Po Sowietach Niemcy

Przez Radowicze Niemcy przeszli jak na defiladzie. Niemców Ukraińcy witali entuzjastycznie, chlebem i solą, pod naprędce skleconymi tryumfalnymi bramami, udekorowanymi faszystowskimi i ukraińskimi flagami, swastykami i tryzubami.

– W marcu 1940 r. sytuacja naszej rodziny drastycznie się pogorszyła- wspomina Feliks Budzisz. – Nowy leśniczy zażądał opuszczenia przez nas leśniczówki. Wprowadziliśmy się do dziadków. Mimo ich dużej życzliwości warunki mieszkalne były wyjątkowo uciążliwe ze względu na szczupłość pomieszczeń. Na ironię losu zabudowania leśniczówki wkrótce zostały rozebrane i rozkradzione przez okolicznych Ukraińców. Pozostał tylko wielki, wiekowy dąb, który do dzisiaj króluje nad rozległym pustkowiem. Leśniczego wkrótce przepędzono. Zastąpił go inżynier Pap, który zatrudnił ojca jako brakarza w Lespromchozie, czyli leśnym gospodarstwie przemysłowym. Za harówkę otrzymywał ojciec jakieś ruble, co pewien czas trochę landryn i pierników oraz waciaki i walonki, a po roku pracy sygnaturę na budulec. Nie otrzymaliśmy jednak zezwolenia na pobudowanie się na własnym terenie, gdyż władze były zdania, że budynki należy stawiać na terenie powstającego kołchozu. Aby zgromadzić legalnie budulec, ojciec obiecał wybudować się w kołchozie, przewidując trafnie, że ta okupacja długo nie potrwa.

Zaraz wybuchnie wojna

Pamiętam, jak wczesną wiosną 1941 r. powiedział do mamy, że tylko patrzeć, jak wybuchnie wojna z Niemcami. Dla pełniejszego obrazu tamtej okupacji dorzucę jeszcze trochę zdań o nauce szkolnej. Już w listopadzie 1939 r. Sowieci uruchomili we wsi szkołę. Do nauczania zwerbowali miejscowych Ukraińców i polską nauczycielkę M. Tokarską. Jednak ze względu na surową zimę i pogłoski o mających nastąpić wywózkach na Sybir, rodzice moi – jak większość wówczas Polaków – nie posłali mnie do szkoły. Czytać i pisać po ukraińsku uczył mnie Henio, który miał ten język przez kilka lat w polskiej szkole podstawowej. Dość szybko opanowałem czytanie i pisanie. W roku szkolnym 1940-41 uczęszczałem do drugiej klasy w filii szkoły ukraińskojęzycznej, zorganizowanej w Kolonii Polskiej. W klasie było kilkoro dzieci ukraińskich, którym za daleko było do szkoły we wsi. Niebawem na hospitację przyszedł dyrektor szkoły Wasyl Zacharczuk, pomagier miejscowego popa. Gdy opuścił klasę, dzieci spontanicznie i dość głośno wyraziły swoją ulgę. Dyrektor stał za drzwiami i wszystko słyszał. Za karę panią Tokarską wymieniono na Ukraińca Iwana Rybczyńśkoho, syna popa. Nowy nauczyciel był wyjątkowo przystojny, pogodny, a życzliwym sposobem bycia zjednał sobie dzieci i rodziców, zwłaszcza gdy zaczął śpiewać z nami również polskie piosenki :”Rozkwitały pąki białych róż”, a nawet „Przybyli ułani pod okienko”. Na godziny wychowawcze i lekcje języka rosyjskiego przychodziła Rosjanka, Olga Iwanowna Subbota, przysłana ze Związku Radzieckiego.

Boga niet

Na jednej z lekcji był temat istnienia Boga. Olga Iwanowna pytała kolejno uczniów, co jest w górze, nad nami , wskazując palcem na sufit. Dzieci odpowiadały różnie, że pułap, dach, komin. Moja kuzynka Bogumiła Molenda odpowiedziała, że Pan Bóg. Olga Iwanowna parsknęła śmiechem, a następnie wpadła w złość. Kolej przyszła na mnie, a ponieważ był dzień pochmurny i siąpił deszcz powiedziałem, że nad nami są chmury. Odpowiedź bardzo się jej spodobała, ale kuzynka spojrzała na mnie jadowicie, a po lekcjach rozbębniła w kolonii, że wyparłem się Boga, za co nauczycielka mnie pochwaliła. Ojciec donos zbył milczeniem, mama grymasem, ale przed dziadkami musiałem się tłumaczyć, również z tego, że nie wsparłem kuzynki. Do szkoły chodziłem chętnie, jak większość dzieci. Nauczyciele traktowali nas łagodnie i życzliwie. Na koniec roku ja i Ukrainka Hala Kruk, skromna, uczynna i pilna, otrzymaliśmy same piątki oraz pochwalne listy, tzw. „pochwalnyje hramoty” z wizerunkami Lenina i Stalina. Wbrew moim oczekiwaniom świadectwo i kolorowa laurka nie wzbudziły u rodziców zachwytu. Dziadkowie odnieśli się do moich szkolnych sukcesów z całkowitym lekceważeniem, a Henio dorysował władzom wąsy i brodę, co z kolei przeraziło mamę, która tak ukryła „pochwalną hramotę”, że tylem ją widział. Zaraz kupiłem sobie nowe podręczniki do następnej klasy.

Niemcy zaatakowały

Kolorowe ilustracje bardzo mnie zainteresowały , zwłaszcza tajga i tundra. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy , że te kolorowe obrazki symbolizowały gehennę setek tysięcy zesłańców – naszych rodaków. Tuż przed wybuchem wojny ojciec kupił mi we Lwowie czytanki w języku polskim, wydane staraniem Polaków dla szkół z polskim językiem nauczania. Ale nowe podręczniki już się do niczego nie przydały, poszły na podpałkę. 22 czerwca 1941 r. Niemcy zaatakowały Związek Radziecki. Wczesnym rankiem obudziły nas głośne wybuchy i jęk lecących na wschód samolotów. W pośpiechu wybiegliśmy na podwórze. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. W błękicie nieba leciało na zachód kilka sowieckich bombowców , ale po kilkunastu minutach wracały już tylko dwa w „towarzystwie” niemieckich myśliwców, ostrzeliwujących nieprzerwanie ociężałe i niezwrotne iły. Na naszych oczach oba bombowce zadymiły jeden po drugim i poleciały w dół, ciągnąc za sobą czarne smugi dymu. Piloci wyskakiwali na spadochronach, ale trafieni celnym seriami spadali jak kloce jeden po drugim gdzieś za wsią. Ukraińcy pobiegli w ich kierunku i wkrótce wracali, niosąc spadochrony, część umundurowania i uzbrojenia pilotów. Dziadkowie i rodzice nie mieli wątpliwości, że kończy się sowiecka okupacja, a wraz z nią koszmarne wyczekiwanie na deportację, że wkrótce przyjdą nowi okupanci. Następnego dnia gromady ludzi rzuciły się na sklepy, ładując do worków i na wozy wszystko, co tylko dało się zabrać.

Szabrownicy ogołocili sklepy

W Turzysku szabrownicy, ogołociwszy sklepy, ograbili kilkanaście żydowskich mieszkań. Nikt już ich przed rabunkiem nie był w stanie powstrzymać – sowiecka milicja i administracja w popłochu ewakuowała się na wschód. Pancerne hitlerowskie zagony rozniosły przygraniczne sowieckie pułki i zaczęły szybko posuwać się za uciekającymi i zdezorganizowanymi wojskami, biorąc do niewoli całe armie czerwonoarmistów. Przez Radowicze Niemcy przeszli jak na defiladzie. Niemców Ukraińcy witali entuzjastycznie, chlebem i solą, pod naprędce skleconymi tryumfalnymi bramami, udekorowanymi faszystowskimi i ukraińskimi flagami, swastykami i tryzubami. Ukraińscy chłopi po ucieczce Sowietów od razu rzucili się na kołchoz, rozdrapując jego majątek – zabrali swój inwentarz żywy i martwy, rozebrali budynki, dzieląc się budulcem, a następnie odtworzyli zaorane miedze. Polacy z nieukrywaną ironią przyglądali się likwidacji kołchozu, organizowanego niedawno z niemałym entuzjazmem, zwłaszcza przez młodzież należącą do komsomołu. Zaledwie przed tygodniem widziałem, jak ci sami członkowie kołchozu szli przez wieś do pracy na pola, śpiewając skoczne czastuszki pod akompaniament akordeonu. W pierwszych dniach po wkroczeniu Niemców obserwowało się wśród Ukraińców powszechny zachwyt wszystkim, co niemieckie, zwłaszcza armią doskonale uzbrojoną i jej wodzem – Hitlerem. Oficerowie i żołnierze Wehrmachtu byli podziwiani i goszczeni we wsiach przy wtórze śpiewów zalotnych i histerycznie chichotliwych na widok Niemców krasawic. Jawni do niedawna zwolennicy sowieckich porządków, głównie drobni urzędnicy (ważniejsi uciekli) zmieniali zadziwiająco szybko swoje prokomunistyczne przekonania na wyraźnie profaszystowskie, a nawet nazistowskie. Sąsiad nasz, Iwan Leszczuk, kierownik miejscowej kooperatywy, który często przekonywał ojca o wyższości ustroju sowieckiego nad wszystkimi innymi, zaraz po wkroczeniu Niemców zaczął wychwalać hitlerowców, wiążąc z nimi nadzieje na niepodległość Ukrainy.

Ocena postaw

Dwóch synów oddał do policji , chlubiąc się tym przy byle okazji. Nowo powstała selrada (rada gromadzka) po uporaniu się z pozostałościami sowieckich struktur (kołchoz, kooperatywa) przystąpiła do czegoś w rodzaju lustracji. Wspólnie z policją i przy udziale niemieckich oficerów żandarmerii dokonała oceny postaw i zachowań mieszkańców wsi za poprzedniej władzy, czyli sowieckiej. Trzeba przyznać, że z tą lustracją było różnie w innych wsiach. W Radowiczach, gdzie do władzy weszli bogatsi i rozsądniejsi gospodarze, „lustrację” potraktowano ulgowo i listy proskrypcyjnej Niemcom nie przekazano. Obawiano się pewnie wkładać kij w mrowisko, a może żal im było swoich, a Polakom trudno było cokolwiek zarzucić – z Ukraińcami żyli od dawna w najlepszej zgodzie, oparli się skutecznie kolektywizacji, władzy poprzedniej nie chwalili , a teraz do nowych urzędów się nie garnęli, zostawiając je Ukraińcom. Nagabywani przez nich o zdanie o nowych władzach najczęściej milczeli, unikając natrętnych propagandzistów. Inaczej było z „lustracją” w sąsiedniej wsi Klusk, prawie w całości ukraińskiej, biednej, sympatyzującej z komunizmem jeszcze przed wojną. W wyniku zadawnionego konfliktu między jej mieszkańcami jedna z Ukrainek przekazała do Einsatzkommando w Kowlu listę swoich nieprzejednanych wrogów o komunistycznych zapatrywaniach. W połowie sierpnia 1941 r. Niemcy z zaskoczenia zgarnęli we wsi 19 mężczyzn, w tym jednego Polaka z sąsiedniej Dąbrowy – Schmidta i wywieźli do pobliskiego lasu, gdzie podczas sprawdzania skazańców oficer zainteresował się niemieckim nazwiskiem, a gdy dowiedział się, że Schmidt ma trochę niemieckiej krwi po przodkach, kazał mu opuścić szereg i iść do domu. Reszta ofiar wykopała sobie grób i została pojedynczo rozstrzelana. Egzekucja miała miejsce w lesie niedaleko zabudowań dziadków. Ludzie w pobliskich gospodarstwach przerwali pracę i z trwoga spoglądali w stronę lasu , skąd dochodziły strzały i krzyki mordowanych.

Egzekucja w lesie

Gdy odjechały samochody i w lesie nastąpiła cisza, kilku chłopców, wśród których znalazłem się i ja, szybko natrafiło na miejsce egzekucji. W sosnowym lesie widniała duża pryzma żółtego piasku- świeży grób rozstrzelanych. Wkrótce przybiegły kobiety, żony i matki zamordowanych, zawodząc i lamentując głośno. Gdy nagle ktoś krzyknął, że wracają Niemcy, tłum rzucił się do ucieczki w głąb lasu. Ale wkrótce ludzie wrócili i znowu rozległ się płacz i lament kobiet i dzieci, który co dzień powtarzał się do późnej jesieni. Nowa okupacja pozbawiła ojca pracy i nawet skromnego zarobku. Rysowały się przed nami złe perspektywy na przyszłość. Mimo to rodzice zdecydowali się na budowę domu i budynków gospodarskich. Nowi okupanci nie zbaraniali budować się w dowolnie wybranym miejscu. Trzeba było tylko mieć potwierdzenie z selrady, że budulec został zgromadzony legalnie. W połowie lipca 1941 r. przystąpiliśmy do dzieła. Skrzyknięci sąsiedzi dwoili się i troili, by zdążyć z budową przed jesiennymi chłodami. Tracze cięli bale na brusy, deski, krokwie i łaty. Cieśle przygotowywali dębowe podwały, murarz układał z cegły podmurówkę, czyli fundament. Pod koniec sierpnia dom stanął w surowym stanie, a niebawem stodoła i chlew – wszystkie budynki w dużym wiśniowym sadzie , założonym przed kilku laty w miejscu, gdzie stał nasz pierwszy domek, rozebrany po przeprowadzce do gajówki. Dom nasz, w porównaniu do okolicznych, prezentował się ładnie, był zbudowany z solidnego budulca- grubych brusów nasyconych żywicą. Miał trzy pokoje, przestronną kuchnię, sień, spiżarnię.

Rozstrzelani pod Turzyskiem

Dach trzeba było pokryć na razie słomą, chociaż jego konstrukcja przewidywała gonty, blachę albo dachówkę, ale o takich materiałach w tamtych czasach można było jedynie marzyć. Stolarkę wykonali Żydzi z Turzyska – ojciec z synem i zięciem, świetni rzemieślnicy. Za pracę otrzymywali wyżywienie na bieżąco oraz mąkę, ziemniaki i drewno na opał. Mimo pośpiechu, bo mieli wyznaczony przez Niemców termin powrotu, pracowali bardzo starannie. Ich pracy przyglądałem się z największą ciekawością i wiele się nauczyłem. Zapragnąłem nawet zostać stolarzem, do czego namawiał mnie Żyd – senior. W listopadzie wezwano ich do getta. Nie ukończyli wszystkich prac. Żegnali się z nami płacząc. Senior ocierał łzy rękawem okropnie brudnej kapoty, głaskał mnie po głowie i życzył , bym dożył lepszych czasów. Pamiętam, jak szli gęsiego przez las, napiętnowani żółtymi łatami, naszytymi na kapotach, niosąc swoje narzędzia i worki z ziemniakami. Zginęli w następnym roku rozstrzelani pod Turzyskiem za katolickim cmentarzem. Wybudowanie się w tamtych wyjątkowo trudnych czasach wymagało od nas wielkiego wysiłku finansowego, jak na ówczesne nasze możliwości. Wyprzedaliśmy się doszczętnie ze wszystkiego, co można było sprzedać. W rezultacie w srogą zimę 1941- 42 czarna bieda zajrzała nam w oczy – ledwie starczało chleba. Źle karmione krowy, w chłodnym chlewie, dawały tyle mleka co kot napłakał. Dziadkowie, którym się też nie przelewało , wspomagali nas, czym mogli: mąką spod żaren, bo innej nie było, jarzynami, gorącą strawą. Babcia, która nam serdecznie współczuła, na wigilię przyniosła kilka pachnących jabłek, przechowywanych w tajemnicy przed domownikami. Mimo dotkliwego niedostatku cieszyliśmy się nowym domem, z możliwości dobudowania nawet piętra. Pokryty dachówką byłby rewelacją w okolicy. Takie marzenia snuliśmy przy rozgrzanej płycie kuchennej , podczas gdy mroźna śnieżyca srożyła się za oknem. Marzyliśmy o bezpiecznym i dostatnim życiu, o klęsce wrogów i wolnej Polsce.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply