Ale tam siedzi ta stara i szczeka

Irena Sandecka nie ukrywała też swoich poglądów na temat współpracy polsko-ukraińskiej. Przestrzegała przed inicjatywami, które jej zdaniem mają na celu zdobywanie polskich pieniędzy, a nie mają szans na realizację. Uznała zupełnie za nierealistyczny projekt budowy w Krzemieńcu “Domu romantyzmu europejskiego”. Jej zdaniem Ukraińcom wcale nie zależało na ratowaniu polskich zabytków, zwłaszcza tych związanych z Juliuszem Słowackim. Jako przykład podaje sprawę kościoła licealnego, którego fasada stanowi centralny akcent gmachów pojezuickich, w którym funkcjonowało Liceum Krzemienieckie.

Sprawa kościoła licealnego

Kościół ten został ufundowany przez ostatnich książąt Wiśniowieckich – mówi Irena Sandecka. – W 1832r. został on zamieniony na cerkiew prawosławną. W 1920 r. restytuowano go na rzecz Kościoła katolickiego. Po II wojnie światowej władze sowieckie przeznaczyły świątynię na salę sportową, co doprowadziło do jej całkowitej dewastacji. Chyba przez dwadzieścia lat stała ona w rusztowaniach. Zniszczone wnętrze było puste, nawet podłogi w nim zdarto. Gdy powstało w Krzemieńcu Towarzystwo Odrodzenia Kultury Polskiej im. Juliusza Słowackiego, wystąpiło z inicjatywą przejęcia kościoła, wyremontowania go i odrestaurowania. Pomoc w tej kwestii deklarował „Energopol”, czyli polska firma zatrudniona przy budowie Chmielnickiej Elektrowni Atomowej. Ksiądz Marcjan Trofimiak był zwolennikiem tej koncepcji. Uważał bowiem, że do celów sakralnych kościół parafialny jest całkowicie wystarczający. W kościele licealnym mogłaby powstać według niego sala koncertowa służąca całemu miastu i w której mogłyby odbywać się imprezy „Towarzystwa”, a także wszelkie przedsięwzięcia służące polsko-ukraińskiemu zbliżeniu i kultywowaniu pamięci Juliusza Słowackiego. W tej świątyni wieszcz został przecież ochrzczony. Ksiądz Trofimiak miał pełne prawo starać się o odzyskanie świątyni. Władze zwracały wówczas obiekty sakralne zabrane wcześniej katolikom. Gdy sprawa zaczęła dojrzewać, nagle władze ukraińskie zmieniły zdanie i postanowiły przekazać kościół Cerkwi Autokefalicznej. Nie do zniesienia był dla nich fakt, że kościół mógłby służyć Polakom.

Sandecka to wariatka

Władze ukraińskie starały się przekonywać partnerów z Polski, że Sandecka to stara wariatka, na którą nie warto i nie trzeba zwracać uwagi. Ich działania w kwestii utworzenia Muzeum Juliusza Słowackiego, a także współpracy z Polską zdawały się jednak potwierdzać w całości obawy Ireny Sandeckiej. Rozmowy o powołaniu Muzeum Juliusza Słowackiego gdzieś ugrzęzły i przestały być kontynuowane. W mieście został zamknięty jedyny hotel, a o remoncie zabytków związanych z Juliuszem Słowackim nikt nawet nie wspominał. Gdyby nie prywatne wydawnictwo, które powstało w Krzemieńcu, to turyści z Polski nie mogliby kupić w nim nawet żadnego przewodnika po tym mieście. Nad Ikwą przybywało tylko pomników dla herosów UPA, przed którymi miejscowa młodzież musiała składać kwiaty…

– Moje wypowiedzi mówiące, ze banderowcy to nie żadni bohaterowie, tylko mordercy i najzwyczajniejsi zbrodniarze, którym nie należy podawać ręki były nie w smak – podkreśla Irena Sandecka. – Tym bardziej, ze odwiedzało mnie coraz więcej wycieczek z Polski, którym bez ogródek mówiłam co i jak. Pokazywałam im też całą bibliotekę , złożoną z książek traktujących o zbrodniach popełnionych przez Ukraińców na Polakach w czasie II wojny światowej i nadesłanych mi przez rozmaitych znajomych i historyków, którzy m.in. mnie odwiedzali przy okazji prac badawczych i korzystali z moich relacji. Zachęcałam, by w Polsce po nie sięgnęli i nie dali sobie robić wody z mózgu. Współpracownicy organów bezpieczeństwa niepodległej Ukrainy, tak jak w czasach sowieckich, starali się mnie oczywiście kontrolować i utrudniać życie. Jeden z nich ukradł mi wszystkie książki poświęcone ukraińskim zbrodniarzom. Podejrzewam, że zrobił pan o pięknym arystokratycznym nazwisku , który w sowieckich czasach był dyrektorem muzeum. Bardzo często mnie odwiedzał i interesował się książkami o zbrodniach popełnionych przez Ukraińców. Trzymałam je w swoim pokoju pod ręką, nie włączając ich do swego głównego księgozbioru. Bardzo łatwo można je było ukraść. Podejrzewam tego pana o arystokratycznym nazwisku, bo dzień przed kradzieżą przyszedł do mnie i powiedział, że przyjechała siedemdziesięcioosobowa grupa z Polski, która chce się ze mną spotkać i zaprasza mnie do restauracji. Zaproszenie to wydawało mi się dziwne. Razem z tym panem nie przyszedł nikt z tej wycieczki. Powiedziałam mu, ze ja po restauracjach nie chodzę i wina nie piję. Zaproponowałam mu, żeby przyprowadził grupę do mnie. Mam tu taki duży pokój z fortepianem i biblioteką, w którym śmiało może się pomieścić kilkadziesiąt osób, mających gdzie usiąść, bo są w niej też krzesła i stoliki. Zabrał się i oczywiście żadnej grupy nie przyprowadził. Zrobił to nagle następnego dnia. Bez żadnego uprzedzenia przyprowadził wycieczkę, która od razu zaczęła pakować się do mojego pokoju. Wyszłam z niej, a po spotkaniu ze zgrozą stwierdzam, że stos książek w moim drugim pokoju zginął…


Co zrobić z tablicą

Można podejrzewać, że bezpośrednia obserwacja nie była jedyna metodą stosowaną przez ukraińskie „organy” wobec Ireny Sandeckiej. Tuż obok jej domu pojawiła się wytwórnia bimbru, oferująca ponoć najlepszy produkt w mieście. Była ona oczywiście nielegalna, jak każda tego typu melina. Władze o niej wiedziały, ale nie zamierzały jej likwidować. Nocą bowiem część pijaków szukając meliny, pukali do okien Ireny Sandeckiej. Ktoś być może liczył, że wiekowa staruszka budzona pukaniem kilkakrotnym pukaniem, dostanie palpitacji serca i problem z nią sam się rozwiąże. Ten numer jednak nie przeszedł.

– Władze były tym bardzo zakłopotane – śmieje się Irena Sandecka. – Zbliżała się dwóchsetna rocznica założenia w Krzemieńcu Ogrodu Botanicznego przez prof. Wilibalda Bessera, światowej sławy botanika. Władze chciały upamiętnić ten fakt i umieścić na dworku, w którym mieszkał specjalną tablicę. Szybko jednak ostudziły swoje zapędy. Okazało się bowiem, że ów botanik, który ściągnął do Krzemieńca rośliny z całego świata, mieszkał w dworku , w którym obecnie ja dożywam swoich dni. Jak tu więc umieszczać z pompą na nim tablicę, skoro siedzi w nim ta stara Sandecka i wciąż szczeka o zbrodniach popełnionych przez Ukraińców. Tablicę w dwóch językach wykonano i jak mi powiedział jeden ze znajomych, odłożono do magazynu. Oficjalnym powodem tego kroku było zagubienie dokumentów potwierdzających, że właśnie w moim domu mieszkał wybitny botanik. Władze liczyły, że mając ponad dziewięćdziesiąt lat w końcu musze umrzeć, czy jak woleli inni, zdechnąć…

Cierpliwość strony polskiej

Ostatecznie jednak tablicę na domu Ireny Sandeckiej umieszczono. Dzięki cierpliwości wykazanej przez stronę polską w Krzemieńcu otwarto po długich targach w 2004 r. Muzeum Juliusza Słowackiego. Dworek, w którym go urządzono, został wyremontowany za pieniądze polskiego podatnika i wyposażony w polskie eksponaty. Obiekty związane z Juliuszem Słowackim, takie chociażby jak grób matki poety, także zostały poddane konserwacji za polskie pieniądze. Z inicjatywy władz polskich i z dostarczonych przez Polskę sadzonek przystąpiono też do odtwarzania w Krzemieńcu ogrodu botanicznego, założonego przez Wilibalda Bessera i władzom ukraińskim nie wypadało nie uczcić jego pamięci. Umieściły więc na domu Ireny Sandeckiej dwujęzyczną polsko-ukraińską tablicę o następującej treści: ”W tym domu mieszkał (1808- 1834, 1838-1842, Wilibald Besser (7 VII 1784-11 X 1842) znany uczony botanik, dyrektor ogrodu botanicznego w Krzemieńcu, doktor medyczny, profesor Liceum Krzemienieckiego, później – Uniwersytetu Kijowskiego”.

– Na tablicy tej władze ukraińskie nie wyryły, jakiej narodowości był profesor Wilibald Besser – mówi Irena Sandecka. – Na jego grobie, który jako jedyny odnowiły na Cmentarzu Bazyliańskim, umieściły wyłącznie napis ukraiński, włączając go do panteonu ukraińskich uczonych. Jest to swoisty paradoks, bo grób profesora Bessera przetrwał na „Bazylianach” dzięki Irenie Sandeckiej.

Dbała o grób

– Mając świadomość, w czyim domu mieszkam, starałam się na miarę możliwości dbać o jego grób – wspomina. – Kontynuowałam pracę, jaką przed wojną wykonywał Witold Żółkiewski z harcerzami i młodzieżą licealną, która poprzez opiekę nad grobami chciała wyrazić swój duchowy związek z minioną epoką szkoły krzemienieckiej. Na cmentarzu tym jest ponad czterdzieści zniszczonych nagrobków profesorów Liceum, których chowano na nim od 1807 r. Spoczęli tu nawet profesorowie, którzy tak jak Besser po likwidacji Liceum w 1832 r. przenieśli się na Uniwersytet Kijowski. Czuli się związani z Krzemieńcem i polskością.

Irena Sandecka nie przypuszczała też zapewne, że w niepodległej Ukrainie przyjdzie jej toczyć wojny nie tylko z gloryfikacją ukraińskich zbrodniarzy, ale także z kolejnymi proboszczami, w tym z przybyłym z Polski ks. Tadeuszem Mieleszką, który wpadł na pomysł zukrainizowania parafii.

Dożyła takiej chwili

– Nie sądziłam, że dożyję takiej chwili, ale cóż było robić – ubolewa Irena Sandecka. – Zebrałam kilkanaście podpisów pod podaniem i poszłam do Jakubowskiego, który był członkiem rady parafialnej, ja już bowiem z powodu podeszłego wieku musiałam formalnie zrezygnować ze wszystkich funkcji. Jakubowski, który potem w bardzo dziwnych okolicznościach popełnił samobójstwo przeczytał pismo, które przygotowałam i uznał, ze te kilkanaście podpisów to za mało i kazał mi zebrać więcej. Pochodziłam po ludziach i zebrałam ponad sześćdziesiąt podpisów. Zaniosłam je z pismem do proboszcza , który je przeczytał i z jego miny było widać, że nie jest zadowolony. W piśmie żądaliśmy zachowania polskiego charakteru parafii, języka polskiego w liturgii, przy udzielaniu sakramentów i na cmentarzu. Tłumaczyłam też księdzu, że wszyscy Ukraińcy i Ukrainki, którzy mają za współmałżonków Polaków i Polki znają język polski i polską kulturę i nie trzeba dla nich prowadzić duszpasterstwa po ukraińsku. Nadmieniłam również , ze jeżeli są w Krzemieńcu katolicy uważający się za Ukraińców, to niech sobie zbudują własny kościół, a nie odbierają Polakom świątyni. Ksiądz Mieleszko wycofał się z wprowadzania w parafii języka ukraińskiego, ale od tej pory stałam się dla niego wrogiem numer jeden. Miał do mnie żal, bo liczył zapewne, że po zukrainizowaniu parafii znacznie się ona rozwinie, a tak pozostała ona dalej niewielka, licząc około dwustu osób. Ksiądz Mieleszko chciałby, żeby nasz kościół był tak pełen, jak w czasach sowieckich. To zaś jest niemożliwe, bo wtedy przyjeżdżali do nas wierni z całego Wołynia, a w momencie restytucji parafii wszędzie tam, gdzie mieszkają katolicy, Krzemieniec przestał być centrum duszpasterskim dla regionu, w związku z czym na Mszach św. nie jest on nabity…

Kolejny proboszcz

Ksiądz Mieleszko u nas się jednak nie nudził . Rozpoczął odbudowę kościoła w Szumsku wysadzonego przez Sowietów w 1986 r., co wymagało ogromnego zaangażowania. Gdy doprowadził on do jego poświęcenia, wyjechał do Polski, a zastąpił go miejscowy kapłan o nazwisku Iwaszczak. Choć mówi, że jest Polakiem, to zachowuje się jak Ukrainiec. Wprowadza język ukraiński do liturgii. Część Mszy św. Odprawia właśnie w nim. Byłam niedawno na rezurekcji, na której jedną z ostatnich pieśni śpiewano po ukraińsku. Wyszłam z nich zniesmaczona, całe wrażenie nabożeństwa zostało zepsute. Poza tym, jak ja uczyłam dzieci religii, to robiłam to tylko po polsku. Obecnie zaś czyni się to wyłącznie po ukraińsku. Dzieci otrzymują podręczniki i wszelkie pomoce napisane po ukraińsku. Jest to nic innego jak ukrainizowanie dzieci, rozbijające rodziny. Dziadkowie w modlitwie nie znajdują wspólnego języka z wnukami…Co z tego, ze działa w Krzemieńcu polskie towarzystwo, jeżeli kościół przestaje być twierdzą polskości. Niegdyś tylko pacierz, święta, kalendarz, obyczaj, nabożeństwo w kościele trzymało przy polskości. Dzisiaj to wszystko przepada. Nawet w domach Polacy , żeby nie utrudniać życia dzieciom w domach rozmawiają po ukraińsku, w efekcie czego staje się on dla nich językiem ojczystym. Język polski poznają jako obcy na lekcjach w Szkółce Niedzielnej, prowadzonej przez towarzystwo. Tylko mój dom w Krzemieńcu pozostał bastionem polskości. W nim zawsze rozmawia się tylko po polsku. Dlatego też w testamencie zapisałam go Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska”. Chcą bowiem, by po mojej śmierci służył polskiej społeczności. Mam już 97 lat, czyli jak ja mówię, jestem trzy ćwierci do śmierci i umrzeć mogę w każdej chwili.

Marek A. Koprowski

11 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. hetmanski
    hetmanski :

    Najstarsza instytucja na świecie mająca nam wskazać drogę do wieczności jest najbardziej zainteresowana pozyskiwaniem jak największej ilości dobr współczesnych .Uważam że jest to celowy wynik działań w seminariach duchownych.

  2. krasny
    krasny :

    Z całym Szacunkiem dla Pani Ireny, ale zapomina ona o tym, że Kościół jest katolicki, a nie polsko-katolicki. Niestety to bardzo częsty problem na kresach, gdzie Polacy maja (może i słuszny) żal do Ukraińców, ale nie mogą im narzucać polskości. Skoro część wiernych uważa się za Ukraińców nikt nie może im zabronić modlić sie w tym języku.

  3. krasny
    krasny :

    Więc napisze jeszcze raz… Kościół jest katolicki, a nie polsko-katolicki. Każdy ma prawo do swojego języka i nikt nie może narzucać Ukraińcom j. polskiego. Pani Irena ma być może wielkie zasługii dla parafii, ale chyba zapomniała, że Ukraińscy wierni są równoprawnymi członkami parafii, jak i Polacy.

  4. kijowski
    kijowski :

    słyszałem relacje, że sami Ukraińcy domagają się liturgii w języku polskim, ale polscy księża naładowani jakąś dziwną determinacją działają wbrew ich woli i forsują język ukraiński. Swoją drogą – wrócić łacinę i będzie po sprawie 😉

  5. krasny
    krasny :

    Prawda jest taka, że często j.polski nie jest już rozumiany, ale jest traktowany jako jakiś “lepszy” i niestety “magiczny”. Powoduje to traktowanie modlitw po polsku jak zabobonu Nieważne, że sie go nie rozumie, ważne, że ksiadz coś tam “poczyta” byle po polsku, a potem rozciąga sie to na cała wiarę… Ksiądz swoje, a ludzie swoje. Może p. Irena zna jeszcze j. polski i sie nim posługuje. Młodsze pokolenie juz nie.

    • hieronim
      hieronim :

      Ale to może niech oni zdecydują w jakim języku chcą się modlić, a nie “mądry” ksiądz z Polski. Obrzydliwa odmiana klerykalnego wykształciuchostwa: “My wiemy lepiej, a ciemny lud niech nie podskakuje”. Tacy właśnie są zgorszeniem dla wiernych.