takich kwot, jakie włożono w rolnictwo, nie dostała w ostatnich latach żadna inna branża białoruskiej gospodarki. Jesienią ubiegłego roku prezydent Łukaszenka niechcący wspomniał, że „te 40 mld dolarów, które włożyliśmy w ostatniej dekadzie w rolnictwo, powinny już zacząć się zwracać. Rentowność naszego rolnictwa, choć niewysoka, wynosi obecnie 6-7%…” Mówiąc wprost, w ziemię zakopano praktycznie wszystkie środki, jakie pozyskała Białoruś jako „naftowy offshore” – i to jeśli nie brać pod uwagę bezpośrednich i krzyżowych subsydiów w innych branżach tak czy inaczej związanych z rolnictwem. Należy też zauważyć, że pomimo ogromnych wkładów rolnictwo ma z roku na rok coraz mniejszy udział we wzroście PKB: o ile w 2000 r. wyniósł on 11,6%, to w 2010 r. już tylko 7,5%. Cała wytworzona w ostatniej dekadzie przez białoruskich rolników produkcja rolna, zarówno na potrzeby krajowe, jak i na eksport, była warta 34 mld USD, podczas gdy wkład państwa był o kilka miliardów wyższy – a, jak wiadomo, dolarów nie drukuje się na Białorusi. Jeśli subwencje pozostaną na podobnym poziomie, to według ekonomistów białoruska wieś nawet przy idealnej sytuacji gospodarki zagranicznej wyjdzie na plus dopiero za kilkanaście lat.

Mogłoby się wydawać, że problemy białoruskiej wsi są widoczne gołym okiem. Podstawę rolnictwa nadal stanowią kołchozy i sowchozy, które co prawda różnie się teraz nazywają (najczęściej „rolnicza spółdzielnia produkcyjna”, biał. SPK), ale nie zmieniły się w swej istocie: brak motywacji do pracy na własny rachunek powoduje, jak dawniej, brak aktywności ze strony pracowników i przewodniczących SPK. Przedsiębiorstwa rolne, które są trzonem rolnictwa w krajach rozwiniętych, na Białorusi stanowią mizerny procent (około 10%), zapewniając przy tym jedną trzecią całej produkcji rolnej: większość upraw warzywnych, jedną trzecią wyprodukowanych jajek, etc. Prywatne gospodarstwa są przy tym praktycznie pozbawione możliwości otrzymania państwowych subsydiów i muszą walczyć o przeżycie w warunkach całkowitej kontroli cen na ich produkty przez państwo, oficjalnie ukierunkowanego na ekonomię społeczną.

Stwarzane przez urzędników trudności przy kupnie importowanej techniki rolniczej – w ramach prowadzonej przez nich walki o substytucję importu – już dawno doprowadziły do pogorszenia stanu bazy materialno-technicznej praktycznie wszystkich białoruskich SPK. Brak materialnego zainteresowania mieszkańca wsi wynikami swojej pracy (nawet oficjalne dane podają, że średnia płaca na wsi wynosi nie więcej niż 70% średniej krajowej) prowadzi do całkowitej bierności i braku chęci do pracy. Przeciętny białoruski rolnik wytwarza rocznie produkty rolne o wartości 5 tys. dolarów, podczas gdy w krajach zachodnich ta liczba osiąga 20-25 tys. dolarów.

Nie wszystko w białoruskiej wsi, rzecz jasna, wygląda tak źle. Na przykład przez ostatnie lata wzrosła produkcja wyrobów mięsnych i mlecznych, które stanowią największą część eksportowanej produkcji rolnej. Jednak takie ukierunkowanie na eksport stwarza wiele problemów na rynku krajowym i w całej gospodarce Białorusi. Dostawy mięsa i mleka do Rosji są realizowane według cen, które tak naprawdę nie pokrywają kosztów poniesionych na produkcję i kształtują się jedynie dzięki różnym państwowym subsydiom. Stworzenie Unii Celnej, a następnie przystąpienie Białorusi do Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej poskutkowały tym, że w wielu regionach kraju, m.in. w stolicy, zaczęło okresowo brakować zarówno mięsa (przede wszystkim wołowiny), jak i produktów mlecznych, ponieważ lwia ich część jest wywożona do krajów ościennych.

Pomimo opisanych problemów rząd białoruski, jak się wydaje, nie zamierza wprowadzać zmian do istniejącego programu rozwoju wsi. Państwo nadal taśmowo, choć może nie tak szybko jak wcześniej, tworzy agromiasteczka (w sumie ponad 8 tys. domów), które stoją częściowo lub całkowicie puste; wydaje środki na budowę farm mlecznych i mięsnych (wielotrylionowy projekt budowy 118 farm produkcji mlecznej); subsydiuje siewy i zbiory, etc. Co prawda od kilku miesięcy prezydent zaczął wymagać od regionalnych urzędników i lokalnych przewodniczących SPK, aby samodzielnie pozyskiwali środki na modernizację: „Ten, kto nie wypełni tego zadania, straci stanowisko gubernatora”. Jednak przy tym środki na wsparcie wsi praktycznie nie zmniejszyły się. Prezydent żąda od wiceministra rolnictwa i żywności, Leonida Marynicza, aby ten w ciągu najbliższych pięciu lat osiągnął wartość eksportu produkcji rolnej na poziomie 5-7 mld USD, a jednocześnie uważa, że konieczna jest kontynuacja polityki wsparcia wsi różnymi sposobami. W tym roku, mimo wszystkich trudności ubiegłych lat i ustaleń zawartych w ramach Unii Celnej, Białoruś znów planuje włożyć w rolnictwo wyższe kwoty niż w jakąkolwiek inną branżę gospodarki. I to mimo tego, że w najbliższych latach Mińsk jest zobowiązany zmniejszyć subwencje dla rolnictwa z 18% do 10% produkcji krajowej w związku z tym, że w Rosji i Kazachstanie wydatki te obecnie nie przekraczają już 10%. Same tegoroczne siewy będą kosztować budżet 9,6 tryliona białoruskich rubli (ponad 1 mld dolarów): 5 trylionów na zakup nawozów mineralnych, około 2,3 tryliona na smary i paliwa, etc. Przedsiębiorstwa rolne będą w stanie pokryć koszty siewów jedynie w 38 procentach. Kolejne 24% środków będzie pochodzić z kredytów bankowych, które banki zwyczajowo na polecenie prezydenta spisują na straty. Pozostała część kwoty będzie wydzielona z budżetu krajowego oraz budżetów lokalnych. A są to tylko bezpośrednie koszty na pierwszym etapie „bitwy o urodzaj”, której dofinansowanie najprawdopodobniej doprowadzi do dalszego wzrostu płynności rublowej w systemie bankowym, co będzie miało z kolei poważny wpływ na rynek walutowy i zapoczątkuje kolejną spiralę „inflacja-dewaluacja”.

Charakteryzując obecną sytuację rolnictwa na Białorusi, można zauważyć, że głównym celem państwa, podobnie jak w poprzednich latach, jest utrzymanie podstaw systemu kołchozowo-sowchozowego z czasów ZSRR, co jest spowodowane panicznym strachem przed oddaniem ziemi na własność w inne ręce. Strategia przyciągania na wieś nowych zdolnych do pracy ludzi poprzez budowę agromiasteczek sprawdziła się tylko w połowie: przez ostatnie lata ogólna liczba mieszkańców wsi zmniejszyła się o 5% (w 2010 r. rolnictwem zajmowało się 9,7% Białorusinów, podczas gdy w 2000 r. – 14,1%). Najsmutniejsze jest to, że przy obecnej postawie rządu nie widać wyjścia z sytuacji.

Problemy białoruskiej wsi mają jeszcze jedną, poza finansowo-gospodarczą, stronę medalu. Białoruś realizuje strategię, którą prezydent ogłosił w 2000 roku – likwidowanie barier między wsią a miastem. Cóż, bardzo szlachetny cel. Jednak metody i kierunek likwidacji barier budzi dzisiaj co najmniej głębokie zdziwienie. Zrozumiały jest, rzecz jasna, szczególny stosunek białoruskiego rządu do wsi, skoro większość spośród aktualnie rządzących jest bezpośrednio z nią związana przez swoje korzenie. Jednak zupełnie niejasny jest ostateczny cel obranej polityki, ukierunkowanej na wykreowanie obrazu Białorusina-chłopa. Orientacja na tradycjonalizm i konserwatywność w myśleniu sprzyja może niskiej aktywności politycznej społeczeństwa, co tworzy korzystne środowisko dla rządzących, jednak ta bierność ma również mniej pozytywne skutki dla gospodarki. Ciągła migracja ludności ze wsi powoduje naniesienie do kultury miejskiej zwyczajów, które są jej zasadniczo obce. Tradycje te wywodzą się nie tylko z okresu formowania się narodu białoruskiego, ale również z lat istnienia ZSRR, kiedy to państwo ostatecznie zatwierdziło w mentalności większości chłopów zasadę braku odpowiedzialności za proces produkcyjny oraz postawę pasożytnictwa społecznego. Owoce państwo zbiera już dziś, gdyż białoruskie miasto zaczyna coraz bardziej przypominać wieś obciążoną zasadami kolektywnego współistnienia i brakiem dążenia do polepszenia sytuacji materialnej.

Wygląda na to, że niektórzy urzędnicy uświadomili sobie stopniowe zacieranie granic między wsią a miastem: czy to dla przypodobania się prezydentowi, czy też z własnej inicjatywy (co jest mniej prawdopodobne) robią oni wszystko, co możliwe, aby nie tylko powstrzymać wypływ ludności z wiosek, ale przyciągnąć tam również mieszkańców miast. Praktycznie we wszystkich mediach z zadziwiającą regularnością pojawiają się reportaże o pięknym wiejskim życiu, tradycjonalizmie białoruskiej kultury, o minusach życia w mieście, etc. W walce z wiejskimi migrantami powołano się nawet na białoruską statystykę, której dane powinny ostudzić zapał chłopów pragnących żyć w betonowych dżunglach. Całkiem niedawno opublikowano wyniki badań, które umieściły stolicę Białorusi wśród najbardziej zatłoczonych miast świata – ponad 6 tys. osób na kilometr kwadratowy. Dla porównania Warszawa ma 3 311 os/km2, Moskwa – 10 544, Tokio – 6 000, Chicago – 4 447, Praga – 2500. Życie w takich warunkach dla przyzwyczajonego do szerokich przestrzeni mieszkańca wsi jest, zdaniem urzędników, po prostu niemożliwe.

Próby zatrzymania procesu migracji najprawdopodobniej nie przyniosą znaczących zmian, gdyż skupiają się nie na tym, aby podnieść warunki życia na wsi do poziomu miejskiego, a na tym, aby zachować w świadomości Białorusinów – niezależnie od miejsca ich zamieszkania – obraz „bulbasza” (‘ziemniakojada’), który wszystko zawdzięcza swoim wiejskim korzeniom. Ten kierunek jest zasadniczo sprzeczny z propagowaną ideą innowacyjnego rozwoju, która z dnia na dzień wydaje się coraz mniej atrakcyjna dla przeciętnego Białorusina, uważającego, że życie po staremu może być równie dobre.

Nie można oczywiście całej winy za to, co dzieje się dziś w kraju, zrzucać na białoruską mentalność, praktycznie pozbawioną korzeni wywodzących się ze szlachty czy obywateli miejskich, a opierającą się na kulturowych tradycjach wsi. Jednak wobec obranej polityki państwowej, ukierunkowanej na wywyższanie wszystkiego, co związane z wsią, samoświadomość Białorusinów stoi wobec zagrożenia ostatecznej utraty więzi z otaczającą ich rzeczywistością. Nawet takie kraje jak Rosja czy Kazachstan, według niektórych specjalistów archaiczne w rozwoju, dążą do tego, aby rozwój państwa oprzeć na symbiozie tradycji historyczno-kulturowych i współczesnych tendencji światowych. Białoruś natomiast, usiłując znaleźć własną drogę rozwoju w powrocie do korzeni historycznych, może jeszcze długo pozostać w swojej przeszłości, nie wchodząc przy tym w teraźniejszość.

Nikołaj Radow

źródło: Regnum.ru

tłumaczenie: Kamila Twardokus

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply