„Chociaż bez korony”

4 Dywizja Piechoty składała się praktycznie z samych Kresowiaków. Byli wśród nich ludzie z Wołynia, Żytomierszczyzny, jak i wywiezieni z Kresów w latach 1940-41. Wszyscy początkowo byli nieufni, nie wiedzieli, co to będzie za wojsko? Szybko się jednak okazało, że obowiązuje polski ceremoniał wojskowy, modlitwy i nabożeństwa, polski hymn narodowy, biało-czerwona flaga i godło, chociaż bez korony. Otrzymaliśmy też polskie mundury. Musztrowano nas według regulaminów armii przedwojennej. W wojsku byli też kapelani, co całkowicie odróżniało je od Armii Czerwonej.

– Do Rybczy, owa kolumna podająca się za sowieckich partyzantów nie wjechała – wspomina Jan Niewiński. – Okazało się szybko, że nie wpuszczając jej do wioski, wykazaliśmy się ogromną czujnością. Gdybyśmy to zrobili, wszyscy zostaliby wyrżnięci. Ta ogromna kolumna furmanek wiozła upowców, którzy podstępem chcieli zająć Rybczę, żeby ją zniszczyć. Jak im jednak wysłany parlamentariusz oświadczył, ze jesteśmy dobrze uzbrojeni, to zrezygnowali z ataku mimo, że mieli miażdżącą przewagę. Po prostu się wystraszyli. Herosi z UPA byli dobrzy w mordowaniu bezbronnych, zwłaszcza kobiet i dzieci. Gdy napotykali opór dobrze uzbrojonych ludzi, to najczęściej uciekali. Swoją wściekłość wyładowali w Wiśniowcu , gdzie użyli tego samego podstępu, który nie wyszedł im w Rybczy. Wtargnęli do klasztoru karmelitów i zamku Wiśniowieckich, bestialsko mordując około trzystu Polaków, w tym głównie starców, kobiet i dzieci. Traf chciał, że w zamku w Wiśniowcu schroniła się pochodząca z Rybczy córka Stefańskiego Waleria Hocholewska z dwojgiem dzieci.

Ocaleli z rzezi

– Jakimś cudem udało im się ocaleć z tej rzezi. Schronili się w grobach Wiśniowieckich, znajdujących się w parku k. starej cerkwi u podnóża zamku. Odsunęła niezbyt ciężką płytę i razem z dziećmi schroniła się do jego środka. Przesiedzieli tam do rana. Później zostawiła te dzieci w grobie i sama ruszyła do Rybczy do rodziców, pokonując ze 30 km. Jak dowiedziałem się o tej tragedii, natychmiast wysłałem z nią ze 20 chłopaków do Wiśniowca. Odnaleźli te dzieci. Miały odmrożone rączki i nóżki, ale jeszcze niezbyt groźnie. Opatulone przywieźli je do Rybczy. Później ich matka opowiadała nam wszystkim o dantejskich scenach, których przez kilka minut była świadkiem. Pojedynczym Polakom udało się ujść z rzezi, ale później byli wyłapywani przez ubowców i mordowani. Ze źródeł ukraińskich, a zwłaszcza wspomnień Maksyma Skorupskoho dowiedziałem się, że dowódca kolumny UPA uznał Rybczę niemal za twierdzę i dlatego zrezygnował z ataku na nią. Pisze on m.in.: „Idąc koło wsi Rybcza, pułkownik Ihor miał zamiar zniszczyć podstępem polską wieś, ale Polacy byli ostrożni i dobrze uzbrojeni i ten zamiar nie udał się. Tak dojechaliśmy do Wiśniowca”. Śmiać mi się chciało z „przebiegłości” i „bohaterstwa” tego pułkownika Ihora. W jego kolumnie jechało na furmankach około czterech tysięcy ludzi. Gdyby chcieli zająć Rybczę, to by nas zmietli.

Zabrakło im odwagi

– Oczywiście opór byśmy im stawili, ale jak długo moglibyśmy się bronić. Po paru godzinach by nas wzięli i wyrżnęli. Zabrakło im na to jednak odwagi. Co innego gdybyśmy byli bezbronni. Wtedy by ogłosili zapewne, że udało się im zniszczyć ważny polski ośrodek… Sowieci wkroczyli do nas dopiero 15 marca. Przez ponad trzy tygodnie żyliśmy praktycznie na obszarze ziemi niczyjej. Niemcy się zewsząd wycofali, a Sowieci nie przejmowali kontroli nad naszym obszarem. UPA szykowało się do zajęcia Krzemieńca przed wkroczeniem Armii Czerwonej i wyrżnięcia zgromadzonych tam Polaków. Dla nas był to bardzo ciężki okres. Wszyscy mobilizowali się do trwania na posterunkach ostatkiem sił. Przed wejściem Sowietów byliśmy już skrajnie wyczerpani. Jak władza sowiecka zaczęła się umacniać, to w cztery dni po jej zainstalowaniu na podwórko naszego gospodarstwa zajechała furmanka, na której siedział kapitan NKWD. Ja akurat byłem na podwórku. Zawołał mnie, kazał wsiadać do furmanki i jechać za nim.

Przywieźli Irenę Sandecką

– Zawieźli mnie na posterunek milicji. Byłem pełen najgorszych przeczuć. Kapitan na posterunku przekazał mnie drugiemu kapitanowi. Ten oświadczył mi, że do domu już nie wracam, ale zostaję w Krzemieńcu. – Byłeś w samoobronie, znasz upowców, będziesz pomagał nam ich wytępić – powiedział ucinając rozmowę. – Zaprowadzili mnie do sali, gdzie było już trochę chłopaków. W sumie do oddziału tego należało około trzystu ludzi. Używano nas głównie do służby wartowniczej i patrolowej na terenie Krzemieńca, czasami wyjeżdżaliśmy w teren. Trwało to jakiś czas, od 19 marca do 12 maja. W nocy z 11 na 12 maja stałem na warcie przy siedzibie NKGB. Tuż po jedenastej do stojącego pod nią Willisa wsiadło trzech oficerów i pojechało. Za jakieś piętnaście minut wrócili i przywieźli ze sobą por. Żółkiewskiego z krzemienieckiej struktury AK. Znałem go, mieliśmy z nim kontakty w sprawie zdobywania broni. Zobaczył mnie i poznał, choć nie dał tego do zrozumienia enkawudzistom. Jak ci go zaprowadzili, to zaraz wrócili do samochodu i znów pojechali. Po jakichś dwudziestu minutach wrócili i przywieźli ze sobą Irenę Sandecką. Kilka minut później usłyszałem przeraźliwy kobiecy krzyk.

Wpadli na trop siatki

– Myślałem, że to ją zaczęli bić. W nocy w siedzibie NKGB prowadzono bowiem przesłuchania. Dopiero po wielu latach, gdy się z nią spotkałem dowiedziałem się, że jej akurat nie bili i obchodzili się z nią w miarę grzecznie, a po pewnym czasie zwolnili. Ja, jak tylko służba mi się skończyła, udałem się na posterunek, odstawiłem karabin na stojak i pomaszerowałem na Tunicką. Tam mieszkał znany mi członek konspiracji krzemienieckiej Bołajewski, jedyny polski policjant, który ukrywając się, uratował się przed sowieckim aresztowaniem. Znałem się z nim dobrze z okresu, gdy uczęszczałem jeszcze do Liceum Krzemienieckiego. Jego córka trochę mnie kokietowała, trochę ja ją. Mieliśmy bardzo bliskie relacje. Później spotkaliśmy się już w krzemienieckiej konspiracji. Poinformowałem go, że Sowieci wpadli na trop naszej siatki i poprosiłem, żeby ostrzegł kogo się da, żeby mieli się na baczność. Poprosiłem go też, żeby dał znać mojej rodzinie, że rano idę do wojenkomatu, żeby mi dali skierowanie do polskiego wojska. Ten wywiązał się z zadania i przekazał wiadomość rodzicom do Rybczy. Ostrzegł też zapewne pozostających jeszcze w Krzemieńcu członków konspiracji, że polowanie na nich jest już rozpoczęte. Ja jeszcze przed wizytą w wojenkomacie postanowiłem wstąpić do znajomych, żeby się pożegnać. Mieszkali oni przy Rogatce Dubieńskiej.

Ciocia – komisarz

– Jednym z nich była pan Markowski. Zarządzał on gospodarstwem pomocniczym przy kopalni węgla brunatnego, mieszczącej się pobliżu. Był on przyjacielem rodziców i jeżdżąc do Krzemieńca w celach konspiracyjnych, dostarczałem mu żywność, bo w Krzemieńcu zawsze jej brakowało. Obok Markowskiego mieszkali Domańscy, których poznałem przez ich córkę Wandę, z którą chodziłem razem do Liceum Krzemienieckiego. Przyjaźniłem się z nią i często bywałem w jej domu. Gdy dowoziłem żywność do Markowskiego, to też wstępowałem do Domańskich. Często wtedy spotykałem u nich taką tęga kobietę, którą Wanda przedstawiła mi jako swoją ciocię. W rzeczywistości jednak była to ukrywająca się u nich Żydówka. Ja zawsze witałem się z nią jako ciocią. Gdy wtedy przed pójściem do wojenkomatu wstąpiłem do Domańskich, ona też siedziała u nich przy stole. Nie pamiętam już, czy kończyli jeść śniadanie, czy pili herbatę. Przywitali się ze mną bardzo serdecznie. Ta ciocia też.

Zamurowało mnie

– Objęła mnie, ucałowała jak dobrego znajomego. Gdy siedliśmy przy stole, ja jeszcze nie powiedziałem, z czym przychodzę, a ona pyta się mnie, czy mam jakieś kłopoty, bo ona nie tylko może mi pomóc, ale spełnić wszystkie moje życzenia. Ja nie zdążyłem jeszcze nic powiedzieć, a ona wali prosto z mostu, że przede wszystkim to trzeba mi załatwić, żebym do wojska nie poszedł! Mnie zamurowało. Okazało się, że ta niby ciocia jest teraz ważnym komisarzem partyjnym, która naprawdę dużo może. W tym czasie wszyscy mężczyźni byli zmobilizowani i służyli w armii. Tylko ludzie mający potężną protekcję mogli się wyreklamować od pójścia na front, który przebiegał niedaleko od nas. W maju 1944 r. walki toczyły się przecież jeszcze na zachodnim Wołyniu. Gdy powiedziałem tej cioci komisarz, że moim marzeniem jest pójście do polskiej armii, to była niepocieszona. Odniosła się do mojej decyzji ze zrozumieniem. – Skoro jest taka pana wola, to błogosławię! – Pożegnałem się, zgłosiłem do wojenkomatu. Sierżant, który obejrzał moje papiery i dowiedział się, że chcę iść do wojska, popatrzył na mnie z politowaniem i zapytał – a ty szto, z uma soszoł? – Potem zaczął się jeszcze dopytywać, czy tak bardzo źle mi w Krzemieńcu, że chcę iść do wojska – Siedź tu i nie wymyślaj – namawiał mnie. – Ja jednak podtrzymywałem swoje stanowisko, Sierżant w końcu machnął ręką i mówić – pust budiet! – wypisał mi skierowanie do wojska. Wkrótce znalazłem się w Sumach.

UPA nie zapomniała

Tutaj funkcjonował Ośrodek Formowania i Uzupełnień Armii Polskiej w ZSRR. Powstała ona na terenie Charkowskiego Okręgu Wojskowego na zrębach przerzuconego tutaj z Sielc w lutym 1944 r. 1 zapasowego pułku piechoty. W maju 1944 r. ośrodek został przekształcony w sztab, a w czerwcu – w Główny Sztab Formowania. Jego struktura i funkcje odpowiadały centralnej instytucji wojskowej, a rozbudowany był z myślą o tworzeniu Wojska Polskiego na zajętych przez Armię Czerwoną ziemiach polskich. Nie byłem w Wojsku Polskim z Rybczy sam. Wszyscy młodzi ludzie ze wsi zostali od razu powołani do służby w nim. Dwaj moi główni współpracownicy z samoobrony sołtys Franciszek Mytkowski mianowany został przewodniczącym rady wiejskiej, a Marcin Mysłowski jej sekretarzem. UPA nie zapomniała o nich. Gdy wracali z Dederkał, w których byli wezwani do gminy w celach służbowych zostali napadnięci przez bandę UPA w ukraińskiej wsi Wilia i zamordowali. Wraz z nimi zginął mój krewniak Franciszek Niewiński, który wiózł ich furmanką. W Sumach przydzielono mnie do batalionu, wchodzącego w skład 4 Dywizji Piechoty im. Jana Kilińskiego.

Dobry dowódca

Otrzymała ona bardzo dobrego dowódcę, dzięki któremu w trakcie ciężkich bojów okazała się ona bardzo dobrą, świetnie wyszkoloną jednostką. Został nim gen. Bolesław Kieniewicz. Przysłano go, jak większość oficerów, z Armii Czerwonej. Pochodził ze szlacheckiej rodziny, mającej majątek k. Pińska na Polesiu. Był on, jak zapamiętałem, oficerem z dużym doświadczeniem. Do dowodzenia dywizją był przygotowany bardzo dobrze. Decyzje podejmował szybko i prawidłowo. Imponował inteligencją i kulturą. Szanował żołnierzy, choć utrzymywał żelazną dyscyplinę i żądał bezwzględnego posłuszeństwa. Sam jednak od siebie dużo wymagał. Po wojnie pozostał w szeregach Wojska Polskiego i zmarł w Warszawie w 1969 r. 4 Dywizja Piechoty składała się praktycznie z samych Kresowiaków. Byli wśród nich ludzie z Wołynia, Żytomierszczyzny, jak i wywiezieni z Kresów w latach 1940-41. Wszyscy początkowo byli nieufni, nie wiedzieli, co to będzie za wojsko? Szybko się jednak okazało, że obowiązuje polski ceremoniał wojskowy, modlitwy i nabożeństwa, polski hymn narodowy, biało-czerwona flaga i godło, chociaż bez korony. Otrzymaliśmy też polskie mundury. Musztrowano nas według regulaminów armii przedwojennej. W wojsku byli też kapelani, co całkowicie odróżniało je od Armii Czerwonej. Wcieleni do mojego batalionu mieli różny sposób przygotowania wojskowego i obycia z bronią. Część miała za sobą służbę wojskową w armii polskiej w okresie międzywojennym lub udział w partyzantce. Zdarzali się też jednak ludzie całkiem surowi.

Nie chciał mnie słuchać

– Najgorzej jednak było z kadrą. Szczególnie brakowało oficerów. Jak trafił się podoficer z przedwojennej armii polskiej, to z miejsca robili go oficerem. Ja miałem za sobą przygotowanie w „Krakusach”, w których otrzymałem stopień starszego strzelca. Dowódca kompanii Romanowski od razu uczynił mnie dowódcą plutonu rusznic przeciwpancernych. Zobaczył, że potrafię rozebrać rusznicę przeciwpancerną. Jak pod Rybczą, o czym wcześniej mówiłem, Niemcy wzięli Sowietów w kocioł i wytłukli do nogi, to na polach zostało po nich sporo broni, w tym rusznice przeciwpancerne. Jedną z nich Niemcy przynieśli na nasze podwórko, zostawili i zapomnieli zabrać. Jak zaczął działać u nas zakład rusznikarski, to tę rusznicę żeśmy rozebrali, złożyli, zapoznając się z zasadami jej działania. Nie znaczy to oczywiście, że tą bronią potrafiłem się posługiwać. Nigdy przecież z niej nie strzelałem, a bez tej umiejętności trudno mówić o jej znajomości. Tłumaczyłem to porucznikowi Romanowskiemu, ale ten nie chciał słuchać.

Ukrywałem się w stodole

– Mianował mnie dowódcą plutonu rusznic i koniec. Jakoś bym to przeżył, ale na moje nieszczęście zwrócił na mnie uwagę politruk o nazwisku Kantor, oczywiście żydowskiego pochodzenia. Wyznaczył mnie na zastępcę plutonu d.s. politycznych. Mnie to nie leżało zupełnie. Doskonale wiedziałem z własnego doświadczenia, co to znaczy „sowiecka polityka”. Jak ojca NKWD aresztowało w 1940 r., to ja się ukrywałem w stodole. Miałem w niej przygotowaną kryjówkę, do której się wchodziło przez psią budę. Jakoś udało mi się wyplątać z zaszczytu zostania politrukiem. Mianowano mnie dowódcą plutonu CKM-ów. W tej roli przeszedłem cały szlak bojowy 4 Dywizji im. Jana Kilińskiego.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply