Konspiracja pod Włodzimierzem

“Bomba” został zaproszony przez Sowietów do wsi Zawłocze na spotkanie towarzyskie. Tam aresztowano go z kapelanem i zastępcą, wywieziono do Moskwy, a obstawę rozstrzelano. W Moskwie był później sądzony jako przedstawiciel “obcej agentury”.

Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Włodzimierza Wołyńskiego na nowo zaczęło organizować się w nim polskie podziemie rozbite przez NKWD. Bazą dla niego stała się reszta polskiej inteligencji, którą sowieckie organy bezpieczeństwa nie zdołały, bądź nie zdążyły aresztować i wywieźć.

– Wykorzystaliśmy do tego tę część struktur podziemia, której Sowietom nie udało się zniszczyć – mówi Halina Górka Grabowska. – W ciągu dwóch lat działaliśmy dość sprawnie,budując struktury ZWZ w rejonie Zachodniego Wołynia. Nie obyło się też niestety bez wpadek. W głupi sposób wpadł m.in. jeden z naszych instruktorów w randze porucznika. Jechał z Równego do Łucka w typowy sposób, jak się wówczas podróżowało, czyli ciężarówką wożącą towary dla Niemców. Jak wracała pusta, to ładowali się do niej wszyscy, którzy mieli do załatwienia jakąś sprawę, w miejscowości przez które przejeżdżała. Najczęściej z tej formy komunikacji korzystali handlarze i chłopi. Przed Łuckiem ciężarówką, którą jechał ów porucznik została zatrzymana przez patrol żandarmerii. Dowodzący nim oficer zwrócił na niego uwagę, bo siedział on w tłumie bab wiozących jaja, kury i sadło, a on nie miał nic. Jego jedynego żandarmi wyciągnęli z ciężarówki, żeby go dokładniej sprawdzić. Sami o tym nie wiedząc, trafili w dziesiątkę. Zawieźli go do Łucka,gdzie zrobiono mu rewizję rozbierając praktycznie do naga. Miał on na sobie pas repturowy, choć nie cierpiał na tę dolegliwość.

Głupia wpadka

W jego środku były niemal wszystkie hasła, kody i kryptonimy całej wołyńskiej organizacji. Zaczęły się więc masowe aresztowania. Na terenie Wołynia wpadło około dwustu osób. Przeżyło z tej grupy niewiele osób, między innymi ja. Mnie też aresztowano i osadzono razem z innymi więźniami w Równem. Ze względu na to, że byłam drobnej postury i miałam wygląd dziecka, zaczęłam, jak się teraz mówi, rżnąć głupa.Przesłuchujący mnie Niemcy wzięli to za dobra monetę. Gdy jeden z nich zapytał mnie, ile mam lat, odpowiedziałam, że tyle, na ile wyglądam. Spojrzał na mnie i zapisał w protokole, że szesnaście. Siedząc w więzieniu zaczęłam kombinować,jak się z niego wydostać. Wpadłam na pomysł, że muszę skorumpować strażników,by zdobyć sobie ich przychylność. Nie stanowiło to większego problemu. Funkcję strażników na piętrze pełnili Ukraińcy, ale nie tacy o jakiejś świetlanej przeszłości, ale ci, co Niemcom za coś podpadli, zostali złapani przez nich na jakiejś kradzieży lub przekręcie.Ich przełożonymi czymś w rodzaju korytarzowych byli Niemcy, ale też tacy, co za coś, głównie za kradzieże otrzymali jakieś wyroki. Ja sobie wymyśliłam, że ze złodziejem łatwiej się dogadam. Jak dostawałam z domu paczkę, to zawsze temu korytarzowemu dawałam największe specjały jak: czosnek, cebula, papierosy i słonina. Resztę, co pozostało dzieliłam po równo między koleżanki z celi, w której oprócz mnie siedziało jeszcze sześć osób. Paczki dostawałam co tydzień,dzięki czemu z Niemcem- korytarzowym szybko zdołałam dojść do porozumienia.Poprosiłam go, by zaprowadził mnie do jednej, w której siedzieli nasi chłopcy.Wytłumaczyłam mu, że chcę ich odwiedzić. Ten uwierzył w tę bajeczkę, otworzył mi drzwi celi, w której siedzieli koledzy z Włodzimierza. Tam poinformował ich,żeby trzymali się w śledztwie, bo Niemcy o nas nic nie wiedzą. W tym samym czasie za mną wstawili się policjanci ukraińscy z Włodzimierza. Ich komendantem był bowiem mój kolega z liceum, z którym wspólnie zdawaliśmy maturę.

Pomógł ukraiński policjant

– Odwiedził mnie w więzieniu i wypytywał, o co jestem oskarżona. Wystawił mi dobrą opinię, przyczyniając się niewątpliwie do mojego zwolnienia. Oprócz mnie Niemcy wypuścili jeszcze kilkanaście osób z Włodzimierza. Ja po powrocie do domu po kilku miesiącach nieobecności wróciłam do dawnych obowiązków. Dalej wykonywałam funkcję kurierki, roznosząc meldunki między członkami organizacji. Zajmowałam się także zbieraniem informacji o ruchach niemieckich wojsk. Pracowałam bowiem w przedsiębiorstwie rzeźniczym, które dostarczało mięso i jego przetwory dla armii niemieckiej. Wspólnie z naszym księgowym Frankiem Jakubikiem śledziliśmy przepływ faktur, z którego mogliśmy dowiedzieć się, gdzie kierowano dostawy, jakie są wielkie, czyli gdzie stacjonuje dana jednostka i ile żołnierzy liczy. Zbierane przez nas informacje trafiały do Łucka, a stamtąd przez Uściług do Hrubieszowa, gdzie mieszkał„Maryśka”, czyli mjr rezerwy Wojska Polskiego z zawodu inżynier leśnik, który przekazywał je dalej. Ta swoista poczta kurierska działała także w druga stronę z Hrubieszowa przez Uściług trafiała do Włodzimierza. Tu sortowano ją w obejściu u mojej kuzynki. Trzymała ona przesyłki ukryte w komórce za klatkami królików. Stąd odbierali ją kurierzy,którzy w różny sposób transportowali je dalej. Były wśród niej różne rzeczy: biuletyny, maszyny do pisania,rozmaite listy itp. W ten sposób działaliśmy aż do pierwszych miesięcy 1943 r.,gdy zaczęły się rzezie ludności polskiej. Wtedy gorączkowo zaczęło się poszukiwanie ludzi , którzy potrafiliby stworzyć oddziały zbrojne do obrony mordowanej przez Ukraińców ludności polskiej.Kierownictwo wołyńskiej konspiracji starało się jak najszybciej odpowiedzieć na dramatyczne pytanie – jak nie dać się Ukraińcom? – Szybko przystąpiono dotworzenia oddziałów zbrojnych, które byłyby w stanie przystąpić do obrony ludności polskiej. Tworzono je najpierw we wsiach, a później w miasteczkach. Oddział taki powstał również we Włodzimierzu. Nie był duży. Liczył 15 osób i stacjonował w obejściu u mojego kolegi pod miasteczkiem. Dowodził nim harcmistrz, plutonowy rezerwy, który odbył służbę wojskową w 27 pułku artylerii lekkiej. Jesienią 1943 r. oddział ten dokonał ataku na tory kolejowe łączące Włodzimierz z Kowlem, doprowadzając do wykolejenia transportu wojskowego. Za ten wyczyn nasz komendant uznał, że trzeba tych chłopców jakoś uhonorować. Polecił mi wyszyć dla nich proporczyk,który miał być im uroczyście wręczony. Musiałam się spieszyć, by proporczyk został wykonany na czas. Na szczęście zdążyłam. Proporczyk chłopcom wręczono i jako jedyny z całej dywizji przetrwał on wojnę i zachował się po dziś dzień. Znajduje się na wystawie w Warszawie w Pałacu Rzeczypospolitej.

Brakowało broni

Tworzenie oddziałów zbrojnych nie było łatwe. Polskim konspiratorom brakowało broni i doświadczenia wojskowego. – Staraliśm ysię zdobyć broń i amunicję z magazynów niemieckich, wykorzystując do tego polskich robotników, pracujących w organizacji Todta itp. – mówi Helena Górka-Grabowska. – Tworzenie się grup zbrojnych związanych z Londynem było bacznie obserwowane przez działający na Wołyniu sowiecki wywiad. Wszystkich nas zmroziła wiadomość o uprowadzeniu przez oddział NKWD por. Władysława Kochańskiego„Bomby”, cichociemnego, który organizował sieć konspiracyjną na terenie powiatu kostopolskiego. W 1943 r. stworzył oddział partyzancki, który aktywnie stanął do obrony mordowanych mieszkańców Starej Huty-Moczulanki, tocząc z oddziałami UPA zacięte boje. Współpracował w tym czasie z partyzantką radziecką, bardzo silną w tamtym rejonie. Miał wśród nich znakomite rozeznanie, prowadził wymianę informacji, broni itp. W grudniu przed Bożym Narodzeniem 1943 r. „Bomba” został zaproszony przez Sowietów do wsi Zawłocze na spotkanie towarzyskie. Tam aresztowano go z kapelanem i zastępcą, wywieziono do Moskwy, a obstawę rozstrzelano. W Moskwie był później sądzony jako przedstawiciel „obcej agentury”. Zorientowaliśmy się wtedy, że z Sowietami niemożna dojść do żadnego porozumienia, bo będą nas śledzić , wykradać informacje,ustalać, kto kim jest, by później nas aresztować. Sieć zaś mieli rozbudowaną. W samym Włodzimierzu mieszkało wiele rodzin sowieckich urzędników i żołnierzy,które nie zdołały się ewakuować przed wkroczeniem Niemców. Były one dokwaterowane do rodzin polskich i mocno wkomponowane w środowisko. Niewiele przed nimi można było ukryć. Trzeba było zachować dużą ostrożność w kontaktach z nimi.

Ostatecznie wyznaczono termin koncentracji na 15 stycznia 1944 r. na terenie gminy Werba, koło lasu Sieliski w pobliżu Bielina. Tu spotkały się wszystkie oddziały utworzone na terenie powiatu włodzimierskiego.

23 pułk piechoty

– Zorganizowaliśmy 23 pułk piechoty, składający się z 4 batalionów. W sumie było nas sporo,brakowało jednak broni. Na koncentrację nie dotarła tylko kompania „Kozaka” w sile 200 ludzi, która zaatakowana przez Niemców przebiła się na drugą stronę Bugu. Dowódcą pułku początkowo był por. Sylwester „Bogoria”, dowodzący również I Batalionem. Ze względu jednak na to, że miał on wykształcenie tylko geometry,płk Jan Kiwerski „Oliwa”, odwołał go później z tego stanowiska i mianował na jego miejsce kpt. Kazimierza Rzaniaka „Gardę”. Poszczególne oddziały pułku stacjonowały w różnych miejscowościach na kwaterach. Ja początkowo pracowałam w dowództwie pułku jako kurierka.Jeździłam do różnych miejscowości, zbierałam informacje od naszych oddziałów i przekazywałam go „Bogorii”. Gdy zastąpił go „Garda”, który rozbudował kancelarię pułkową, wróciłam do swojego I batalionu i zostałam szefem jego kancelarii. W moich rękach znajdowała się maszyna do pisania, korespondencja,telefony polowe, łączenie się z dowództwem pułku jak i z innymi batalionami i czekanie na dyspozycje i rozkazy. Zdarzały się dni, że padałam z nóg i takie, w których siedziałam w chacie bez żadnego zajęcia. Towarzyszyło mi tylko dwóch Żydów ukrywających się w batalionie i gotujących posiłki oraz żołnierz stojący na warcie. Gdyby ktoś nas zaatakował,nie mielibyśmy żadnych szans na obronę. Musiałam też od czasu do czasu przenosić różne rozkazy i meldunki z dowództwa batalionu i sztabu pułku. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, ze moje piesze wyprawy z meldunkami nie maja sensu i postanowiłam przesiąść się na konia. Koledzy załatwili mi wierzchowca i wykonali siodełko z niewyprawionej krowiej skóry. Mój kolega z pracy w biurze,a dowódca zwiadu konnego batalionu Franciszek Jakubik nauczył mnie prawidłowej jazdy konnej, robiąc ze mnie ułana. Na tym koniku mogłam swobodnie się poruszać między oddziałami wchodzącymi w skład batalionu.

Przybycie „Zająca”

Pracując najpierw w dowództwie pułku, a następnie batalionu, Halina Górka Grabowska była świadkiem różnych wydarzeń i znała przynajmniej część „dywizyjnej kuchni”. Ocierała się także o konflikty między oficerami.

– Dość krzywe stosunki panowały między „Bogorią” a dowódcą pułku kpt. „Gardą” czyli Kazimierzem Rzaniakiem – wspomina Halina Górka Grabowska. „Garda” uważał„Bogorię” za cywila i traktował go jak cywila, co dla niego było poniżające.Przeżywał to bardzo i w końcu tak się rozpił, iż „Oliwa” uznał, że trzeba go wymienić. Na nowego dowódcę wyznaczył oficera z kompanii warszawskiej, złożonej z saperów, która zasiliła dywizję, por. Zygmunta Górkę Grabowskiego „Zająca”,jedynego piechura, który związał się z tym świetnie wyszkolonym specjalistycznym oddziałem. „Zając” w tajnej podchorążówce wykładał taktykę,terenoznawstwo, strzelanie, regulaminy służby wewnętrznej itp. Część wychowanków tej podchorążówki było saperami, którzy utworzyli kompanię warszawską skierowaną wraz z oddziałem „Kedywu” na Wołyń dla logistycznego wzmocnienia dywizji.

Pani Halina doskonale pamięta spotkanie z „Zającem” swoim przyszłym mężem. – Któregoś wieczoru przyjechał do siedziby dowództwa batalionu oficer, który przy moim wzroście 154 cm wydał mi się olbrzymem – wspomina. – Miał bowiem 180 cm wzrostu. Zameldował, że został przysłany przez dowódcę dywizji płk „Oliwę” na wniosek dowódcy 23 pułku piechoty kpt. „Gardy”. Nie mówił, po co został przysłany, zapytał gdzie jest„Bogoria”, bo chciałby z nim porozmawiać. Na mnie, dziewczynę siedzącą przy maszynie do pisania spojrzał z góry, biorąc mnie za małą dziewczynkę, będącą zapewne córką „Bogorii”, a nie żołnierzem dywizji. Zaproponowałam mu, że załatwię mu nocleg u jednego z dowódców kompanii. Ten twardo odpowiedział, że nie, bo on tu zanocuje i przymierzył się do jednego z trzech łóżek, na którym spali „Bogoria”, jego adiutant i lekarz batalionu. Mnie zaś traktował jak jakąś smarkulę. Rano przyjechał „Bogoria” z adiutantem i lekarzem. Myślał on, że„Zając” przysłany został dla wzmocnienia batalionu i objęcia stanowiska dowódcy kompanii. „Zając” zaś twardo i po żołniersku oświadczył, że on tu nie przyjechał na dowódcę kompanii , ale dla objęcia dowództwa całego batalionu. -Pan zaś zostaje oddelegowany do dowództwa dywizji – powiedział kończąc wszelką dyskusję. Wraz z „Bogorią” do dowództwa dywizji skierowano jego adiutanta i lekarza, z którymi lubił popijać. Pod okiem „Oliwy” upijać się na co dzień już było trudniej. Na adiutanta „Zająca” przydzielono sierżanta, który w 23 pułku piechoty zajmował się wcześniej prowadzeniem magazynu gaci i butów, a na lekarza przysłano doktora Fedorowskiego,który był Żydem uratowanym z getta warszawskiego, a później ukrywanym tu i tam,a następnie skierowanym na Wołyń. Doktor na swoim stanowisku sprawdził się doskonale. Zaczął szkolić sanitariuszki, odwiedzać kompanie, interesować się stanem zdrowotnym i higienicznym żołnierzy. Był ponadto człowiekiem bardzo wykształconym, inteligentnym, który już przed wojną parał się literaturą, znał kawały i było z nim o czym porozmawiać.

Adiutant niewypałem

Natomiast adiutant okazał się całkowitym niewypałem. Lepszy był zwyczajny kapral, ale trochę obeznany z wojną, a nie ciura obozowy, nie mający o niej pojęcia. Bez przerwy kłóciliśmy się i kiedy „Zając” pojechał na inspekcję którejś z kompanii, a robił to nadzwyczaj regularnie sprawdzając szkolenie żołnierzy to adiutant, który zostawał na miejscu wpadał w panikę. Jak tylko otrzymał wiadomość, że w pobliżu rozległy się strzały, albo że gdzieś widziano jakiś oddział, natychmiast wysyłał trzyosobowy zwiad, żeby to sprawdził. Była to skrajnie nieodpowiedzialna decyzja. Taki patrol zaskoczony przez przeciwnika nie miał szans na powrót i był zazwyczaj likwidowany. Teren, w którym stacjonował batalion, nie został przez nas opanowany. Kręcili się tu partyzanci sowieccy, zapuszczała UPA, o Niemcach już nie wspominając. Często więc chowałam kartkę z rozkazem podyktowanym przez adiutanta i wypisywałam nowy zabraniający żołnierzom udanie się na patrol. Rano wracał „Zając” i wybuchała karczemna awantura. Adiutant oskarżał mnie, że się szarogęszę, zmieniam jego rozkazy. „Zając” łapał się za głowę i pytał retorycznie – kiedy ja was pogodzę? – Ja wtedy wyciągałam karteczkę z rozkazem adiutanta i mówiłam – panie poruczniku , niech pan spojrzy, jaki rozkaz wydał adiutant i chryja trwała dalej. Sytuacje takie regularnie się powtarzały, choć po pewnym czasie wszystko wracało do normy i często wieczory w dowództwie batalionu były bardzo przyjemne. Nie było już alkoholu. Doktor Fedorowski opowiadał o Warszawie,literaturze itp.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply