Tego Cieślaka, który nas wsypał i przez którego sześć lat siedziałem, przypadkowo spotkałem na ulicy. Jak mnie zobaczył, to dosłownie rozpłynął się w powietrzu i więcej go już nie widziałem. Szukaliśmy go potem z kolegami, ale okazało się, że wyjechał za granicę i przepadł, jak kamień w wodę.

– Po jakimś czasie zacząłem kaszleć i lekarz uznał, że to może oznaczać gruźlicę. Uznał, że powinienem zostać skierowany do profesjonalnego więziennego szpitala – wspomina Ryszard Dreksler. – Oprócz mnie lekarz wysłał do szpitala jeszcze trzech innych więźniów. Pojechaliśmy do Bytomia. Tu byliśmy miesiąc. Po zdiagnozowaniu u mnie gruźlicy przewieziono mnie do sanatorium więziennego w Cieszynie. Tam już tylko siedzieliśmy w celach, do pracy nie chodziliśmy. Spaliśmy na siennikach ułożonych na podłodze z desek, nie na betonie. Oprócz jedzenia codziennie połykaliśmy po garści tabletek. Pamiętam, że to więzienie mieściło się gdzieś blisko cmentarza, bo na Wszystkich Świętych przez okno widzieliśmy setki płonących lampek, zapalonych na grobach. W Cieszynie siedziałem rok. Stamtąd przeniesiono mnie do Milęcina, a z niego do Potulic.

Po śmierci Bieruta

Po śmierci Bieruta w Moskwie ogłoszono amnestię i w kwietniu 1956 r. wypuszczono mnie na wolność. 1 maja 1956 r. przyjechałem do Częstochowy. Zacząłem się rozglądać za pracą. Nie było to niestety łatwe. Gdzie się tylko udałem i powiedziałem, że byłem karany, to słyszałem, że dla takich nie ma pracy. W końcu udało mi się dostać do roboty w charakterze pomocnika cieśli do firmy, budującej na Mirowie walcownię, drugą część starej huty, którą wtedy nazwano imieniem Bieruta. Pracowałem tam chyba z rok. Wciąż kombinowałem co robić, żeby dostać się do huty. Tam był zatrudniony mój ojciec, brat, szwagier i nieźle zarabiali. Jak chodziłem do kadr huty, to gdy tylko dowiedzieli się, że byłem karany, to już nie chcieli ze mną rozmawiać. Pomógł mi mój brat, ożenił się bowiem z dziewczyną, która była kuzynką takiego Kijaka, majstra na starej walcowni. Mieszkał on na Rakowie przy stadionie. Jak brat z nim pogadał, to obiecał, że porozmawia z kierownikiem, który ma wpływy i może coś załatwi. Ten istotnie załatwił i w 1957 r. zacząłem pracować na hucie. Tu doczekałem się emerytury.

Pracowałem „na gorącym”

– Mogłem iść na nią wcześniej, bo cały czas byłem zatrudniony w warunkach szkodliwych na wydziale, o którym wówczas mówiło się „gorący”, obsługiwałem tzw. haki. Łapało się nimi wychodzące z walca wlewki, uformowane w kwadrat o boku od 60 do 160 cm. Przesuwałem te wlewki dalej, gdzie szły na piłę. Tu cięto je na mniejsze kawałki i kierowano do dalszej przeróbki. Później udało mi się przenieść na tzw. „balkon”, z którego się operowało urządzeniami przesuwającymi bloki żelaza. Pracę na tym stanowisku lepiej wynagradzano. Była ona też lżejsza. Po godzinie pracy następowała półgodzinna przerwa. Na stanowisku tym pracę dostałem dzięki koledze z harcerstwa. W 1945 r. byłem w Bielsku-Białej na obozie i on też był. Zapamiętał mnie i jak tylko zaistniała możliwość, przeniósł do lepszej pracy. Majstrzy szanowali mnie, bo wiedzieli, że swoje obowiązki zawsze starałem się wykonywać dobrze. Gdy wprowadzili system czterobrygadowy, w którym pracowało się cztery dni, po którym były dwa dni wolne, ja zawsze na piąty dzień przychodziłem jeszcze do roboty na nadgodziny.

Wezwanie na komisariat

– Majster wiedział, że chcę iść na emeryturę i zależy mi na jak najwyższych zarobkach. Sam mi proponował – Chcesz zarobić, no to przyjdź. – Sporo na tym skorzystałem. Cały czas byłem oczywiście, jako członek antykomunistycznej organizacji, obserwowany. Jak tylko wróciłem do Częstochowy i się zameldowałem, to od razu dostałem wezwanie na IV Komisariat MO. Tam mnie spisano, zapytano, co chcę robić dalej itp. Odpowiedziałem na wszystkie pytania i wróciłem do domu. Po jakimś czasie ponownie mnie wezwano na komisariat, gdzie jakiś cywil zaproponował mi podjęcie współpracy z SB. Odpowiedziałem, że ja się już dostatecznie dużo nawspółpracowałem. Na oddziale też było wielu kapusiów, którzy się mną interesowali. Sekretarz partii, który też pracował na wydziale zaczął mi się przyglądać. Jak zacząłem pracować na tym „balkonie”, to w czasie przerwy, gdy wyszedłem na powietrze, przysiadł się do mnie i powiedział – Słuchaj, Rysiek, ty pracujesz na „balkonie”, masz najwyższą jedenastą grupę, a jesteś bezpartyjny. Zajmujesz stanowisko zarezerwowane wyłącznie dla członków partii. Jak chcesz dalej pracować „na balkonie”, to musisz też wstąpić do partii. – Zamurowało mnie. Powiedziałem, że muszę się zastanowić. – Pomyślę, i dam ci odpowiedź – powiedziałem. – Do partii oczywiście wstępować nie zamierzałem.

Nie chciałem wstąpić do partii

– Chociaż mogłem to zrobić dla świętego spokoju. Gdy po raz kolejny przyszedł do mnie ten sekretarz, to mu powiedziałem- słuchaj, ja do partii wstąpić nie mogę, bo byłem karany politycznie. – Ten zrobił wielkie oczy i wyglądał na mocno przestraszonego. – Dobra, Rysiu, dobra – powiedział i na tym się skończyło. Po jakimś czasie stanąłem jeszcze przed komisją, która chciała się upewnić, jakie mam poglądy i czy nie prowadzę jakiejś wrogiej roboty. Odpowiedziałem, że ja już swoje przeżyłem i to mi starczy. Na tym się skończyło. Dali mi spokój. Tego Cieślaka, który nas wsypał i przez którego sześć lat siedziałem, przypadkowo spotkałem na ulicy. Jak mnie zobaczył, to dosłownie rozpłynął się w powietrzu i więcej go już nie widziałem. Szukaliśmy go potem z kolegami, ale okazało się, że wyjechał za granicę i przepadł, jak kamień w wodę. Usiłowaliśmy go z kolegami jakoś ściągnąć, ale okazało się, że zmarł.

Niestety już wymieramy

– Z kolegami oczywiście utrzymywaliśmy kontakt. Było to zupełnie naturalne, wcześniej tworzyłem z nimi dzielnicowa paczkę. Ja wstąpiłem do organizacji za ich namową. Innej motywacji nie miałem. Dziś niestety większość kolegów z organizacji już nie żyje. Poumierali, chociaż byli młodsi ode mnie. Żyje oprócz mnie jeszcze trzech, nasz dowódca Ogłaza, który niestety jest bardzo chory i już nie chodzi, kolega Pytel, który w więzieniu przesiedział tylko rok i mój kuzyn Stasiu Dreksler, stale mieszkający we Francji. Nie tworzymy już jakiegoś odrębnego środowiska. Należymy tylko do Antykomunistycznego Związku Więźniów Politycznych. Ja należę ponadto do „Jaworzniaków” , czyli Związku Młodocianych Więźniów Politycznych 1944-1956. Ten związek też niestety się wykrusza. O ile kiedyś na nasze doroczne zjazdy przyjeżdżało trzy, czy cztery autokary uczestników, to teraz jeden. Czas biegnie niestety nieubłaganie i ludzie odchodzą. Jest normalna kolej rzeczy.

Z wizytą w Bykowni

– Obecnie mieszkam z żoną u córki w podczęstochowskim Olsztynie. Także rzadko się ruszam, choć niedawno ze swoim kuzynem Stanisławem pojechałem do Bykowni na Ukrainie koło Kijowa. Jego ojciec, a mój stryj był przed wojną policjantem. Ewakuował się zgodnie z rozkazem na wschód i na Kresach został z kolegami wzięty do niewoli przez Sowietów. Zawieźli go do Kijowa i tam zamordowali, wrzucając wraz z innymi do dołów śmierci w Bykowni. Jak ostatecznie zostało ustalone, że w nich spoczywa, mój kuzyn czyli jego syn otrzymał zawiadomienie z IPN, że może wziąć udział w uroczystościach otwarcia polskiej części cmentarza w Bykowni. Mógł też zabrać ze sobą kogoś z rodziny. Postanowił zabrać mnie. Pojechaliśmy więc, żeby wziąć udział w tym symbolicznym pochówku, on ojca, a ja stryja. Cały wyjazd i uroczystość była bardzo dobrze zorganizowana. Stanowiła ona dla nas duże przeżycie.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply