Na pomoc walczącej Warszawie

Niemcy wycofali się na drugą stronę Wisły i wysadzili most. Mój oddział zajął pozycje blisko brzegu Wisły w pobliżu jakiejś cerkwi i z jej wież zaczęliśmy obserwować drugi brzeg Wisły, na którym wykrwawiało się powstanie. Gdy zobaczyliśmy na drugim brzegu powstańców, otrzymaliśmy polecenie, żeby przejechać łodziami przez Wisłę i nawiązać z nimi kontakt – wspomina Mirosław Łoziński.

Gdy jednostka Mirosława Łozińskiego dotarła po forsownym marszu pod Warszawę i zajęła stanowiska pod stolicą Polski, zaczęto jej używać do działań rozpoznawczych.

– Pamiętam, że wysłano mnie w grupie 11 fizylierów do rozpoznania sytuacji na jednym z odcinków – wspomina Mirosław Łoziński. – Wyruszyliśmy na Pragę wzdłuż torów kolejowych. Szybko doszliśmy w pobliże stojącego przy torach dość wysokiego budynku. Zaproponowałem, żebyśmy weszli do niego, by zobaczyć zarówno najbliższą okolicę, jak Warszawę, w której trwało powstanie. Ruszyliśmy w stronę tego domu, a tu nagle w naszą stronę posypały się strzały. Szybko okazało się, że budynek stał przy ogródkach działkowych, w których pozycję zajęli Niemcy, kryjąc wśród drzew nawet czołgi. Te też zaczęły strzelać. Niemcy nie wiedzieli po prostu, ilu nas jest, czy stanowimy rozpoznanie, czy grupę głównego natarcia. My nie odpowiadaliśmy ogniem, tylko postanowiliśmy schronić się w domu. Udało nam się dobiec do niego bez strat. Młodzi żołnierze rwali się od razu na górę, ale sierżant, który nami dowodził ich zatrzymał. Był to doświadczony żołnierz, który chrzest bojowy przeszedł pod Lenino. Powiedział – chłopy, musimy sprawdzić cały budynek od piwnic, bo co z tego, ze będziemy na górze, jak Niemcy odetną nam drogę odwrotu na dole. Zeszliśmy do piwnic, a tam było pięciu Niemców. Jeden oficer ranny w obie nogi i czterech podoficerów i szeregowców. Nie bronili się, wszyscy za wyjątkiem tego oficera podnieśli ręce do góry i oddali broń. Sierżant podjął decyzję, że takiego „języka” czyli oficera musimy szybko dostarczyć do naszego dowództwa. Rozłożyliśmy płaszcz pałatkę i kazaliśmy Niemcom nieść go w kierunku naszych pozycji.”

Kule gwizdały

„Kule gwizdały i oficera nieść się nie dało. Niemieccy żołnierze podobnie jak my musieliśmy się czołgać i ciągnęli swego dowódcę po ziemi. Ten męczył się strasznie i jęczał przeraźliwie. Jakoś wydostaliśmy się spod niemieckiego ognia i dotarliśmy do sztabu mieszczącego się w jakiejś cegielni. Tam natychmiast zainteresował się nim nasz dowódca płk Florian Siwicki. Zaniesiono go do namiotu, zaraz zjawił się tam lekarz. Co było dalej, nie wiem. To już nie była nasza sprawa. Kilka dni później, o ile pamiętam, ruszyliśmy na Pragę. Mieliśmy ją zdobyć i rozpoznać możliwości udzielenia pomocy walczącej Warszawie. Pragę zajęliśmy stosunkowo szybko. Niemcy wycofali się na drugą stronę Wisły i wysadzili most. Mój oddział zajął pozycje blisko brzegu Wisły w pobliżu jakiejś cerkwi i z jej wież zaczęliśmy obserwować drugi brzeg Wisły, na którym wykrwawiało się powstanie. Gdy zobaczyliśmy na drugim brzegu powstańców, otrzymaliśmy polecenie, żeby przejechać łodziami przez Wisłę i nawiązać z nimi kontakt. Było to bardzo niebezpieczne, bo Niemcy stale ostrzeliwali rzekę. Przepływaliśmy rzekę kilkakrotnie, zabierając wszystkich, którzy zjawili się na tamtym brzegu. Z relacji powstańców wynikało, że ich zryw w zasadzie dogorywa i pomoc im jest skazana na niepowodzenie. Na rozkaz dowódcy Frontu marszałka Rokossowskiego, którego siostra była w walczącej stolicy, I Armia Wojska Polskiego podjęła jednak próbę przyjścia powstaniu z pomocą. Generał Zygmunt Berling, wykonując rozkaz marszałka Rokossowskiego wydał rozkaz uchwycenia na drugim brzegu Wisły trzech przyczółków: na Czerniakowie, Na Powiślu oraz na Żoliborzu.; Na kierunku Powiśla nie udało się opanować dostatecznie dużego terenu i lądujący zostali zepchnięci dosłownie do Wisły. To samo stało się na Żoliborzu.”

Lądowanie na Czerniakowie

„Chwilowy sukces odniosło zgrupowanie lądujące na Czerniakowie. Nie miało ono jednak dość sił, żeby odpierać niemieckie kontrataki, wspierane przez broń ciężką. Z powstańcami współpracowało się też trudno. Byli to cywile niewiele wiedzący o sztuce wojennej. Żołnierze nie znali miasta, nie wiedzieli, jak się po nim poruszać. Nie mogli rozwinąć natarcia. Niemcy rzucili przeciwko nim ukraińskich esesmanów, co na naszych żołnierzy działało deprymująco. Ci bowiem nie brali jeńców… Przeprawiający się żołnierze byli dziesiątkowani ogniem broni maszynowej, pozbawieni wsparcia broni ciężkiej nie mieli żadnych szans. W sumie w ciągu kilku dni zginęło, bądź zostało rannych 4892 żołnierzy. To były ogromne straty. Szpitale zostały całkowicie zapełnione. I Armia została przesunięta do odwodu. Musiała uzupełniać straty. Tylko część pododdziałów 1 i 2 pułku piechoty wzięło udział w oswobodzeniu Jabłonny. Aż do stycznia 1945 r. staliśmy na Pradze i okolicach, zajmując się głównie szkoleniem. Życie na Pragę wróciło bardzo szybko. Jeszcze w czasie powstania ludzie chodzili i spacerowali po ulicach, jakby wojny nie było. Mnie w październiku 1944 r. skierowano do Lublina na trzymiesięczny przyspieszony kurs oficerski. Poszedłem na niego jako szeregowiec, a wróciłem jako podporucznik z gwiazdką. Jako oficer wróciłem do swojej jednostki i przeszedłem z nią cały jej szlak bojowy. Zaczęliśmy od wyzwolenia Warszawy, a zakończyliśmy udziałem w szturmie Berlina. Miałem dużo szczęścia, nawet nie zostałem ranny, choć w Berlinie było naprawdę gorąco. Walki toczyły się nie tylko o każdy dom, ale poszczególne piętra i mieszkania. Często było tak, że na pierwszym piętrze byli Niemcy, a my na drugim. Często walczyliśmy wręcz. Możliwości dowodzenia żołnierzami były bardzo ograniczone. Nie miało się z nimi kontaktu. Żołnierze musieli sami wykazywać inicjatywę.

Pozostał w wojsku

Po wojnie Mirosław Łoziński postanowił pozostać w wojsku. Co bowiem miał robić młody chłopak z Wołynia, który nie wiedział nawet, gdzie są jego najbliżsi i czy przeżyli wojnę. Przez kilka miesięcy nie miał z nimi żadnego kontaktu. Oni też go nie szukali. Myśleli, że poległ.

– Ja w końcu sam zacząłem ich szukać – wspomina Mirosław Łoziński. – Napisałem list do swego kolegi, który jako uciekinier mieszkał w naszym domu w Chołopinach, należał on do jednej z pięciu rodzin u nas się gnieżdżących. Jego była wyjątkowo liczna. Składała się z rodziców i dziewięciorga dzieci. On jako najstarszy poszedł do wojska i znałem numer jego poczty polowej. Napisałem więc do niego i zapytałem, czy nie wie, czy przeżyli moi rodzice, a przynajmniej matka, która powinna razem z innymi mieszkańcami przesiedlić się gdzieś do Polski. Wiedziałem, ze ojciec walczył w Brygadzie Kawalerii, ale też nie wiedziałem, czy nie zginął i czy odnalazł matkę? Kolega odpisał mi, że stacjonuje w placówce łączności w sto metrów od domu, w którym mieszkają moi rodzice. Bardzo się ucieszyłem i od razu udałem się do dowódcy dywizji z raportem o urlop. Ten się nie zastanawiał i odpowiedział krótko – czietyrnadcat dniej! – Jednostka moja stacjonowała wtedy w Starogardzie. Wsiadłem w pierwszy z brzegu pociąg i pojechałem. Po Polsce podróżowało się wtedy jak po Dzikim Zachodzie. Nie istniały żadne rozkłady jazdy. Nie wiadomo było, kiedy pociąg przyjedzie i odjedzie. Wskakiwało się więc do wszystkiego, co jechało w danym kierunku, głównie do pociągów towarowych. Jakoś udało mi się dotrzeć do Opola. Miasto leżało w ruinach. Nie miałem pojęcia, jak dotrzeć do miejscowości, w której mieszkają rodzice. Miejscowi ludzie jakoś mi wytłumaczyli, skąd odjeżdża autobus w stronę Niemodlina. Okazał się on ciężarówką z ławkami. Wsiadłem do niej z walizką i pojechałem.”

Odnalazł rodziców

„Młodemu człowiekowi ubranemu w oficerski mundur nikt nie robił żadnych trudności. Pasażerowie ciężarówki wytłumaczyli, gdzie trzeba wysiąść, żeby dojść do wsi Wielkie Łęgi, jak wtedy nazywały się Gościejowice. Leżała ona podobnie jak dzisiaj na przedmieściach Niemodlina. Przyszedłem do domu, ale rodziców nie zastałem, pojechali do miasta. Siadłem na ławce przed domem i czekam. Po jakimś czasie ojciec z mamą wrócili i bardzo się ucieszyli. Oni też uznali, że zginąłem. Urlop minął szybko i trzeba było wracać na służbę. W 1946 r. zostałem przeniesiony do 7 Łużyckiej Dywizji Piechoty. Stacjonowała ona w Nysie, niedaleko od wsi pod Niemodlinem, gdzie mieszkali moi rodzice. Myślałem, ze wojna już się dla mnie skończyła, ale gdzie tam. Pododdziały naszej dywizji zostały wyznaczone do walki z UPA. Nigdy nie spodziewałem się, że w nowych polskich realiach przyjedzie mi jeszcze toczyć boje z Ukraińcami. Pojechaliśmy w południowo-wschodni rejon Polski w okolice Bieszczad, który ukraińscy nacjonaliści traktowali jako „Zakierzoński Kraj”, mający stanowić przyczółek i bazę wypadową do walki „o samostijną Ukrainę”. Myślałem, że dla mnie i moich żołnierzy będzie to wycieczka krajoznawcza i szybko wrócimy do garnizonu. Tymczasem okazało się, że musimy toczyć z UPA uporczywe walki. UPA była dobrze zakorzeniona w terenie. Wspierała ją terenowa siatka Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a przede wszystkim tzw. kuszcze, czyli Samoobronni Kuszczowi Widili, licząc kilka tysięcy osób oddziały terytorialne. OUN w terenie tworzyła równoległą do polskiej administrację. Jej Służba Bezpieczeństwa terroryzowała ludność ukraińską, zmuszała do uległości, likwidując wszystkich Ukraińców lojalnych wobec władzy państwowej. Ludność ukraińska musiała przekazywać na utrzymanie UPA kontyngenty żywnościowe, materiałowe i pieniężne. UPA przeprowadzała też po wsiach pobory wśród młodzieży, by uzupełnić straty. Dawało to UPA duże możliwości trwania tym bardziej, że stosowała ona zasady walki partyzanckiej i miała dobrze zakonspirowane w masywach leśnych schrony i bunkry niezmiernie trudne do wykrycia.”

Tak było w Bieszczadach

„Dowodzący operacją nie liczyli się zupełnie z tymi realiami. Zakładali, że wystarczy skierować kilka dywizji, które szybko we frontalnym ataku rozbiją przeciwnika, wykorzystując metody regularnych działań wojennych. Wojsko miało działać dużymi zgrupowaniami w sile pułku, a tylko w wyjątkowych przypadkach batalionami. Zawsze przy wsparciu artylerii i czołgów. Taktyka miała sprowadzać się do śmiałych manewrów oskrzydlających otaczający rejon i zmuszających przeciwnika do kapitulacji. Gdyby odmówił poddania się, należało prowadzić z nim walkę aż do zupełnego zniszczenia. Jako oficer, który miał za sobą partyzanckie doświadczenie uważałem, że z UPA trzeba walczyć inaczej, ale tak jak każdy żołnierz wykonywałem rozkazy. Przeczesywaliśmy więc lasy, przeprowadzaliśmy obławy i rewizje we wsiach, okrążaliśmy duże kompleksy leśne i ostrzeliwaliśmy je z artylerii. Urządzaliśmy również zasadzki. Często nasze akcje trafiały w próżnię. Przeczesywaliśmy np. kompleks leśny, nie stwierdzając żadnych tropów banderowców, a gdy zanurzaliśmy się w nim mocno, dostaliśmy ogień z tyłu. Banderowcy, których ścigaliśmy ukryli się w schronach znakomicie zamaskowanych i gdy ich minęliśmy, zaatakowali nas od tyłu. Potem znów się schowali i schronach i znikali. Blokowanie terenu z nadzieją, ze banderowcy muszą kiedyś wyjść, też nic nie dawało. Mieli oni zgromadzone w schronach duże ilości żywności i mogli siedzieć w nich tygodniami. Owszem, jak udało się wykryć bunkier UPA, to los banderowców był przesądzony, bo w ruch szły granaty. Wrzucone do środka likwidowały załogę bunkra. Działania wojska miały charakter nękający i nie rozwiązywały problemu. Wobec ukraińskich nacjonalistów potrzebne były bardziej radykalne i zdecydowane kroki. I takie zostały podjęte. Polegały one na przesiedleniu terroryzowanej przez UPA ludności ukraińskiej na zachodnie i północne ziemie Polski. Tylko bowiem przez zlikwidowanie bazy społecznej można było przyspieszyć rozbicie UPA. Operacja ta przeszła do historii pod nazwą „Akcja Wisła”. Uczestniczyłem w jej przeprowadzeniu. Na jej temat panuje wiele przekłamań. Ci, co oskarżają nas o jej zrealizowanie zapominają, że przed nią był Wołyń. Ludność ukraińska została przesiedlona, a nie wymordowana, jak to uczyniła UPA z Polakami na Wołyniu.”

Kłamstwa historyków

„Jako uczestnik akcji „Wisła” stanowczo zaprzeczam, jakoby działania wojska zawierały jakiekolwiek elementy zemsty czy odwetu na ludności ukraińskiej, jak twierdzą w swych publikacjach niektórzy ukraińscy historycy, oskarżając wojsko o brutalność. Niektórzy wręcz fałszują historię twierdząc, że akcję przesiedleńczą rozpoczęto jednocześnie 28 kwietnia 1947 r. , a także, że wojsko otoczyło wsie ukraińskie o świcie o 4.00 i przystąpiło do wysiedlania 150 tys. Ukraińców, dając ludności 2-3 godziny na spakowanie się. To nieprawda. Akcja przesiedleńcza była rozłożona w czasie i trwała od 25 kwietnia do końca lipca 1947 r. i przeprowadzana etapami. Nie było wystarczających sił i środków zwłaszcza transportu kolejowego do jednoczesnego wykonania tego zadania. Nie mogło więc być mowy o jakimkolwiek zaskoczeniu, ludzie wcześniej byli powiadomieni o mającym nastąpić przesiedleniu i mogli się zawczasu przygotować . Pozwalano im zabrać wszystko. Nawet drewno opałowe ładowali na wagony. Wielu zachowywało się demonstracyjnie. Pamiętam takiego, który przechadzał się z trójzębem na czapce. Zaraz po wysiedleniu wsi zjawił się w niej oddział UPA, który ją podpalał. – Nie zostawał po nich kamień na kamieniu. Były to w większości drewniane, kryte słomą ubogie chałupy, w których często gnieździło się kilkanaście osób. Na ziemiach zachodnich i północnych, gdzie przesiedlono Ukraińców mieli oni lepsze warunki. UPA paliła ich domostwa w Bieszczadach, żeby do nich „Lachiw nie nawsadzali”. Wojsko ich nie paliło. To UPA była autorem łun w Bieszczadach.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply