Szlakiem pana Michała i Baśki

Wycieczki jeżdżące na Ukrainę z reguły mają w swoim programie zwiedzanie Kamieńca Podolskiego, Chocimia i wiele innych kresowych zamków. Ale wiadomo, z wycieczką można pojechać tylko do miejsc nie tyle znanych, ale do takich, gdzie zaprowadzi nas w miarę przejezdna droga. A te najciekawsze zakątki często ukryte są przy bocznych traktach, gdzie trudno dojechać.

Warto jednak czasami podjąć trud takiej wędrówki. Można wówczas dotrzeć do miejsc legendarnych, często już dziś zupełnie zapomnianych. Ile razy opowiadałam znajomym o moich kresowych wojażach za zdziwieniem słyszałam: “To ta miejscowość naprawdę istnieje?” Nie inaczej było z miejscami opisanym przez Henryka Sienkiewicza w Panu Wołodyjowskim.

Jeżdżąc wiele razy w okolice Kamieńca Podolskiego, udało mi się kiedyś dojechać do Makowa, niezbyt oddalonego od miasta – twierdzy nas Smotryczem. Miejscowość leży przy bocznej drodze, można powiedzieć – prawdziwy koniec świata. Ale jaki piękny! Dlaczego właśnie tam się zatrzymałam?

Wieś w XVII w. należała do Wołodyjowskich, a nazwa pochodzi od nazwiska Stanisława Makowieckiego herbu Poraj ożenionego z Anną Wołodyjowską herbu Korczak, która wniosła mężowi Maków w posagu. Wcześniej miejscowość nazywała się Stupińce. W 1751 r. tutejsze dobra nabył Józef Raciborski, a za czasów jego wnuków, Jana Nepomucena i Adama Raciborskich, Maków przeżywał lata swojej świetności. W ręku tej rodziny Maków pozostał do 1908 r., kiedy to Jerzy Raciborski sprzedał bardzo zadłużony majątek Alfredowi Żurowskiemu, który mieszkał tutaj do czasów rewolucji bolszewickiej.

Zabytków tutaj nie ma, po okazałym niegdyś zespole pałacowym, wzniesionym przez wspólnie zarządzających majątkiem braci Jana Nepomucena i Adama Raciborskich, pozostała jedynie oficyna, bardzo zaniedbana, odrapana. Park ze słynną niegdyś aleją lipową i kasztanową zmiotła z powierzchni ziemi I wojna światowa, a czego nie zniszczyła wojna, w perzynę obróciła rewolucja bolszewicka.

Z Makowa powróciłam do Kamieńca Podolskiego, gdzie miałam zapewniony nocleg u zaprzyjaźnionych sióstr urszulanek i skąd następnego dnia chciałam wyruszyć w trasę wymarzoną od wielu lat. W drogę zabrałam książkę, bardzo znaną…

“Znojne lato roku 1671 zastało państwa Wołodyjowskich w dziedzicznej Basinej wsi Sokole. Sokół ów był perłą między ich majętnościami. Podejmowali tam oni huczno i dworno pana Zagłobę, któren na trudy podróży ni na wiek swój niezwykły nie bacząc, przybył do nich w odwiedziny, spełniając solenne przyrzeczenie na ślubie państwa Wołodyjowskich dane”.Henryk Sienkiewicz, Pan Wołodyjowski

Kiedyś proboszcz katedry kamienieckiej powiedział mi, że w bocznej kaplicy odprawiana była niegdyś solenna msza za duszę Michała Jerzego Wołodyjowskiego, zamówiona ze wsi Sokół. Kiedy pod koniec XX w. katedrę odzyskali kamienieccy katolicy, powrócono do tej tradycji.

Zaciekawiona tą opowieścią postanowiłam zajrzeć do tej małej wioski. Uprzedzano mnie, że nie znajdę tam nic ciekawego, ale niezrażona, pojechałam. Sokół leży bardzo blisko grodu nad Smotryczem, zaledwie kilkanaście kilometrów na południe, nad Dniestrem. Zajechałam, pospacerowałam, przyplątał się do mnie jakiś żółty piesek z szurpatą mordką, ludzi specjalnie nie zauważyłam, pewnie siedzieli w domach, czekając na obiad, ponieważ było niedzielne południe. Nie ma tu nawet cerkwi. Kilkanaście domów, nieco zaniedbanych stoi wśród łąk, niejako spoglądając na rzekę. Pusto, jakoś tak smutno, chociaż podolskie słońce jasno i mocno przygrzewa. Powędrowałam na skraj wioski nad ładny tutaj Dniestr, aby popatrzeć na panoramę okolicy. Rzeka tworzy wokół wioski wspaniałą pętlę, nie jedyną zresztą w tej części Podola. Na drugim brzegu widać lekko wznoszące się wzgórza, bezdrzewne, pokryte lekką mgiełką utworzoną zapewne przez parującą wodę. Zadowolona, że okolica jest malownicza, chociaż poza widokami, rzeczywiście nic tu nie było ciekawego, nakarmiłam pieska kanapką i wybrałam się w dalszą drogę. Sięgnijmy do opisu z przeszłości.

“Pustynia to okrutna. Wioszczyna zawsze była licha… W okolicy siła jarów, puszczą porosłych, schowek, pieczar głębokich i różnych ukrytych miejsc, w których zbójcy setkami się chowają”. Tak pisał Sienkiewicz w Panu Wołodyjowskim. Dzisiaj Chreptiów jest małą wioską, nieledwie przysiółkiem położonym “na końcu świata”. W wiosce nie ma niczego ciekawego, a miejscowi bardzo się zdziwili zobaczywszy u siebie obcych. Najpierw myśleli, że zgubiliśmy drogę lub szukamy kogoś. Nie wyprowadzając ich z błędu, stwierdziliśmy, że jedziemy nad niedaleką rzekę Kałusik, a do nich wstąpiliśmy jedynie, aby odpocząć. Nie do końca nam uwierzyli, mając nas za niedołęgów, którzy nie potrafią odnaleźć właściwej drogi, przecież nad Kałusik, jadąc od Uszycy, prowadzi prosta droga, po co było wlec się takimi bezdrożami tu do nich? Rzeczywiście, mieli rację, do Chreptiowa nie ma dobrej drogi, nie ma w ogóle żadnego przejazdu, prowadzi tutaj bezdroże, które pokonają jedynie traktory lub konie, prawie jak paręset lat temu. A poza tym, kto łapie ryby w jakimś Kałusiku, mając pod ręką, czytaj pod wędką, potężny Dniestr, w którym oni sami łapią wielkie okazy. Nie wdając się w szczegóły dotyczące naszej wędrówki, obserwowaliśmy bacznie okolicę, biedne, prawie zmurszałe domki, bardziej niż skromnie ubranych ludzi, jakieś głodne, włóczące się bez celu psy i jeden kulawy kotek chromał powolutku w stronę starego, rozpadającego się kurnika. Powędrowaliśmy nad Dniestr, mijając po drodze studnię, chyba starą. Na wysokim urwisku wznoszącym się nad lustrem wody widoczne było płaskie miejsce. Może tu stała niegdyś stanica? Na tym miejscu stoi dziś krzyż. Obok na skarpie, na jednym ze skalnych bloków zachowały się stare arabskie napisy. Tajemniczy Chreptiów. Dokoła pachniał step, może jak niegdyś. Słychać było świerszcze koncertujące w burzanach, brzęczały pszczoły zbierające nektar z ukwieconego stepu. Zapach i cisza wyróżniały to szczególne miejsce. Warto było tu przyjechać. Kawałek przeszłości zatrzymanej nad brzegiem potężnej rzeki. W dole płynął majestatycznie potężny Dniestr, błyszczący w zachodzącym słońcu jak złoto-czerwona wstęga z weselnego stroju jakiejś mołodycji. Nadbrzeżne głazy i skały również skąpane były w jaskrawych odblaskach chylącego się do snu dnia.

Przenocowaliśmy nad rzeką, a następnego ranka udaliśmy się tymi bezdrożami na wschód, aby po paru godzinach, zgodnie z zapewnieniem mieszkańców Chreptiowa, stanąć nad brzegiem rzeki, która zagrodziła nam dalszą drogę. To był tak wyczekiwany Kałusik.

Kolejna podróż za cieniem przeszłości, za literacką wyobraźnią wielkiego pisarza ziściła się. Piękno niemal dzikiej przyrody było wręcz porażające. Niesamowicie pachnący step pokryty najróżniejszymi kwiatami, ziołami. Można było dostrzec nawet sokoła latającego wysoko na tle błękitnego, bez jednej chmurki, nieba. Głębokie, cieniste jary przecinające drogi, prawie takie, o jakich pisał Sienkiewicz, a właściwie tutejsze bezdroża, brzegi rzek, czasami wąskie, urwiste i mocno poszarpane, a gdzieniegdzie bardziej płaskie, tylko lekko nachylone, pokryte bujną zielenią dziko rosnących krzewów i drzew, na dnie których płynęły nieznane nam strugi lub tryskało czyste o zimnej wodzie źródło, którego wody szeleściły po kamieniach. I chociaż tam wyżej nad tymi parowami świeciło i grzało jasne słońce, tu w dole było rześko, a momentami nawet zimno, surowy chłód i lekki zmrok taiły się w tych kamiennych wąwozach. Brakowało tylko dzikich zwierząt i czambułów tatarskich Azba-beja, o których tyle naczytaliśmy się w książkach.

Katarzyna Węglicka

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply