Wileńskie panienki i zaścianki cz. 2

Schodziło im trochę, wystarczająco aby syn sąsiada zdołał do nas dobiec i ostrzec. Wtedy uciekaliśmy w bagno i chowaliśmy się w pryzmach torfu, który tam wydobywaliśmy. Sama byłam z dziećmi bo męża wywieźli już wcześniej… Później się uspokoiło i już nas nie szukali.

A jak pracowały polskie szlachcianki w pierwszych latach po utworzeniu kołchozów (zakładano je od 1949 roku) opowiada Janina Songin z zaścianka Wiszkuńce (ur. 1922).

Najgorsze były pierwsze lata po wojnie – wspomina – gdy brakowało maszyn rolniczych a konie, które nam zabrali wyzdychały na kołchozowym wikcie. Ale pola musiały być zaorane bo inaczej było się wrogiem Związku Sowieckiego i groziła wywózka na „białe niedźwiedzie”. Nie było wyjścia, porobiliśmy szleje z postronków i po kilka zaprzęgaliśmy się do pługów i bron. Tak pracowaliśmy zanim nie pojawiła się „technika”.

– Szlacheckie panienki za sowieckim pługiem – nie lepiej było wyjechać do Polski – zapytuję.

– Spóźniliśmy się na wyjazd a tato zresztą i tak nie chciał nigdzie jechać, chciał umrzeć na swoim. Później zresztą dało się jakoś żyć i wyszłam za mąż za Songina, który był starszy i wiele lat o mnie zabiegał. Był pięknym mężczyzną – rozmarza się – i taki opiekuńczy, gdy byłam jeszcze małą panienką i pasałam gęsi, on już dorosły gdy przejeżdżał swoim błyszczącym rowerem, zawsze zsiadał i pytał: czy nie jest ci dziewczynko zimno. Czy nie jesteś głodna? Tak mnie wychował. Pół wieku byliśmy dobrym małżeństwem. Teraz synowie mieszkają w Wilnie pokończyli studia, ale mnie odwiedzają, pomagają.

Nie wszystkim podwileńskim panienkom wiodło się tak dobrze. Helena Miłaszewicz (ur. 1922) z zaścianka Obały ocalała tylko dlatego, że jej dom stał na skraju bagna.

– Gdy jechali po mnie z Solecznik – wspomina siadając obok mnie na ławeczce przed jej domem – musieli przejechać rzeczkę, ale tam nie było mostku, schodziło im trochę, wystarczająco aby syn sąsiada zdołał do nas dobiec i ostrzec. Wtedy uciekaliśmy w bagno i chowaliśmy się w pryzmach torfu, który tam wydobywaliśmy. Sama byłam z dziećmi bo męża wywieźli już wcześniej… Później się uspokoiło i już nas nie szukali.

– A dlaczego jak inni nie wyjechała do Polski?

– Bo mama nie chciała jechać, chciała umrzeć w swojej chacie a nie na tułaczce, a że była już bardzo stara to ktoś musiał z nią zostać, bracia wyjechali, więc zostałam ja, mówi, uśmiecha się promiennie i z ławeczki obydwoje spoglądamy na rozległe torfowisko, które ocaliło jej życie a teraz jest już tylko łąką ciągnącą się aż do białoruskiej granicy.

A gdy mama umarła – ciągnie – to już było za późno na wyjazd a zresztą i tu zaczynało się poprawiać, już dało się żyć, pojawiła się na polach tiochnika i udobrienia

Zresztą – dodaje tajemniczo – miałam już wtedy dużo pieniędzy, mogłam kupować w Wilnie ubrania i posyłać dzieci do szkół.

Jak to możliwe? – zapytuję z niedowierzaniem patrząc na filigranową panienkę w słusznym wieku.

A tak to – słyszę odpowiedź i słucham obszernego wykładu na temat pędzenia samogonu, który i w latach tuż powojennych, i przez cały okres władzy sowieckiej a i teraz, jest na Wileńszczyźnie towarem pierwszej potrzeby, za który można wiele kupić i wiele załatwić. Tuż po wojnie był żelazną walutą, cenniejszą od żydowskiego złota.

Dopomogły mi wcześniejsze znajomości z władzą – wspomina Helena – enkawudziści znali już mnie i drogę do mnie, wiedzieli, że nie jestem wrogiem ludu a jak przyjadą to ugoszczę i na drogę obdaruję… Mogłam więc spokojnie pędzić mój samogończik…Smakował on ludziom ale mnie on szczęścia nie przyniósł bo mój ślubny też w nim tak zasmakował, że i szybko umarł. Widać Pan Bóg sprawiedliwy – dodaje sentencjonalnie ale bez żalu.

Spośród kilkunastu kresowych panienek z którymi przyszło mi rozmawiać, największą, może nawet miłosną sympatią obdarzyłem Antoninę Jacewicz z zaścianka Marcinkiszki (ur. 1932). W szaleństwie dojrzałej wrześniowej przyrody jej dom z ubitej gliny (rzadkość już na Wileńszczyźnie) wznoszący się samotnie pośród pól, przyciągał oczy bogactwem kolorowych kwiatów i krzewów otaczających go wokół. Po dywanie świeżo skoszonej , soczystej trawy szło się wąską ścieżką do masywnych drzwi ze staromodnym zamkiem na zapadkę. Na ścianie pomiędzy oknami wisiał duży krzyż, obrońca domostwa. Zdawało się, że było opuszczone, zastukałem bez przekonania i po chwili gdzieś od pola wyłoniła się kobieta z nogą w gipsowym opatrunku. Pani Antonina.

Jaaacewicz jestem,powiedziała kresowym zaśpiewem przeciągając głoski i zaprosiła do domu. Wyjaśniła, ze poprzedniego dnia skręciła nogę gdy jechała na rowerze do grabienia siana.

– Sąsiadowi uciekł z ula rój pszczół i opadł mnie, dlatego wpadłam do rowu, powiedziała. Siedliśmy w paradnej izbie pod świętymi obrazami i opowiedziała swoje życie. Było takie same jak innych, najpierw okupacyjne dzieciństwo i młodość, później kilkadziesiąt lat niewolniczej harówki w kołchozie. Zaciekawiło mnie, że nie była z tych okolic, pochodziła Naczy, przed wojną miasteczka również polskiego, położonego dwadzieścia kilometrów od Ejszyszek,dziś na terenie Białorusi. Rodziców wywieźli już w 1940 roku a mnie w tajemnicy oddali do wujka w pobliskich Lubkiszkach, wyjaśniła.

Wiedziała też gdzie leżały, nie istniejące już jak wiele zaścianków zniszczonych podczas kolektywizacji, Rakuciniszki (pomiędzy Ejszyszkami i Naczą), bywała tam nawet podczas okupacji, pamiętała niektórych ludzi, szczególnie dzieci z którymi się bawiła.

Później na moją prośbę wyjęła rodzinny album i zobaczyłem jej zdjęcia z młodości, tuż przed ślubem z Kazimierzem, którego aktualnie nie było w domu bo pojechał do Solecznik aby prześwietlić bolący kręgosłup. Fotografie były czarno-białe, zamazane, na miękkim papierze, zrobione gdzieś tuż przed śmiercią Stalina a więc w okresie gdy polskie szlachcianki zaprzęgano do rolniczych maszyn w charakterze bydląt roboczych. Prezentowała się wspaniale w butach z cholewami i dobrze uszytej sukience z materiału w kwiaty.

– Materiał na sukienkę przysłała rodzina z Polski a szyła krawcowa z Wilna – powiedziała Antonina pocierając stopę chorej nogi, która musiała swędzieć pod gipsem.

– Ładna panienka – powiedziałem patrząc na jej pełne usta, ładną twarz i poważne spojrzenie spoglądające na mnie z fotografii.

Zaśmiała się młodzieńczym głosem ale spojrzała na mnie surowo, nawet karcąco.

Paaanienka –powiedziała przeciągając głoski i znów się zaśmiała.

Potem zapadło milczenie i trwało długo a mnie pozostało tylko oglądanie fotografii, głównie jej męża z czasów służby wojskowej nad Bałtykiem w formacjach bieregowej oborony. Chciałem ją pytać o te Rakuciniszki bo to powieściowe Jurszyszki Jurewiczów bohaterów rozsławionej przez telewizyjny serial Izabeli Cywińskiej, powieści Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz „Boża podszewka”. Szczególnie interesowałby mnie jej komentarz do owych miłosnych krzyżówek i zapasów obficie w powieści występujących, zyskujących jej w oczach niektórych czytelników i krytyków – szczególnie tych urodzonych na Wileńszczyźnie – miano skandalizującej i nieprawdziwej. Badania terenowe nad życiem miłosnym Polaków na sowieckiej Wileńszczyźnie to byłby frapujący temat letnich poszukiwań, ciekawszy nawet niż relikty szlacheckich zaścianków! Tylko jak rozpocząć?

Miała Pani pewnie wielu kawalerów co się starali… – próbowałem.

Taaak…panienki mają kawalerów – usłyszałem – Paaanienki…

Znad fotografii zerknąłem na Antoninę. Oparła się plecami o ciemne kafle zimnego pieca, wyciągnęła chorą nogę a gdy napotkałem jej oczy nie znalazłem już w nich surowości ale iskierki rozbawienia, nawet figlarności. I wtedy zrobiłem jej zdjęcie. Spoważniała i nic już nie powiedziała.

A potem przyjechał mąż sympatyczny pan Kazimierz, prawdziwie polski szlachciura, gościnny i rozmowny, który całe życie przepracował jako kierowca sanitarki, na stół wypłynęły pomidory i ogórki z bazylią, wszystko z domowego warzywnika. Nigdy takich nie jadłem ale i z tej okazji rozmowa potoczyła się już w inną stronę. Pan Kazimierz miał też do opowiedzenia zajmującą historię. Trochę własną ale przede wszystkim swych rodziców. Bo pan Kazimierz, polski kresowy szlachcic z dziada pradziada, urodził się… w Alzacji. A stało się tak dlatego, że jego ojciec Stanisław wyjechał do pracy na gospodarstwie we Francji, tam poznał Polkę również z okolic Wilna, z którą się ożenił a ze związku tego narodził się Kazimierz. Latem 1939 roku przyjechali do Marcinkiszek pokazać syna rodzinie, wkrótce wybuchła wojna i powrót do Francji okazał się niemożliwy. Ojciec oddał zagraniczny paszport, kupił kawał ziemi i konia, wybudował dom o ścianach z ubitej gliny – ciepły w zimie a chłodny latem – i zaczął gospodarować. Tak też sobie zbrzydził podróże, że nie chciał już wyjeżdżać ani do Francji gdy podczas okupacji niemieckiej pojawiła się taka możliwość, ani też przenosić się do nowej Polski, do której prawie cała jego rodzina wyjechała. Nawet do kołchozów się przyzwyczaił. Nie mógł sobie natomiast darować jak tuż przed zakończeniem wojny stracił ulubionego konika, kożuch co mu wiernie służył przez wiele zim, i sanie.

A stało się to tak, że pewnego wieczora do ich samotnie stojącego na kolonii domu wszedł samotny mężczyzna, powiedział, że jest żołnierzem AK i szybko musi przekazać ważny meldunek. Niedwuznacznie też wskazywał na pistolet wypychający kieszeń płaszcza. Ojciec nie miał wyboru – opowiadał Kazimierz – założył konika do sań i pojechali. Ale niedaleko, bo najbliższym lesie rzekomy łącznik wyjął pistolet, nakazał ojcu zsiadać z sań i oddać kożuch. Ponieważ zaś wszyscy w okolicy Ejszyszek znali się z widzenia lub choćby ze słyszenia, szybko wyszło na jaw, że ów łącznik to nie żaden akowiec ale zwykły rabuś.

Nie miał on zresztą szczęścia bo za jakieś sprawy kryminalne podpadł sowietom i wylądował na Workucie. Po śmierci Stalina zwolniono go z łagru ale skazano na przymusowe osiedlenie na dalekiej północy. Tam też ożenił się z Polką pochodzącą jak on z Wileńszczyzny urodził im się syn, któremu nadali imię Kazimierz na cześć patrona Wilna i obydwoje po 1956 roku uzyskali pozwolenie na przyjazd do Polski. Osiedli w jednym z miasteczek na Pomorzu i rozpoczęli poszukiwanie rodziny. I oto do Stanisława Jacewicza z Marcinkiszek przychodzi list od uważanej dawno za zaginioną siostrzenicy. Pisze, że mieszka w Polsce, pracuje na poczcie i ma syna Kazimierza. W liście jest też rodzinne, czarno-białe zdjęcie, jak to wówczas upozowane, zastygłe w sztucznym geście, z dzieckiem na pierwszym planie. Zdjęcie jak wskazuje pieczęć na jego odwrocie wykonane w… Workucie stolicy autonomicznej republiki Komi! A w jednym z mężczyzn, stojących obok siedzącej siostrzenicy w której żyłach płynie krew Jacewiczów, Stanisław rozpoznaje,,,rabusia jego konika, sań i kożucha. Oto złośliwość losu – wykrzykuje mój rozmówca.

– Co było dalej – dopytuję niecierpliwie.

– A nic nie było – nigdy się nie spotkali a tamten zresztą i w Polsce częściej w więzieniu siedział niż na wolności chodził, dodaje i zamyka opowieść.

– A z jego synem, pańskim imiennikiem też Pan się nie spotykał?

– Uciekł do Ameryki i tyle go widziano.

– A tamtą fotografię – mówi na pożegnanie Kazimierz Jacewicz z Marcinkiszek – mam do dziś. Pochylamy się nad nim i oglądamy w skupieniu ten kawałek ludzkiej historii zastygłej jak czarna mucha w poszarzałym miodowym bursztynie kresowych dziejów.

c.d.n.

Zdzisław Skrok

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply