W batalionie “Lecha”

Dopiero w połowie wsi na kołatanie do drzwi i okna rozległ się zaspany, ale niespokojny głos – Kto wy? – Odpowiedzieli po ukraińsku, przedstawiając się jako oddział UPA. Drzwi chaty otwarły się i ukazał się w nich mężczyzna w starszym wieku. Chętnie wyjaśnił, gdzie jesteśmy i udzielił wskazówek, którędy mamy jechać. Ponadto ostrzegł przed Lachami, których oddziały zapuszczają się w te strony, i życzył szczęśliwej drogi.

Józef Czerwiński po opuszczeniu mieszkania Jana Kubalskiego „Grota” z duszą na ramieniu dotarł do domu, w którym wszyscy przyjęli go z płaczem i radością. Miał niewiele czasu, by zmienić bieliznę, zjeść posiłek, bo już musiał wracać, żeby złożyć meldunek porucznikowi „Białemu”. Chciał do oddziału wrócić saniami, korzystając z faktu, że mieszkał u nas wujek, który miał konia i sanie. Okazało się jednak, że nikt z dorosłych nie chciał go nocą odwieźć do oddziału. Wszyscy dorośli najzwyczajniej się bali. W końcu wujek dał konia i sanie, a woźnicą miał być trzynastoletni brat Czerwińskiego. Ten szybko go odwiózł i szczęśliwie wrócił do domu.

– Okazało się, że jechałem do Włodzimierza na darmo – wspomina Józef Czerwiński. – Na skutek mojego zaszyfrowanego meldunku siatka konspiracyjna we Włodzimierzu została postawiona co prawda w stan pogotowia, ale atak na miasto nie nastąpił. „Biały” postanowił bowiem wcześniej zaatakować bazę banderowców w Gnojnie. Była ona jednak silnie ufortyfikowana i atak się nie powiódł. Porucznik „Biały” nie dotrzymał też słowa i nie dał mi obiecanego pistoletu. Powtórnie kazał mi udać się do Włodzimierza. Byłem zadowolony, bo znów mogłem przy okazji odwiedzić rodzinę.

Misja we Włodzimierzu

– Tym razem przyjechałem sańmi z pewnym gospodarzem. Miałem spowodować przyspieszenie dostarczenia do Bielina medykamentów, gdyż nasilające się walki i perspektywa dalszego ich wzmożenia wymagały lepszego wyposażenia naszej organizującej się służby zdrowia. W sprawie medykamentów kontaktowałem się w mieście z kilkoma nie znanymi mi osobami oraz z moją kuzynką Haliną i jej mężem, Antonim Wierzyńskim. Od nich też z ulicy Kolejowej i z mieszkania w pobliżu szpitala zabrałem na sanie kilka dużych paczek z lekarstwami, instrumenty lekarskie i materiały opatrunkowe. Większość tych środków zgromadził pracujący w szpitalu Antoni Wierzyński.

Odpocząłem, podkurowałem odmrożone nogi i sańmi pełnymi wyposażenia i leków wróciłem do sztabu, który stał we wsi Sieliski. W sztabie pochwalono mnie za wykonanie zadania i skierowano do oddziału dowodzonego przez podporucznika „Lecha”- Jerzego Krasowskiego.

W drodze na Kowel

– Już następnego dnia zostałem wyznaczony do grupy wyruszającej do zgrupowania partyzanckiego pod Kowel. Miała ona przewieźć meldunek, którego nie zdołał dostarczyć poprzedni patrol, ostrzelany z zasadzki przez banderowców. Wieczorem kilkunastu partyzantów załadowało się na trzy pary sań i w towarzystwie czterech jeźdźców ruszyliśmy z Sielisk w kierunku na północny wschód. Mieliśmy dotrzeć do sztabu dywizji , który znajdował się niedaleko Kowla, w Kupiczowie lub w Zasmykach. Mróz był duży, śnieg leżał obfity, drogi prawie zupełnie nie przetarte. W linii prostej mieliśmy do pokonania około 35 kilometrów, faktycznie zaś znacznie więcej. Tak długiej trasy, biegnącej gruntowymi i leśnymi drogami, nie znał dokładnie żaden z naszych przewodników. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zadanie nie jest łatwe , ale musieliśmy dostarczyć meldunki i przywieźć rozkazy ze sztabu dywizji.

Konie mieliśmy dobre, jechaliśmy więc dosyć szybko. Znaczna część drogi wiodła przez lasy, gdzie można było natknąć się na zasadzkę banderowską , toteż cały czas trzymaliśmy broń gotową do strzału. Turię przebyliśmy po lodzie. Przed szosą Kowel-Włodzimierz zatrzymaliśmy się, a konni pojechali lasem sprawdzić, czy droga jest wolna, tutaj bowiem poprzedni patrol wpadł w zasadzkę. Tym razem było cicho i pusto. Minęliśmy domem, z którego banderowcy ostrzelali naszych poprzedników, i przeskoczyliśmy szybko szosę, a następnie tor kolejowy. Było już po północy i pół drogi za nami. Wśród pól i lasów przewodnicy stracili orientację, toteż postanowiono podjechać do najbliższej wsi i sprawdzić, gdzie jesteśmy. Wiedzieliśmy, że będzie to najprawdopodobniej wieś ukraińska, dlatego należało zachować dużą ostrożność. Dowódca patrolu polecił wszystkim zdjąć biało- czerwone opaski i orzełki.

Pod pozorem UPA

– Powoli zbliżaliśmy się do skraju tonącej w ciemnościach wsi. Sanie zatrzymały się, a jeźdźcy podjechali do pierwszej zagrody. Dom był pusty, kilka następnych też. Dopiero w połowie wsi na kołatanie do drzwi i okna rozległ się zaspany, ale niespokojny głos – Kto wy? – Odpowiedzieli po ukraińsku, przedstawiając się jako oddział UPA. Drzwi chaty otwarły się i ukazał się w nich mężczyzna w starszym wieku. Chętnie wyjaśnił, gdzie jesteśmy i udzielił wskazówek, którędy mamy jechać. Ponadto ostrzegł przed Lachami, których oddziały zapuszczają się w te strony, i życzył szczęśliwej drogi.

Ruszyliśmy dalej w kierunku na Zasmyki. Wkrótce przez konary drzew dostrzegliśmy odblaski łuny. Na prawo i lewo od drogi płonęły wsie. Pożary towarzyszyły na aż do rana. Byliśmy zaniepokojeni, ponieważ nie wiedzieliśmy, kto i co pali. Zetknięcie z sotniami mogło okazać się zgubne dla naszego nielicznego patrolu. Już na miejscu w sztabie dywizji wyjaśniono nam, ze to oddziały zgrupowania kowelskiego oczyszczały teren z baz banderowskich. Wymagało tego twarde prawo walki partyzanckiej- partyzantka nie może działać we wrogo nastawionym do niej terenie.

Wielkie zgrupowanie

– W czasie dziennego odpoczynku zorientowałem się, że w pobliżu Kowla, podobnie jak pod Włodzimierzem, zgrupowane są liczne i dobrze uzbrojone oddziały naszej dywizji. We wsi Ossa, koło domu, w którym kwaterował sztab, widziałem kilku oficerów, wśród nich jednego w stopniu majora. Luzak, który przyprowadził piękne osiodłane konie, wyjaśnił mi, że to major „Oliwa” , dowódca naszej dywizji. Wieczorem ruszyliśmy w drogę powrotną. I znów część jej oświetlały łuny pożarów. Bez przeszkód, zmęczeni , ale zadowoleni, wróciliśmy do Sielisk. Zadanie zostało wykonane.

Gdy wróciliśmy okazało się, że oddział podporucznika „Lecha” został przekształcony w drugi batalion 23 pułku. W skład tego batalionu weszły: czwarta kompania podporucznika „Czesława” – Szczepana Jasińskiego, piąta kompania podporucznika „Kostka”- Edwarda Kubali, pluton CKM i drużyny obsługi dowództwa batalionu. Nasz dowódca podporucznik „Lech” był niskim, szczupłym szatynem z wąsikami. Żołnierze go szanowali, chociaż był bardzo wymagający. Jak się dowiedzieliśmy, pochodził on z Wołynia , urodził się w 1918 r. w miasteczku Korzec. Jego ojciec był przed wojną leśniczym w Kisielinie. Po ukończeniu gimnazjum Jerzy Krasowski odbył służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim, a tuż przed wojną ukończył podchorążówkę w Toruniu. We wrześniu 1939 r. walczył jako porucznik, oficer zwiadu, w pierwszej baterii12 pal. Pod Iłżą został kontuzjowany.

W szeregach ZWZ

– Po rozbiciu jego dywizji w walkach między Starachowicami a Radomiem przedzierał się na wschód, następnie znalazł się na terenach zajętych przez Armię Radziecką. Do chwili napaści Niemiec hitlerowskich na ZSRR pracował jako nauczyciel. Działalność konspiracyjną rozpoczął na Wołyniu w szeregach ZWZ już w 1941 roku. Był współorganizatorem siatki konspiracyjnej w Porycku, Włodzimierzu i Uściługu. Współdziałał też w organizowaniu samoobrony wsi polskich, a w lipcu1943 roku, po rozbiciu siatki konspiracyjnej w terenie, utrzymywał łączność z tworzonymi wówczas we Włodzimierzu i powiecie placówkami policji polskiej, do której AK celowo skierowała swoich członków, oraz uczestniczył w przygotowaniu przejścia posterunków policji do partyzantki.

Ja w batalionie „Lecha” otrzymałem przydział do pierwsze plutonu podporucznika „Wilka”- Michała Bubiłka, w czwartej kompanii podporucznika „Czesława”. Spotkałem wielu, przeważnie trochę starszych ode mnie chłopców, znanych mi z Włodzimierza , ale znacznej części kompanii nie znałem. Ze starych znajomych byli tutaj :” Pazur”- Rysiek Zamecki, „Ślepowron”- Jurek Olszewski, „Wydra”- Bolek Skowroński, „Szarota”- Stanisław Kotowski, Rysiek Palczykowski, jeden z braci Adugalskich (imienia ani pseudonimu nie zapamiętałem). Przy wybieraniu kartofli z kopca poznałem „Żabkę”- Władysława Szweda, „Polano”- Eugeniusza Katę, Tadeusza Bebaka, który później zginął i „Nożyce”- Wacława Kotucha. Serdecznie zaprzyjaźniłem się z „Kotem”- Lolkiem Kotwicą. Erkaemistami byli :”Wolny”- Piotr Szambelan i „Wilk”- Stanisław Górski, a jednym z woźniców starszy strzelec „Kos”, uciekinier z getta we Włodzimierzu.

Udało mu się zbiec

– Z podoficerów pamiętam „Kmicica” i „Krysia”- Feliksa Markiewicza. „Kryś” jako podoficer nadterminowy w stopniu plutonowego służył w 23 pp, był dowódcą działonu działka ppanc 37 mm. We wrześniu 1939 roku brał udział w walkach na Pomorzu , następnie przedarł się do Warszawy. Tu trafił do niewoli, ale udało mu się zbiec. Wrócił do Włodzimierza i podjął pracę na poczcie. Od sierpnia 1943 roku działał w konspiracji. W czwartej kompanii podporucznika „Czesława” był dowódcą drużyny , a potem plutonu. Drugim plutonem dowodził sierżant „Lis”- Stanisław Jaśkowski, a trzecim plutonowy „Żbik”- Ludwik Świda, później zaś podchorąży „Tadeusz”- Zygmunt Dobrowolski. Szefem kompanii był sierżant Bojko, a sanitariuszkami „Wera”- Wanda Goślinowska, „Kalina”- Wanda Zienkiewicz , i „Sarenka”- Janina Adamkiewicz. Dobrze zapamiętałem też swoich dowódców. Podporucznik Czesław był odważnym i dzielnym oficerem. Szczupły, dość wysoki, o pociągłej twarzy , chodził w saperkach, lotniczych spodniach i skórzanej kurtce. Na głowie nosił czarny beret, a przy pasie visa. Był oficerem 1 pułku lotnictwa. Wyglądał dziarsko i wzbudzał respekt. W czasie marszów i akcji zawsze znajdował się na czele kompanii;. Na postojach, gdy kładliśmy się spać, brał sobie pod głowę mały jasiek z wyhaftowanym czerwonym serduszkiem. Do podwładnych zwracał się w sposób stanowczy, ale grzeczny, czego nie można było powiedzieć o niektórych naszych przełożonych. Pas oficerski – Podporucznik „Wilk” był nauczycielem ze wsi Radowicze, oficerem rezerwy. Postawny, o pogodnej twarzy, ubierał się po cywilnemu. Mnie i moich rówieśników traktował trochę tak jak swoich uczniów w starszych klasach. Odnosił się do nas po przyjacielsku, ale gdy zasłużyliśmy, potrafił surowo zganić. Nawet w krytycznych momentach nie ulegał panice, swoim spokojem oddziaływał na nas. Właśnie od niego dostałem kolejną broń za podarowany mi przez ojca Kici pas oficerski. Był to piękny kawaleryjski karabinek holenderski. Cieszyłem się bardzo. Niestety miał jedną wadę – nietypowy wzór amunicji. Otrzymałem do niego tylko 43 naboje. Wiedziałem, że gdy je zużyję, znów zostanę bez broni.

W plutonie i kompanii panowała koleżeńska atmosfera, chociaż zdarzało się, ze starsi wiekiem partyzanci, którzy mieli za sobą służbę wojskową i walki wrześniowe, na najmłodszych spoglądali jak na smarkaczy i nieraz pokpiwali z naszego wieku. W kompanii dość często następowały zmiany w stanie osobowym. Przychodzili nowi partyzanci, część zaś odchodziła do organizowanych przez sztab innych rodzajów służb: łączności, saperów, czy plutonu ochrony kwatermistrzostwa.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply