W oficerskim mundurze

W związku z moimi obowiązkami często jeździłam kolejką do Sztabu Głównego, który mieścił się we Włochach. Pewnego dnia bardzo się w tej kolejce przeraziłam. Na jednym z siedzeń zobaczyłam znanego mi banderowca z Nowego Dworu. Był w polskim mundurze z pistoletem przy pasie. On także mnie poznał i odwrócił głowę do szyby. Zatarł za sobą ślady, wstępując do wojska. Inaczej nie uniknąłby sądu wojennego. Wyszedł z wagonu przede mną i rozpłynął się w tłumie.

– 10 dywizja zajęła pozycje na najbardziej wysuniętym prawym skrzydle frontu polskiego dlatego nazwano ją dywizja północną – wspomina Monika Śladewska. – Miała ona w pierwszej fazie bronić odcinka o długości 20 km, od miejscowości Młoty do Dobrzynia. Mój batalion sanitarny rozmieszczono w Wymiarkach, otoczonych lasami. Naszym sąsiadem z prawej byli Rosjanie, a z lewej 7 dywizja. Jak w całej dywizji, tak i w naszym batalionie trwały gorączkowe przygotowania do walki. Kopano rowy przeciwlotnicze. Szykowano pomieszczenia na przyjęcie rannych, które poddawano dezynfekcji. Jak tylko natarcie ruszyło, nasz punkt sanitarny natychmiast zapełnił się rannymi. Pierwsze próby zdobycia przyczółka nie powiodły się. Zginęło kilkudziesięciu chłopaków. Niemcy stawiali zażarty opór. Wkrótce zaczęły się pierwsze pogrzeby poległych. Pamiętam je bardzo dobrze, bo miały uroczysty przebieg. Grała nasza orkiestra, poległym oddawano honory wojskowe. W czasie przemówień podkreślano, że ich ofiara nie pójdzie na marne, bo byli pierwszymi, którzy zginęli za nowe granice Polski. Następne pogrzeby nie były już tak uroczyste. Odbywały się w pośpiechu. Zabitych w walce o przyczółek przybywało.

Saperzy zbudowali most

– Ciała niektórych zabitych uniosły rwące nurty rzeki i w ogóle nie zostały pogrzebane. Służby medyczne pracowały na pełnych obrotach, nie mogąc sobie poradzić z ogromną liczbą rannych. Po uchwyceniu przyczółka saperzy zbudowali most, po którym dywizja ruszyła do przodu, prowadząc pościg za wycofującymi się Niemcami. Do punktu sanitarnego bez przerwy znoszono rannych, którzy często przypominali krwawą masę. Tu było najlepiej widać, czym jest wojna. Jeżeli rannych na czas przyniesiono, mieli szansę przeżyć. Jeżeli przyniesiono ich za późno, umierali. Sanitariusze i sanitariuszki robili co mogli, żeby ratować żołnierzy. Pamiętam młodą sanitariuszkę z linii 25 Pułku Piechoty. Lekarz, gdy ją zobaczył, zabronił jej wracać na linię i kazał odpocząć. Dosłownie padała z nóg. Zapach krwi w naszym punkcie był tak silny, że zabił woń chloroformu, eteru i środków dezynfekujących. Rannych po opatrzeniu odwożono do szpitali, ale wielu ciężko rannych nie było zdolnych do transportu i zostawali w punkcie. Nasz punkt z całym wyposażeniem posuwał się oczywiście za pułkami ze swoimi środkami transportowymi i kuchnią. Posuwanie się w strefie działań przyfrontowych nie było bynajmniej bezpieczne. Niemcy, wykorzystując resztki swojego lotnictwa, atakowali zaplecze frontu.

Setki rannych

– Zwłaszcza sztaby i kuchnie. W naszą na szczęście nie trafili. Obsługiwała ją para, będąca chyba narzeczonymi, która znakomicie gotowała, oczywiście jak na warunki frontowe. Uczciwie dzielili chleb czy kaszę. Jedliśmy treściwe, gęste zupy. Niekiedy jednak dostawaliśmy tylko suchy prowiant, bo nie wolno było rozpalać kuchni ze względu na konieczność maskowania pozycji. Za Nysą 2 Armii przyszło toczyć bardzo ciężkie walki. W wyniku niemieckiego kontruderzenia część jej jednostek zostało okrążonych i poniosły bardzo ciężkie straty. Nasza dywizja także złożyła ogromna daninę krwi. Widać to było zwłaszcza w Nochten, w którym mój batalion sanitarny organizował szpital dywizyjny. Z pułkowych punktów sanitarnych przywieziono do niego nie dziesiątki, ale setki rannych. Trzeba było szybko szukać nowych pomieszczeń dla rannych. Kolejny punkt medyczny batalion organizował w Spreefurcie. Podczas następnego przemieszczenia batalionu spotkaliśmy na naszej drodze grupy polskich żołnierzy, którzy utracili kontakt ze swymi jednostkami i krążyli po okolicy. Byli krańcowo wyczerpani i przerażeni. Poinformowali nas, że zaskoczeni przez Niemców uciekli, zostawiając zabitych i rannych. Niektórzy z nich wciąż byli w szoku. Do dziś pamiętam przerażenie malujące się na ich twarzy. Takich grup, usiłujących znaleźć swoje jednostki, Niemcy w trakcie bitwy o Budziszyn wymordowali wiele. Szczególnie napadali na wozy z rannymi i ambulanse, a także sztaby i punkty sanitarne. Wielu wymordowali własowcy, których hitlerowcy rzucili do walki z Polakami. Wyłapywali oni zwłaszcza żołnierzy, którzy przemykali się przez las, szukając wyjścia z okrążenia.

Na niemieckiej ziemi

– Często słysząc rozmawiających po rosyjsku własowców myśleli, że to żołnierze radzieccy. Wychodzili ze swych kryjówek i wpadali w ich łapy, ginąc bez wieści. Po zakończeniu operacji budziszyńskiej 10 dywizja wraz z 2 Armią WP ruszyła w kierunku Pragi i Mielnika. Kontynuując działalność pościgową dywizja przeczesywała lasy, ścierając się z grupami osłonowymi, cofających się do Czechosłowacji oddziałów niemieckich. Mój batalion sanitarny dotarł do Puschwitz. Tu otrzymałam rozkaz, odwołujący mnie z frontu. Miałam wracać i zameldować się w szkole w Lublinie. Dla mnie wojna już się skończyła. Małym willysem dotarłam do Zgorzelca, gdzie wsiadłam do pociągu. 9 maja 1945 r. dotarłam do Lublina. Żadnego bezpośredniego pociągu oczywiście nie było. Musiałam tłuc się zatłoczonymi eszelonami, w których miejsce stojące przy oknie stanowiło szczyt luksusu. Ze Zgorzelca dotarłam do Żagania, a z niego do Łodzi, a z niej do Warszawy. W zrujnowanej stolicy wysiadłam na dworcu towarowym. Z niego na Dworzec Wschodni na Pradze można się było dostać tylko piechotą albo rikszą. Ciąg łączący oba te dworce stanowił najbardziej zapchany szlak komunikacyjny w stolicy. Ludzie dźwigający tobołki z resztkami dobytku, pochodzący z różnych stron Polski, szli z jednego dworca na drugi, by złapać połączenie. Większość była ubrana bardzo biednie.

Ponownie w szkole

– Niektórzy wyglądali jak nędzarze. Sporo ludzi szło też w mundurach. Ten ludzki potok stanowił prawdziwą biblijną wędrówkę ludów. Obrócona w ruinę Warszawa robiła przygnębiające wrażenie. Wydawało się, że miasto nie wróci nigdy do dawnej świetności. Życie tętniło tylko wokół Dworca Wschodniego. Stały tam prowizoryczne budki drewniane, w których można było kupić herbatę i placki. W Lublinie Oficerska szkoła Intendentury nie znajdowała się już na Majdanku, ale została przeniesiona do nowego budynku, stanowiącego wcześniej część seminarium duchownego. W porównaniu z warunkami na Majdanku, to panowały wręcz luksusowe. Nie byłam oczywiście jedyną ściągniętą z frontu dziewczyną, która nadal miała podnosić kwalifikacje. Gmach szybko się zapełniał. Jeszcze przed rozpoczęciem nauki pojechałam do Chełma, żeby zobaczyć się z ciocią Walczakową i dowiedzieć się, czy nie wie, co słychać z moja rodziną. W tym samym pociągu z Warszawy do Chełma jechał mój tato, którego z dywizji wcielono do armii i szczęśliwie przeżył wojnę. Był strasznie zabiedzony, ale żył. W tym czasie z Dubienki do Chełma przyjechała mama. Uznaliśmy to niemal za prawdziwy cud. Mama, osoba głęboko wierząca, płakała jak bóbr. My z ojcem też. Łzy na twarzy taty widziałam po raz pierwszy. Należał on do twardych mężczyzn, któremu życie nie oszczędziło najróżniejszych doświadczeń, z których zawsze jakoś wychodził cało.

W Instytucie Kartografii

– Podczas spotkania rodzice zastanawiali się, co robić dalej. Byli zdecydowani przenieść się na Kujawy i zacząć życie od nowa. Liczyli, że z wojny wróci zaginiony mój brat Józef. Dopiero wiele lat po wojnie dowiedzieliśmy się, że brat zginął 20 kwietnia 1944 r., gdy dywizja przechodziła przez tory. Ja po spotkaniu z rodzicami wróciłam do szkoły, a rodzice po kilku tygodniach wyjechali na Kujawy. 12.06.1945 r. zdałam egzaminy i zostałam mianowana chorążym w korpusie oficerów intendentury. Otrzymałam przydział do Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie, mieszczącego się w Alejach Jerozolimskich. Jego szefem był płk Teodor Naumienko. Skierowanie do tego instytutu bardzo mi odpowiadało. Nie musiałam brać udziału w powojennych walkach na terenie kraju, w akcjach przesiedleńczych i znanego zbierania kontyngentów. W związku z moimi obowiązkami często jeździłam kolejką do Sztabu Głównego, który się mieścił we Włochach. Pewnego dnia bardzo się w tej kolejce przeraziłam. Na jednym z siedzeń zobaczyłam znanego mi banderowca z Nowego Dworu. Był w polskim mundurze z pistoletem przy pasie. On także mnie poznał i odwrócił głowę do szyby. Zatarł za sobą ślady, wstępując do wojska. Inaczej nie uniknąłby sądu wojennego. Wyszedł z wagonu przede mną i rozpłynął się w tłumie. Szef instytutu, w którym pracowałam, wspomniany pułkownik Teodor Naumienko był znakomitym fachowcem. Bardzo sprawnie od podstaw organizował placówkę. Z zapałem przystąpił do porządkowania spuścizny okupacyjnej. Już zimą 1945 r. dzięki jego zaradności wydano pierwsza mapę Polski z polskimi nazwami miejscowości na Ziemiach Zachodnich. W instytucie pracowało wielu wykształconych oficerów topografów, pracujących z ogromnym zaangażowaniem.

Rodzice na Kujawach

– W komórce plastycznej instytutu pracowało wielu wybitnych artystów takich jak: Stażewski, Kokoszko i Bylina. W tym czasie moi rodzice gospodarzyli już na Kujawach. Tu otrzymali średniej wielkości gospodarstwo po niemieckim koloniście w miejscowości Kajetanów. W Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym otrzymali bezpłatne bilety na przejazd koleją oraz niewielką zapomogę. Gospodarstwo, które mieli otrzymać, było już zajęte i przez dwa tygodnie mieszkali w stodole razem z babcią i z dwoma siostrami, zanim sytuacja się wyjaśniła. Ludzie, którzy objęli je bezprawnie musieli się wynieść, ale sąsiedzi wzięli rodziców za intruzów. Jedynym majątkiem, jaki rodzice przywieźli do nowego gospodarstwa była krowa, ocalona na Wołyniu przez mamę i niewielki tobołek z odrobina rzeczy. Ojciec z wojny przywiózł srebrną łyżkę , którą stale trzymał za cholewą. Rodziców z początków traktowano jak Ukraińców. Okoliczni mieszkańcy odnosili się do nich wrogo. Zniszczyli im na przykład kwasem drzewka owocowe, posadzone w dużym sadzie. Przetrwała tylko jedna grusza. Ojciec miał duże kłopoty z zaoraniem i obsianiem ziemi. Brakowało koni i podstawowego sprzętu rolniczego. Któregoś dnia przyjechał do nich były właściciel gospodarstwa Schmidt , który przed wyjazdem do Niemiec chciał jeszcze zobaczyć swoje gospodarstwo. Wcześniej wraz z innymi Niemcami był zgrupowany w Aleksandrowie Kujawskim. Jego żona i córka zdążyły wyjechać wcześniej przed styczniową ofensywą w 1945 r. Słowem nie wspomniał, że jego syn służył w SS. Tato na drogę dał mu bochenek chleba, biały ser i czapkę. Więcej dać nie mógł, bo rodzice sami niewiele mieli. Powoli rodzice rozwijali swoje gospodarstwo, w którym co roku coś przybywało. Z czasem przyzwyczaili się do nowych warunków, bo innego wyjścia zresztą nie mieli. Tylko babcia do końca nie pogodziła się z nowa sytuacją i do końca życia bardzo tęskniła za Zasmykami. W nich zostawiła swoje serce i całe swoje jestestwo.

Babcia wciąż tęskniła

– Bardzo doskwierały jej dalekie marsze do kościoła, który w Zasmykach miała pod bokiem. Nie była w stanie tak często uczestniczyć we wszystkich nabożeństwach w ciągu tygodnia, do czego bardzo się przyzwyczaiła. Nowe czasy, w których przyszło jej żyć nie bardzo jej odpowiadały. Mnie początkowo w instytucie pracowało się bardzo dobrze. Po kilku latach sytuacja w nim zaczęła się jednak zmieniać. W końcu 1948 r. Informacja Wojskowa aresztowała płk Teodora Naumienkę. W czasie wojny walczył on w Armii Ludowej, ale wtedy to też było źle widziane. Zaczął się okres „błędów i wypaczeń” i frakcji komunistów, wywodzących się z tej formacji zarzucano nacjonalistyczno-prawicowe odchylenie. Pułkownik Naumienko przyjaźnił się ponadto z gen. Marianem Spychalskim, co go dodatkowo obciążało. Wkrótce oprócz Naumienki aresztowano jeszcze kilku oficerów. W instytucie rozpoczęto ponadto organizować zebrania, których wcześniej nie było. Wyznaczone osoby składały na nich samokrytykę, tłumacząc się z działalności przedwojennej, czy przynależności partyjnej lub organizacyjnej. Dalsze pozostawanie w instytucie na etacie wojskowym było niebezpieczne. Postanowiłam przejść na etat cywilny. Zostałam zdemobilizowana i otrzymałam książeczkę oficera rezerwy. W instytucie, który zmienił nazwę na Zakłady Kartograficzne Sztabu Generalnego otrzymałam zatrudnienie w charakterze pracownika cywilnego. Wcześniej jeszcze roku szkolnym 1945/46 rozpoczęłam naukę w liceum matematyczno-przyrodniczym. Chciałam bowiem zdać maturę i później pójść na cywilne studia.

Matura i studia

– Naukę w liceum godziłam z pracą zawodową. Wyprowadziłam się też z instytutu na prywatną kwaterę, co w zburzonej Warszawie nie było rzeczą łatwą. Mieszkałam w jednym pokoju u pani Pokrzywnickiej razem z nią i jej córką Barbarą. Była ona w moim wieku. Mieszkanie pani Pokrzywnickiej mieściło się przy Alejach Jerozolimskich. Mimo braku wody i ogrzewania, panowała w nim rodzinna atmosfera. Moja gospodyni była osobą wyjątkowo sympatyczną, która jak wiele matek w Warszawie, szukała grobu swego syna Henia, który zaginął w czasie Powstania Warszawskiego. Od płk „Radosława” dowiedziała się, że poległ, ale gdzie go pochowano, nie. Przekopywała ziemię i odczytywała napisy na szkieletach domów na Czerniakowie, gdzie walczył. Liczyła, że znajdzie jego grób. W mieszkaniu pani Pokrzywnickiej miałam mieszkać rok, a mieszkałam osiem lat. Po zdaniu matury rozpoczęłam studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Okres moich studiów przypadł na lata obowiązujących dogmatów prymatu ideologii i sloganów, ale wszyscy uczyli się jak pamiętam żarliwie. W okresie warszawskim, co jest zrozumiałe, wyjeżdżałam często do rodziców. Często prowadziłam dyskusje z ojcem na temat przemian, jakie zachodzą w Polsce.

Nie chciał budować socjalizmu

– Ojciec nie ukrywał, że do budowy socjalizmu się nie nadaje. Podkreślał, że własność państwowa i spółdzielcza w rolnictwie się nie sprawdzi i doprowadzi tylko do marnotrawstwa i złodziejstwa. Uważał, ze tylko duże gospodarstwa w rękach prywatnych, jeśli będą miały odpowiednią pomoc państwa, mogą dać odpowiednie wyniki. Jak wszyscy rolnicy bał się kolektywizacji. Był jednak przekonany, że nie uda się Żydom, jak mówił, przybyłym ze Wschodu, narzucić Polsce tego, co narzucili Rosji. W 1953 r. moje studia dobiegły końca. Zaproponowano mi pracę w resorcie rolnictwa, ale ja zdecydowałam się na wyjazd z Warszawy. Wybrałam Wrocław. Przyjechałam do tego miasta wiosną. Widać w nim było jeszcze szkielety wypalonych domów, ale ulice zamiatano codziennie. Miasto stanowiło już znaczący ośrodek kultury i nauki. Osiedlali się w nim ludzie ze wszystkich stron Polski, choć największy odsetek stanowili lwowiacy. Mieszały się zwyczaje i tradycje. Wszyscy integrowali się we wrocławskim kotle i tworzyło się nowe społeczeństwo.

(cdn.)

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply