Próba zbliżenia – “Wyspa”

Opisać świętość. Ale tak, żeby nie popaść w naiwny optymizm, żeby pociągnąć oglądającego, nie oblepiając go słodyczą ponad miarę wytrzymałości, nie skończyć na poziomie kostiumowego serialu.

Nie poprzez zastępy niziołków i elfów ani też nie przez wysmakowaną przestrzeń ciszy, najlepiej wielkiej, skupiając się na studium kropli i zachodzącego słońca, gdzie tylko w kozie drewnem palą, jedzą chleb w idealnej samotności i gapią się na górskie masywy. Nie poprzez tworzenie świata, w którym słowem się nie zająkną o spedycji, handlu i sposobach zarabiania euro, czy Bóg wie czego, na chlebuś nasz mistyczny, powszedni. W końcu nie tak, żeby popaść w naskórkową psychologizację postaci, przykrywającą życie duchowe. To ostatnie, jak zauważył Zagajewski, “ma w sobie tę dwuznaczność, czy też dwoistość, która prześladuje też kształt; jest i nie jest jednocześnie. Niekiedy jego kontury są ostro zarysowane, kiedy indziej zaś rozpływają się we mgle, w niepewności, w melancholii”. Opisać świętość. A może tylko się do niej zbliżyć, zdefiniować przez kilka migawkowych ujęć.

Ten film nakręcił Rosjanin, ale zrealizował go z perspektywy zagranicy. Nieco przefiltrował wyobrażenia o prawosławiu, tworząc obraz, ikonę złożoną z archetypów życia mnichów, w której więcej szczegółów trzeba sobie samemu dopowiedzieć, niż widać ich na ekranie. Wielu zarzuca mu brak obiektywizmu i tworzenie folklorystycznego obrazu na użytek publiczności zachodu. Całość jest nieco w duchu Dostojewskiego. Można się z tym zgadzać bądź nie. Wszystkie te głosy znaleźć można na stronie internetowej. Na całe szczęście nie kontekst jest w tej historii najważniejszy. Być może reżyser wziął sobie nadto do serca myśl Jerofiejewa: “Większość mądrych Rosjan w końcu rozczarowuje się do Rosjan. Jednak najpierw rozmyślają o świętych mędrcach, o wołogodzkich skromnisiach, Rusi historycznej. Rosjanie mają wyobraźnię. Umieją opowiadać”. A, dodajmy, umieją łączyć z sobą wątki dramatyczne rodem z Szekspira, Manna czy Tołstoja. Tak, ta historia jest uniwersalna; mądre i wyważone kino opowiedziane z rezerwą godną doświadczonego życiem mnicha, choć ruchliwy umysł szukający nowych, subtelnych doświadczeń ducha powie, że to aż nazbyt akademicki dowód, czytelna forma apoftegmatu. Jest to niewątpliwie dzieło o tematyce religijnej, choć pozbawione może epickiego rozmachu hagiografii, skupione na osobistym, często bolesnym dialogu z Bogiem. Nie należy szukać w nim punktów do refleksji nad duchowością prawosławia, bo spotka nas zawód. Bliżej mu do surowej relacji o świętości niż odpowiedzi na pytanie o jej fenomen.

Ojciec Anatol jest postacią, wertuję pierwszą książkę z półki, wyjętą z Dialogów Grzegorza Wielkiego, papieża przełomu wieku VI i VII. Film mógłby zaczynać się od frazy, której częstokroć używa Grzegorz, opowiadając o tym, że “był człowiek imieniem Benedykt”, rozpoczynając wyimki z życia świętego z Nursji. Nie ma w tym nic dziwnego, bo tak toczy się literatura “z Objawienia”, takich określeń używa, owej przedteologicznej obrzędowości, dodając do tego, co się widziało i słyszało, szczyptę koloru, nikiforyzmu wiary. Podobieństwo tego filmu do historii sprzed bez mała tysiąca pięciuset lat zasadza się na pewnej specyficznej kreacji postaci. Chociażby przez korowód figur, które przypływają na wyspę, by zobaczyć na własne oczy “widzącego” starca, oczekując od niego specyficznej nauki, owego “słowa”, które potem przez resztę życia mogłoby stanowić hasło i miarę postępowania. Ich ciekawość (może nawet jakaś niezdrowa pogoń za spektakularnymi cudami) miesza się autentyczną pobożnością. Tak jak do pustelników, zaludniających w III i IV wieku pustynię dzisiejszego Egiptu, tak i do ojca Anatola przychodzą ludzie, by opowiadać o swoich problemach czy to duchowych, czy życiowych, prosząc go często o naukę, która akurat w danej chwili przyjdzie starcowi do głowy, wierząc, że nie będzie to przypadek, ale właśnie słowo, które Bóg do nich skieruje przez usta starca. Tu zasadza się ów rdzeń, który siostra Małgorzata Borkowska trafnie określiła jako pragnienie jedyne i najwyższe – “Abba, powiedz mi słowo”. Tak na przykład ktoś przekonany od 30 lat o śmierci swego męża dowiaduje się, iż przeżył on wojnę i dostaje instrukcję, gdzie go szukać. Ktoś inny zostaje zbesztany za myśl o morderstwie, jeszcze zanim wyjawi, że przyszedł poradzić się w sprawie aborcji. W końcu podobnie jak w narracji Dialogów Grzegorza filmowa historia zmierza do eschatologicznego wypełnienia; finału, gdzie nie ma już “ważnego” i “nieważnego”, ale jest jasny koniec i początek, echo słów: “oto czynię wszystko nowe”. Nowe przez ofiarę z siebie. Wszystko w tej opowieści jest przesycone taką tęsknotą, umieszczającą nas w czasie apokalipsy i z takiej perspektywy oglądającej świat i jego sens.

Anatolij żyje wśród mnichów, pracuje, paląc w piecu zapewniającym ogrzewanie monastyrowi, wykorzystuje przy tym węgiel z wraku rozbitego statku. Mozolne ładowanie kamieni na taczkę i powolne popychanie jej w kierunku kotłowni. Przyjdzie przywyknąć, ot, i codzienność, szary dzień, uczestnictwo w nabożeństwach i samotne wyprawy na pobliską wyspę. Tam rozgrywa się prawdziwy dramat, zmaganie z noszonym i ukrywanym brzemieniem winy sprzed 30 lat, kiedy jako młody żołnierz dopuścił się zdrady i zabójstwa na kapitanie swojego statku. Wyprawy na wyspę są błaganiem o przebaczenie popełnionego czynu, prośbą o pokój duszy zamordowanego kapitana. Sceny modlitwy mogłyby służyć jako podręcznik. Obcowanie z Bogiem sprzeczności: obecnym-nieobecnym, bliskim-dalekim, widzialnym-niewidzialnym, Bogiem, który pociesza, i tym, który dręczy, uzdrawia i torturuje, który mówi i nie udziela odpowiedzi. Szara codzienność, zapleciona na modlitwę Jezusową. Trzymanie się na uboczu wspólnoty. Ostentacyjne gesty, w poprzek ustalonych schematów zachowania, w poprzek całego systemu wyrabianych wspólnych odruchów, w poprzek duchowych ćwiczeń. Tylko te taczki i węgiel zwożony do pieca. Mała hałda, na której śpi, po co tak? To samo odległe pytanie, które rodzi się w szkole przy okazji refleksji nad ascetycznym ideałem, “o tym, co pod wschodem leżał i każdy nań pomyje lał”. Prześwituje w gestach Anatola spuścizna tej historii, gdy w Lourdes Niebieska Pani kazała Bernadetcie chodzić na czworakach i pić błotnistą ciecz. Mało “ekologiczny” teatr duchowy? Czy tylko? Cóż, “pokuta”, słowo z zakurzonego słownika, ale przecież żywe, nie jest zadawaniem sobie wyrafinowanych cierpień i polowaniem na upokorzenie, ale prostym i trudnym, ponownym, powierzeniem siebie “samej istotnej prawdzie słów Boga żywego, znając i uznając z pokorą, jak niezbadane są Jego wyroki i niezgłębione Jego drogi”[1]. Adrien von Speyer, szwajcarska mistyczka, napisze, że nawet nie wiemy, ile miłosierdzia spływa na ziemię przez tych, którzy czynią pokutę. Patrząc na Anatola, powstrzymajmy grymas twarzy, słuchajmy wiatru, przejmującej samotności wychylonej na łowienie echa Słowa w codzienności. Włosiennica, kłoda wiązana u szyi albo kamień wkładany pod język. To jest inna wiedza od tej, którą znamy. Inna od natłoku informacji i subtelnego smaku. Inna wiedza o poście, wstrzemięźliwości, posłuszeństwie. Różne są dary i posługiwania. Bez szukania taniej mistyki; ten, który jest pierworodnym wobec każdego stworzenia, w tym stworzeniu za każdym razem inaczej odciska swój obraz.

Wyspa sama w sobie jest wieloznaczna. Narzuca się to pierwsze, że chodzi o miejsce modlitwy Anatola. Jego samotność i padanie na twarz z lękiem i drżeniem, które nie wypływa z psychiki, pokornej postawy, wzruszenia, ale jest obiektywnie dane z zewnątrz, od tego, do którego się modli. Misterium tremendum i fascinosum. Awers i rewers Spotkania. Drżenie rodzące wewnętrzny krzyk w obawie przed zgubieniem, ale i zamykające usta egoistycznej skardze, zajmujące miejsce pytań, popychające do przodu i niedozwalające na dotykanie otchłani ciemności, które są wewnątrz każdego mnicha. Wyspa to stanięcie przed Panem Zastępów jako sługa, gość w Jego namiocie. Prorok Izajasz ujrzał kebod Jahwe i poczuł się strasznie, bo wiedział, że nie jest tego godzien. Dotknął rzeczywistości, która jest jednocześnie zachwyceniem i grozą. Ale drżenie proroka to ruch duszy, zaprawiający w niecierpliwości oczekiwania na spotkanie z Bogiem. Wysiłek wychylenia raz jeszcze, bo On wciąż oddala się, zwija swój namiot i przenosi go w inne miejsce. Jest wolny. W końcu wyspą może być też kotłownia Anatolija. Nie tylko ten kawałek hałdy węglowej do spania, ale przestrzeń, gdzie “oddycha się Duchem”. Miejsce poszukiwania jedności serca. Inaczej film opowiadałby o koczowniku, który w każdym miejscu i każdym czasie żyje w perspektywie rozpadu, zagłady i jałowego niepokoju. Natomiast tam, gdzie Anatol cierpliwie siada przy ogniu, jest jakaś wola pustyni, nieustępliwe zobowiązanie do samotności, oczekiwanie pełnie uporu, zdolności znoszenia wszelkich opóźnień, namiętne poszukiwanie głębi duszy, pragnienie prawdy. Pisał Merton – “Żadna pustynia nie jest tak straszliwa, tak piękna, tak sucha i tak owocna, jak pustynia współczucia (…). Bóg jest przy mnie i siedzi na ruinach mego serca, opowiadając Ewangelię ubogim (…), bo wyrzekłem się duchowości, aby znaleźć Boga, i On to przemawia głośno w głębinach mego ubóstwa”.

Jest to też opowieść o braterstwie opowiedzianym przez pryzmat wspólnoty zakonnej, ale z powodzeniem dającym się przeszczepić poza granice monastyru. Wyróżniający się z mniszego tła Ojciec Filaret, przełożony wspólnoty, i Ojciec Jow z niezrozumieniem patrzą na zachowania swojego współbrata, co w dużej mierze rodzi się z tłumionego gniewu i zwykłej, braterskiej zazdrości. Tę ostatnią, jak w życiu, tak i w filmie wzbudzają rzeczy proste i bzdurne, jak choćby fałszowanie w chórze i spóźnianie się na modlitwy, ale i takie, które dotyczą cnót i poważania u ludzi, co wywołuje reakcje zabarwione duchem diabelskim. Odwołajmy się ponownie do Grzegorza Wielkiego, który opowiada o pewnym mnichu Florencjuszu, który “uległ namowom odwiecznego wroga i począł zazdrościć świętemu mężowi (świętemu Benedyktowi) jego gorliwości, zniesławiać jego sposób życia i powstrzymywać od odwiedzania go wszystkich, których zdołał przekonać”. Zazdrość, którą obserwujemy, to typowe ukłucie serca, ale na tyle skuteczne, że skupiając na sobie, gubi z horyzontu drugiego. Taki wydaje się ojciec Jow, który próbuje różnymi sposobami bezskutecznie przemówić do rozsądku swojemu współbratu, nawrócić na jedyną słuszną wizję zakonnego życia. W tym miejscu przytoczę historię, którą opowiadał Michał Zioło, swego czasu dominikanin, dziś trapista, historię o pewnym generale trapistów, którego na początku zakonnej drogi opat wyznaczył opiekunem nad obłożnie chorymi. W sumie nic szczególnego. Zdarzyło się, że kiedyś przyszedł do niego brat, uskarżając się na ból głowy i prosząc o jakieś proszki. Z czasem zaczął pojawiać się regularnie, oznajmiając, że migrena wciąż wraca. Tamten sugerował, żeby zostać dłużej na obserwacji, ale po cichu kalkulował, że chory chce się po prostu wymigać od roboty, bo nie należał do “filarów zakonu”. Mimo to wyraził zgodę na czasowy pobyt w infirmerii. Po kilku dniach chory nieśmiało poprosił o to, czy mógłby przynieść gitarę i trochę sobie w tym miejscu pobrzdąkać. Tu rozpoczęła się karczemna scena, ustawiająca delikwenta na właściwej pozycji, jasno dająca do zrozumienia, co na temat udających chorobę myślał klasztorny infirmarz. Cóż, skoro po kilku tygodniach chory znów zawitał do infirmerii. Zrobiono prześwietlenie, okazało się, że jest już za późno. Zdjęcie pokazało ogromnego guza mózgu. W przeddzień jego śmierci generał siedział przy jego łóżku. Usłyszał – “Bernardo”, bo tak generał miał na imię, “ja umieram”. Wtedy on, najgłupiej jak można, zaczął go pocieszać i mówić: “Przestań, masz dopiero czterdzieści lat, ludzie w twoim wieku etc.”. Ale tamten powtórzył raz jeszcze “Ja naprawdę umieram…”. I wtedy przyszły generał poczuł się straszliwie nędzny i bezradny, objął go i powiedział przez łzy: “Nie bój się, przecież cię kocham”. A tamten odpowiedział tylko tyle: “Dlaczego czekałeś aż do mojej śmierci, żeby mi to powiedzieć?”.

Najbardziej poruszająca zdaje się scena egzorcyzmu nad córką kapitana. Znów odwołajmy się do Dialogów, gdzie papież Grzegorz opisuje podobną scenę, której bohaterem jest Dacjusz, biskup Mediolanu. Oto w środku nocy “odwieczny wróg z ogromnymi krzykami i wrzaskami zaczął naśladować ryk lwa, beczenie owiec, rżenie osła, syk węża, chrząkanie świń (…). Dobrze ci tak, nieszczęsny, krzyczał biskup, oto przez swoją pychę podobny jesteś do wieprzy i myszy. Ty, który niegodnie chciałeś naśladować Boga, stałeś się godny naśladować zwierzęta”. Scena filmu, pokazująca niezwykłą siłę ducha Anatola, przerażająca i fascynująca w nagłych zmianach napięcia, za tło ma słowa z wypisów do Efezjan, że nasze zmagania to jednak nie walka przeciw krwi i ciału, ale Zwierzchnościom i Władzom. Dialog mnicha udającego głosy zwierząt, zwabiając córkę kapitana do miejsca, skąd nie ma możliwości ucieczki, jego spokojna modlitwa miesza początkowy uśmiech i niezrozumienie z opisem bezlitosnej walki duchowej z wrogiem niewidzialnym, ale wywołującym konwulsje ciała u dziewczyny, co kończy się oczyszczeniem z demonów duszy i umysłu. Znów nie ma w tym krzty sentymentu, kolorowania wrażeń, straszenia na siłę, jest coś niezwykle życiowego, obecności czegoś, czego wolelibyśmy nie zauważać, dyskretnie zasłonić oczy i umysł.

I jeszcze jedno. Będąc “prowincjonalnie ukąszony”, co objawia się przykładaniem swojego do innego, większego i sławniejszego, owocując tworzeniem “małych Rzymów” czy”Wenecji północy”, dostrzegam w ojcu Anatolu, w jego dramacie zdrady i odkupienia, pokuty i odpuszczenia grzechów, postać nam bliską i znajomą. “Ja, niegdyś dumny z rodu, ja, com był junakiem / spuściłem głowę, kwestarz, stałem się Robakiem”, oto Jacek Soplica, mord w afekcie na stolniku Horeszce, jedna chwila uniesienia, która kładzie się cieniem na całym życiu, jednej wielkiej próbie odpokutowania błędu. I choć oczywiście to schemat nieco ograny, przywraca wiarę w prawdę najważniejszą, która w tym filmie brzmi pewnie i bez wątpliwości. Jeżeli Chrystus zmartwychwstał, wszystko jest możliwe, w każdym czasie, w każdym miejscu, nawet wtedy, gdy nam się zdaje, że jesteśmy daleko od Boga i śmierć jest najlepszym rozwiązaniem. I to nie jest prymitywne ani naiwne. Jest zaaplikowaniem sobie Bożej terapii, pójściem za tropem pedagoga, który nakazał kontynuować życie i podnieść wzrok z piwnicy własnego “ja” i skierować na krzyż. Bo skoro nie potrafimy przeniknąć tajemnic ludzkiego życia, nie znamy do końca podstaw i motywów i przyczyn postępowania, a egzystencja jest w swoich korzeniach mroczna, nieprzejrzysta i tajemnicza, należy sprawę sądzenia pozostawić Temu, który wie.

Na jednym z obrazów Caravaggia, Zaparcie się świętego Piotra, apostoł uchwycony został w tragicznej scenie zdrady Jezusa. Postać Piotra jest pogrążona w mroku, jakby chciała wcielić się w cień, rozpłynąć w ciemnościach, stać się niewidzialną, zrzucić z siebie spojrzenie kobiety, wpatrującej się w niego uparcie i podejrzliwie. Piotr panuje jeszcze nad sobą. Jego sylwetka jest kamienna, niema, w ciemnościach widać spokojny zarys jego twarzy, która powoli sztywnieje w maskę. Tylko na jego czole nerwowo i niespokojnie drży smuga światła, jedyne światło, które dekonspiruje apostoła, przeczące jego słowom. Smuga jest tylko pozornie odblaskiem ogniska, płonącego na dziedzińcu świątyni jerozolimskiej, w rzeczywistości jest ona otwartą raną, przez którą sączy się krew wewnętrznego światła. Za chwilę spełni się Boska zapowiedź. Piotr, opuściwszy dziedziniec, gorzko zapłacze. Opisuję ten obraz nie bez powodu. Dramatyzm początkowej sceny wprowadzającej w historię Anatola, to ostrą kreską zarysowana tajemnica zdrady. Nienaturalność zachowania i załamanie pod wpływem chwilowych emocji. “Tragiczne pęknięcie Piotrowej duszy”, znalazłem u Brandstaettera, “jest pierwszą na świecie otchłanią, przez którą widać nie piekło upadłych aniołów, lecz niebo i gwiazdy wznoszącego się ku górze człowieka”. Dziwny to film, bo mimowolnie uderza w nim wyakcentowanie Bożego Miłosierdzia, co brzmi trywialnie i, jak bywa w przypadku trywialnych prawd, jest warte powtarzania; miłosierdzia pomimo naszych zdrad codziennych, pomimo niewiary, że pełnia lituje się nad nami i że “Apostołowie dotknęli zmartwychwstałego, albo raczej On ich dotknął. Dotykiem jasności życia”, napisał mój współbrat, który śledzi niechlubne karty kościoła ostatniego wieku. Ten dramat rozgrywa się wielokrotnie i na różne sposoby. My też jesteśmy jego uczestnikami, piszę świadomie, uczestnikami, a nie tylko widzami. Łungin stawia dziś przysypaną analizami tezę, że życie jest darem, że oczywiście można na nie patrzeć jako na coś, co się nam należy i wówczas zło, które nas dotknie, potraktujemy jako krzywdę, jako coś, co nam odbiera lub narusza naszą własność. I im większe będziemy mieli poczucie własności życia, tym wyższe będzie w nas poczucie krzywdy. Ale nic nam się nie należy, z perspektywy świata wszystko może wydać się przypadkiem, przygodne jest samo życie, które jest, ale być nie musiało. Kiedy postrzegamy życie jako dar, wzrasta w nas wielkoduszność, bardziej skłonni jesteśmy przebaczyć, wiedząc sami, ile nam podarowano. Przebaczenie staje się w tym filmie finałem historii, przywraca życie. Joachim Trenkner, niemiecki dziennikarz, po otwarciu archiwum Gaucka, sam dowiedział się, że zdradzili go najbliżsi. Pytał: “Czy brat może przebaczyć bratu?” i odpowiadał – “może, pod warunkiem że najpierw stanie wobec brata i opowie, dlaczego to uczynił”. A ponieważ jest to gest trudny i bywa, że dojrzewa się do niego latami (vide 40 lat życia bohatera) zdaje się mieć ono różne stopnie, z których ostatnim jest oddanie winy krzywdziciela w boskie ręce. Bez przebaczenia nie może ona przejść w ręce Boga, gdyż pozostaje także w naszych rękach. Celem tych zabiegów staje się prawda, nie upokorzenie.

Co więc nam zostanie z tej historii? “Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznym”, tyle, a może aż tyle. A pewniej tak jak w finale, po dzwonie ogłaszającym koniec pogrzebu, jak i mnisi rozejdziemy się do swoich zajęć. Bohater Bernanosa, proboszcz z Lumbres, mógłby powiedzieć: “nie jesteśmy owymi świętymi o rumianych twarzach i jasnych brodach, których zacni ludzie widzą na obrazach, którym nawet filozofowie mogliby pozazdrościć wymowy i zdrowia. Nasz udział wcale nie jest taki, jak świat sobie wyobraża. W porównaniu z nim nawet przymus twórczy geniusza to tylko płocha igraszka. Każdy piękny żywot świadczy o Tobie, Panie; ale świadectwo świętego jest jakby wydarte żelazem”.

Roman Bielecki(ur. 1977): dominikanin, absolwent prawa KUL-u, student teologii, publikuje w miesięczniku “W drodze”.

Przypisy:



[1]Redemptoris Mater, I, 15

Inne dzieła cytowane w artykule:

Św. Grzegorz Wielki, Dialogi, Kraków: Wydawnictwo Benedyktynów-Tyniec, 2000

Georges Bernanos, Pamiętnik wiejskiego proboszcza, Warszawa, PAX, 1991

Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Warszawa, Czytelnik, 1963

Thomas Merton OCSO Znak Jonasza, Poznań, Wydawnictwo Zysk i spółka, 2001

Adam Zagajewski, Solidarność i wspólnota, Warszawa, Zeszyty Literackie, 2002

Małgorzata Borkowska OSB, Abba, powiedz mi słowo. Wybór Apoftegmatów, Wydawnictwo Benedyktynów-Tyniec, 1997

Tadeusz Gadacz, O ulotności życia, Warszawa, Iskry, 2008

Roman Brandstaetter, Kroniki Asyżu, Wrocław-Warszawa: Książnica-Atlas, 1947

Adrienne von Speyr, Trzy kobiety i Pan. Lumina, Poznań: W drodze, 1989

Wiktor Jerofiejew, Encyklopedia Duszy Rosyjskiej, Warszawa: Czytelnik, 2003

Jan Paweł II, “Redemptoris Mater” [w:] Encykliki Ojca Świętego Jana Pawła II, ZNAK: Kraków, 2005

Niniejszy tekst ukazał się w XV Tece Presji – Wydawnictwa Klubu Jagiellońskiego, zapraszamy na stronę KJ www.kj.org.pl

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply