Wileńskie panienki i zaścianki cz. 3

U nich dziewczyna nie mogła wyjść za chłopa nawet gdy był zamożny, miał morgi pól i lasów, to nie był dla niej honor. Dlatego też wiele było u nich starych panien bo przez tę wybredność wiele panienek postarzeli…

Potem pojechaliśmy do starożytnego miasteczka Ejszyszki położonego dziś na granicy litewsko-białoruskiej niegdyś w sercu Rzeczpospolitej Obojga Narodów, sławnego z dorocznych jarmarków i zamku wzniesionego przez Giedymina. Tu też poszukiwaliśmy śladów polskiej szlachty, która już za czasów hitlerowskiej okupacji wolała mieszkać w większych skupiskach niż samotnie stawiać czoła wojennym zagrożeniom na pustkowiu. Odnaleźliśmy wiekowego szlachcica ale opowieść, którą nas obdarzył nie była szlachecka. Dom przy ulicy Raduńskiej pokazała nam kobieta, którą zapytałem o ludzi pamiętających czasy przedwojenne.

– Idźcie do Antoniego, on chyba tu najstarszy, będzie po dziewięćdziesiątce. I lubi rozmawiać…

– Ale pamięta jeszcze co? Głowa jeszcze mu pracuje?

– Musowo i głupi nie jest. Tylko trzeba ostrożnie, wczoraj pochował żonę…

Odnaleźliśmy dom bez trudu bo choć niczym specjalnym się nie odróżniał od innych drewniaków o stromych dachach i przeszklonych werandach, to jednak w otoczeniu unosiła się łatwo uchwytna aura nieporządku i zaniedbania zwiastująca uwiąd życiowej mocy mieszkańców a nawet zapowiedź ostatecznego rozwiązania. Nie otwierał ale wiedzieliśmy, że jest wewnątrz więc nie ustępowaliśmy i w końcu usłyszeliśmy niepewne szurania i dźwięczny, zawadiacki wręcz głos przytomnie zapytał z kim ma do czynienia i jakie sprawy intruzów sprowadzają. A gdy tylko otworzyliśmy usta, tak jak podczas wszystkich innych naszych rozmów na Wileńszczyźnie, nasz rozmówca też od razu domyślił się, skąd przybywamy, że zza kordonu bo zdradzała nas nadwiślańska mowa i nie trzeba było już się przedstawiać.

– Wiem, wiem skąd jesteście – zamruczał i zachrobotał zasuwką a mnie przypomniały się wielokrotnie opisywane we wspomnieniach kłopotliwe zapytania powojennych wygnańców z Wileńszczyzny. Oficjalnie przez ludową władzę nazywani byli repatriantami choć przecież, po prawdzie, nigdzie nie powracali, nigdzie się nie repatriowali ale po prostu wypędzeni zostali do pojałtańskiej Polski bo ich prawdziwa Polska usunęła się spod ich stóp, cofnęła się niczym morska fala pozostawiając na mieliźnie, tych dla których do niedawna jeszcze była słodką ojczyzną. Przypomniałem sobie czytaną niedawno relację Ryszarda Kiersnowskiego historyka i żołnierza AK na Wileńszczyźnie, „Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939 – 1945”, który po zakończonych szczęśliwie „manewrach” z enkawudowskimi oddziałami pościgowymi w Puszczy Rudnickiej, zaopatrzony w fałszywe papiery repatriacyjne udawał się do nowej Polski. Pierwsza stacja za granicą wypada w Sokółce. Pociąg zatrzymuje się na pustej i nieoświetlonej stacyjce a przechodzący korytarzem kolejarz ogłasza: „to już Polska”. „Zdziwiłem się, bardzo się zdziwiłem – pisze Kiersnowski – nagle poczułem się obco. To już jest Polska, a więc to znaczy, że przyjeżdżamy skądinąd. A więc skąd?”.

Pytanie było z gatunku retorycznych czyli takich na które nie warto strzępić języka bo odpowiedź jest oczywista dlatego nie zamierzaliśmy jej rozważać wędrując w głąb mrocznego mieszkania za jego gospodarzem, który szybko czmychnął do łóżka stamtąd zapraszał do siadania. Przez chwilę zapadliśmy w milczenie odzwyczajając oczy od słonecznego blasku i dyskretnie penetrując pomieszczenie. A wewnątrz było jeszcze gorzej niż na zewnątrz, śmierć rządziła już niepodzielnie, ze spokojem gotowała się do skoku i przesiadywała na wytartej kozetce w kącie izby. Zobaczyłem ją od razu w odbiciu poczerniałego lustra wiszącego na przeciwległej ścianie, jeszcze wcześniej zanim poczułem delikatny zapach amoniaku unoszący się w powietrzu.

Antoni tymczasem przytomnie nawet z zaciekawieniem patrzył siwymi oczami na nas przybyszów z krainy twardych samogłosek. Pośpiesznie wyłuszczyłem więc cel wizyty, że interesuje nas polska zaściankowa szlachta i to co po niej zostało na Wileńszczyźnie po półwieczu sowieckich rządów a najbardziej to co pamięta w tej sprawie z czasów przedwojennych. Nie odzywał się, jakby zbierał myśli albo wertował wspomnienia, śledził tylko jak z torby wydobywam mikrofon i szykuję się do nagrania. Zbliżyłem się do łóżka i wtedy woń rozkładającego się moczu stała już wyraźna tak jak żółte plamy na pościeli więc jeszcze raz pomyślałem: nerki – i zaraz skojarzyło mi się to z piwem, które podobno są dobre na tego rodzaju schorzenia i też pomyślałem, że gdy wyjdziemy to zaraz napiję się mocnego litewskiego alusa tego na przykład z browaru w Olicie w plastikowej litrowej butelce z czerwoną etykietą i z napisem prusenos coznaczy mocne, gdy Antoni, czytając bez wątpienia w moich myślach ożywił się, usiadł na łóżku, łypnął życzliwie na nasze nadwiślańskie gęby i rozmowa potoczyła się już żywo a nawet radośnie:

– Jeśli chodzi o piwo to bardzo je lubiłem i dużo piłem ale zawsze uważałem, żeby nie było za zimne co i panom polecam bo przez zimne piwo jeszcze przed wojną utraciłem najbliższego przyjaciela. A było to tak, że doszedł do niego telegram z Lidy, z miasta rejonowego, że natychmiast musi zameldować się w jednostce wojskowej i jechać ma manewry. Był to człowiek młody a sport był jego pasją, wskoczył więc na rower i przypedałował te sześćdziesiąt kilometrów i za dwie godziny był w Lidzie. Nawet się nie spocił choć jechał ostro ale za to przed metą był tak spragniony, że zatrzymał się w barze i wypił jedno po drogim dwa – rozumie się zimne – piwa. Od razu poczuł ból w gardle a potem wzięła go gorączka a z niej wynikła gruźlica gardła i nie minął rok jak ten mężczyzna jeszcze przed trzydziestką, gryzł ziemię na ejszyskim cmentarzu…

Pan Antoni przerywa aby zaczerpnąć oddechu i zobaczyć jakie wrażenie czyni na nas jego opowieść i wymownie kręci głową:

– Z zimnym piwem trzeba ostrożnie – pouczył i spojrzał na mnie wymownie wyblakłymi tęczówkami.

– Ale co z polską szlachtą w okolicach Ejszyszek – dyskretnie naprowadzam rozmowę interesujący mnie temat.

– A byli byli – pan Antoni podnosi się na poduszkach i spogląda nieufnie na mikrofon. Przed wojną dużo ich było ale nie mieszkali w mieście tylko w okolicy, w zaściankach, w Montwiliszkach, Korkucianach, Bołądziu, Michnokiejmach. Dużo ich było i mieli siłę, nawet ksiądz ich poważał bo w niedzielę zjeżdżali bryczkami na nabożeństwo, pięknie ubrani a wielu miało kolatorskie ławki przy samym ołtarzu. Tak samo podczas świąt państwowych, najbardziej byli widoczni, stali przy staroście i przy wojskowych, w pierwszym rzędzie nosili sztandary, mieli też jakieś swoje szlacheckie organizacje bo na pochodach zawsze trzymali się razem.

– Jakieś stroje własne mieli, kontusze?

– Nie, z miejska ubierali się ale elegancko i trzymali się razem, u nich dziewczyna nie mogła wyjść za chłopa nawet gdy był zamożny, miał morgi pól i lasów, to nie był dla niej honor dlatego też wiele było u nich starych panien bo przez tę wybredność wiele panienek postarzeli…

– Zostało coś po nich do dziś? – dopytuję.

– Nic nie zostało, może gdzieś po posiołkach trochę starych kobiet a tak wszystkich wyniszczył Stalin a ci co ocaleli i byli mądrzejsi już na początku sowieckoj włastiwyjechali do waszej Polski. Nie ma już szlachty w Ejszyszkach tak jak nie ma Żydów…

I tu pan Antoni milknie, znów zapada się w siebie, zmienia się na twarzy i już widać wyraźnie, że nie o szlachcie chce opowiadać ale o czymś zupełnie innym i bardziej dla niego zajmującym

Chce nam opowiedzieć o zagładzie ejszyskich Żydów, której był osobistym świadkiem.

– No tak – wyrywa mi się – miasteczko było żydowskie.

– Kto to panu powiedział! – protestuje Antoni – było pół na pół, Żydzi i Polacy; Litwinów ani Białorusinów nie było..

A ja zaglądam do notatek i odczytuję, że Księga Adresowa Województwa Nowogródzkiego z 1924 roku podaje, iż w Ejszyszkach było 2 382 mieszkańców, ale już tuż przed wybuchem wojny ludność miasteczka wzrosła do około 5 tysięcy. Żydów było wtedy 3.5 tysiąca, reszta to Polacy . Dodaję też: wojnę przeżyło 30 Żydów z Ejszyszek.

Pan Antoni kiwa głową i rozpoczyna opowieść, którą – widać to wyraźnie – bardzo chce nam opowiedzieć. To było – rozpoczyna – we wrześniu 1941. Żydzi mieli swoją dzielnicę za rynkiem w kierunku Giejsmontów, żyli tam stłoczeni ale z głodu nie umierali. Ale wtedy już Niemcy chcieli się z nimi rozprawić. Przyjechali w dwie duże maszyny (samochody) ale Niemców było tylko kilkunastu, reszta to Litwini, szaulisi czy policjanci, tego nie wiem, młodzi byli i strasznie dla Żydów nieprzyjemni. Niemcy wszystkim dowodzili. Najpierw zakazali Żydom wychodzić z domów a burmistrzowi Ejszyszek nakazali aby dał ludzi do kopania. Mnie też wzięli bo byłem zatrudniony wtedy w magistracie do prac fizycznych. Na starym żydowskim cmentarzu, jak się idzie na Zamek, tam gdzie dziś nazywają Majak (wczesnohistoryczne grodzisko na obrzeżach Ejszyszek – Z.S.), kazali nam wykopać dwa wielkie rowy na chłopa głębokie długie na pięćdziesiąt metrów. Inni kopali po drugiej stronie miasta, przy katolickim cmentarzu, też takie doły. Później kazali wszystkim Żydom pójść na Koński Rynek i tam trzymali ich na deszczu bez jedzenia i wody przez trzy dni.

– A gdzie jest Rynek Koński – zapytuję, a pan Antoni tłumaczy, że to blisko, też przy Raduńskiej, bliżej rynku głównego, siatką teraz ogrodzony – dodaje a ja już sobie przypominam to dziwne miejsce do którego zbłądziliśmy pierwszego w miasteczku wieczoru błądząc po jego nieznanych jeszcze dla nas uliczkach.

– Tam gdzie pomnik wyzwolicieli?

– Tam właśnie – potwierdza i dodaje: dawniej były tam sławne daleko targi na konie i bydło ale sowieci zlikwidowali prywatny handel a na placu postawili pomnik swym bojcom, choć po prawdzie to wojna w 1944 roku ominęła nas i nie było tu wielkich walk ani ofiar.

Wraca do opowieści. – Dwa albo trzy dni trzymali ich tam bez wody i jedzenia aby zmęczyli się i żeby było im wszystko jedno. Bo bali się takiej masy ludzi, szczególnie mężczyzn zdrowych i silnych jeszcze. Dlatego oddzielili mężczyzn i najpierw nimi się zajęli a kobiety i dzieci zostawili na Końskim Targu. Poprowadzili ich na kirkut w pochodzie na którego czele szedł rabin. Gdy doszli do dołów rabin odmówił modlitwę i śpiewał a potem sam wszedł do dołu. Pan Antoni był tam również bo Niemcy rozkazali aby ci co kopali doły uczestniczyli też w ich zasypywaniu. Wspomina: Rabin wszedł do dołu doszedł na sam koniec i zawołał po niemiecku do oficera wydającego rozkazy:

– Zakopcie mnie żywcem, chcę umrzeć pierwszy – okręcił się takim biało-czarnym szalem i zaczął się modlić a wszyscy Żydzi za nim.

– My nawet psów nie zakopujemy żywcem – odpowiedział mu Niemiec i odbezpieczył pistolet.

Rabin przerwał modły i przemówił: – Żyliśmy i tak dwa lata dłużej niż nam było obiecane, teraz musimy umierać, kończy się nasz czas na ziemi, idziemy do Boga. Nie ma już dla nas miejsca na Ziemi. Wtedy ten Niemiec wystrzelił mu z pistoletu w głowę a gdy tamten upadł podbiegł do niego młody chłopak może syn a może uczeń, blady i cały ubrany na czarno. Chciał podtrzymać upadającego a wtedy Niemiec i jego zabił. Ruch i krzyk się zrobił, Żydzi zaczęli się burzyć i krzyczeć a Niemcy jakby się przestraszyli. Ale krótko to trwało, wydali rozkazy i Litwini stanęli wokół tłumu z karabinami do strzału. Oficer znów przemówił i powiedział Żydom, że nadszedł czas ich umierania. Kazał im rozebrać się do naga i wchodzić grupami po dziesięciu do dołu. Kładli się posłusznie, w milczeniu, a karabin maszynowy cały czas pracował. Litwini naganiali coraz to nowych. A my z góry z hałdy zasypywaliśmy kolejne warstwy. Niektórzy jeszcze się ruszali…

Kobiety i dzieci żyły jeszcze jeden dzień i noc. Przez cały czas śpiewały i płakały. Słyszałem to wszystko bo nasz dom jest niedaleko Końskiego Targu, od tego śpiewu śmiertelnego rozchorowałem się i dzięki Bogu nie byłem już przy ich mordowaniu.

– Tak skończyło się żydowskie życie w Eszyszkach – kończy swą opowieść Antoni Wałasewicz, ale – dodaje – przypomnieli oni o sobie jeszcze na wiosnę bo gdy zeszły śniegi i ziemia odmarzła to nad miasteczko nadciągała wielka chmura trupiego jadu, szczególnie dotkliwa gdy wiatr był od wschodu. Nie dało się żyć i groziła nam epidemia. Dano znać do Wilna i Niemcy przysłali całą ciężarówkę z niegaszonym wapnem. Nam kazali je rozrzucić na żydowskim grobie. Wezwali też straż z Olity, która miała beczkowozy na kołach i z nich polewała wapno. Poszedł wielki gryzący tuman, musieliśmy odstąpić a na nasze ubrania jeszcze długo cuchnęły. Ale następnego dnia nie było już smrodu w miasteczku.

A z meldunku niemieckiego dowódcy grupy likwidacyjnej kierowanej przez obersturmfuhrera Gamanna wynika, że wymordowano wtedy 921 Żydów, 1851 Żydówek i 814 żydowskich dzieci. Był to oddział lotny który wcześniej wymordował ludność żydowską w Nemenczynie, Nowej Wilejce i Jaszunach. Niemców było kilkunastu a robotę wykonywali litewscy szaulisi i policjanci. Scenariusz był zawsze ten sam, sprawdzony. Zbieranie ludzi, selekcja, opowiadanie, że przydatni dla Rzeszy nie mają czego się obawiać, zachowają życie. Później gromadzenie na zamkniętej, strzeżonej przestrzeni, kilka dni bez jedzenia i w strachu, w końcu w rezygnacji, aż do czasu gdy śmierć wydawała się lepsza niż niepewność i cierpienie.

Zdzisław Skrok

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply