Rozmyślanie o śmierci czyli Popielec

klasyka postna

Czaszka i piszczele – a zatem tak zwane “motywy wanitatywne”, od vanitas, “marność” (“marność nad marnościami i wszystko marność” – vanitas vanitatum et omnia vanitas, rzecze biblijny Kohelet) – już same w sobie należą do sarmackiej klasyki. Sarmaci bowiem pili, ale i – rzecz jak wiemy wyjątkowa – rozkładali się po śmierci. W związku z czym płakali, tudzież Mękę Pana Jezusa czcili i znikomość świata uznawali. Dlatego też Sarmacja, kojarząca się (tylko po części słusznie, no, po większej części słusznie) z barokiem zawiera w sobie czas, w którym panowała barokowa moda na opisywanie, malowanie i rzeźbienie zgniłych truposzy, czaszek, piszczeli tudzież śmierci szalejącej z kosą w dłoni. Taka moda panowała wprawdzie w całej Europie już od późnego średniowiecza, z lekkim zelżeniem w pewnych dekadach wieku XVI. Jednak w Polsce średniowiecznej moda owa prawie że nie zagościła; jej atak nastąpił dopiero od lat sześćdziesiątych wspomnianego stulecia. Tym niemniej raczej nie ukazywano u nas rozkładających się cielsk jako wyobrażeń konkretnych ludzi, tych samych, których nazwiska ryte były na nagrobkach. Truposze i czachy stanowiły przeważnie tylko ornament, opowieść poboczną. Ale są, i dużo ich jest. Jak dla mnie, jedną z najbardziej przejmujących kompozycji tego rodzaju zastosowano w czarnej, królewskiej kaplicy Wazów na Wawelu: gdzie do wnętrza nekropolii zajrzeć można wyłącznie przez kratę, zbliżając twarz do jej niewielkich otworów – a zatem prawie całując się więc ze sporymi, uśmiechniętymi kostuchami, z których ta krata została upleciona. Te kostuchy na sarmackich grobach mówią swą obecnością i ekspresją: co mnie dziś, tobie jutro; zważ, przechodniu, byłem takim jak Ty, będziesz takim jak Ja, truposz. Te teksty poetyckie, jakie się na nagrobkach ryło, choć powtarzalne, pisywano już nie w imieniu anonimowych truposzy, lecz konkretnych nieboszczyków. Zestawił je (nie raz zresztą, i zawsze pięknie) Jacek Kolbuszewski, warto zajrzeć, polecam.

Spośród sarmackiej sztuki czaszkowatej i literackiej zarazem najbardziej chyba znanym jest ów taniec śmierci, który zawisł u krakowskich bernardynów, namalowany w drugiej połowie XVII stulecia, rzekomo (raczej rzeczywiście rzekomo) przez sławnego artystę tegoż zakonu, Franciszka Lekszyckiego. Ów obraz dał początek licznym kopiom, które odnajdujemy po całej Polsce. Pośrodku mamy zawsze kółeczko dam i panów tańcujących grzecznie ze śmiercią, a w bordiurze ich okalającej – pojedyncze sceny, na których pląsają poszczególne stany, od króla przez Żyda po chłopa. Na pozytywie przygrywa jakiś starszy szlachcic-krótkowidz, któremu uśmiechnięty kościotrup pomaga, przewracając kolejne karty nut. “Szczęśliwy, kto z tego tańcu | Odpocznie w niebieskim szańcu | Nieszczęsny, kto z tego koła | W piekło wpadszy biada woła”. Anonimowe teksty wypisane na obrazie to bez wątpienia sarmackie hity i samograje. Na przykład fragment odnoszący się do szlachcica, który sejmowym zwyczajem woła do porywającej go do tańca kostuchy: “Nie pozwalam w taniec z tobą!” I owa strofa nacyonalnie złośliwa: “Brzydcy Turcy, wstrętni Żydzi | I wami się śmierć nie brzydzi, | Na żydowskie nie dba smrody, | Z dzikiemi skacze narody”.

Obraz śmierci to jedna rzecz. Druga – konfrontacja ze śmiercią konkretną. Ta konfrontacja następowała w trenach, pisanych na odejście osób poszczególnych (nie tylko w “Trenach” Kochanowskiego, warto pamiętać) i na nagrobkach. Na tych ostatnich obrazowi nieboszczyka towarzyszą zwykle, czy raczej on towarzyszy pokornie Im: Panu Jezusowi, Męce Jego, Jego Matce. Ale gdy nadszedł wiek XVIII, symbole Wiary niemal powszechnie ustąpiły przed alegoriami śmierci i rozpaczy, które malowano i rzeźbiono pod postacią szlochających kobiet, nieustępliwego Chronosa z kosą, złamanych kolumn czy zgaszonych pochodni. Zarazem wizerunki nieboszczyków, dotąd często-gęsto patrzące ku Sanctissimum w ołtarzu głównym – poczęły zerkać byle gdzie. Czyżby Sarmaci przestali wierzyć? Czy zapomnieli o zbawieniu duszy i życiu wiecznym, czy tak opętało ich oświeceniowe “Czarne Deistwo”, na które narzekał Franciszek Karpiński w pięknym swym wierszu? Nie, niepodobna. Przecie właśnie na ten czas przypada największe natężenie pobożności, dewocji nawet, największa liczba zacnych klasztornych fundacji, świętoszkowatych i naprawdę świętych dzieł drukowanych, rozrodzenie nabożeństw, popularność pielgrzymek. I profuzja symboli śmierci wszędzie. Ale coś jest na rzeczy. Ten czas to przecie pierwsza epoka potężnego ścierania się trzech światów: jednym był ów obecny zawsze świat obojętny wobec religii z racji ubóstwa, niedokształcenia lub luksusu, drugim był świat wobec religii nastawiony negatywnie – czyli oświeceniowo antypobożny – a trzecim ten, który opowiadał się za gorącą wiarą Ewangelii i o nią się upominał.

Do tego ostatniego świata należy nasz xiądz Józef Baka SJ. Baka jaki jest, każdy widzi; zresztą już tu o nim pisałem, więc nie będę na darmo strzępił klawiatury jego życiorysem. Przypomnę tylko, że był to jezuita pobożny, duszpastersko równie jak poetycko wyrobiony, z rodziny bogatej, a działał na samych kresach, w ufundowanej przez siebie placówce pośród ludu – Missio Bakana zwanej. Znany jest głównie ze swoich “Uwag śmierci niechybnej”, pełnych makabreski i fantazji zarazem, których mu Oświeceni wybaczyć nie mogli, traktując jako płody grafomana. Renesans twórczości Baki nastąpił już dawno, krąg wielbicieli jego urósł wielki, choć na liczniejsze edycje jego wierszy się nie przekłada. Przypominam tu, że “Uwagi” to tylko część spuścizny energicznego xiędza. Są w niej również przecudne a baaaardzo poważne rozmyślania i wiersze nabożne, a jeden z nich przynajmniej do dziś jest śpiewany tam i sam po kresowych parafiach.

Do mojej osobistej antologii sarmackiej powołuję dziś tekst wyjęty właśnie spośród tych poważnych, z tomu “Nabożeństwo codzienne chrześcijańskie”. Tekst niewątpliwie osobisty, a przynajmniej pisany w perspektywie własnego doświadczenia – czym wielce zyskuje na atmosferze autentyczności. Nie wiemy, kiedy ukazał się drukiem po raz pierwszy; Baka pisze tu, że mu “kopę lat metryka pieje”, czyli że musiał mieć (jeśli to nie fikcja literacka) sześćdziesiątkę na karku, kiedy go pisał. Być może więc, że wiersz ten nie znalazł się w pierwszym wydaniu “Nabożeństwa chrześcjańskiego”, którego nikt z badaczy literatury jeszcze w rękach nie miał.

Zresztą, jak się zdaje, badacze literatury nie mają o tym tekście dobrego zdania. Piszą – skądinąd zacni i mądrzy wydawcy Antoni Czyż i Aleksander Nawarecki – że “jeżeli zgodzimy się na kontrowersyjny portret Baki-myśliciela, to rychło trzeba będzie się z nim rozstać”. Dlaczegóż to? Bo chociaż w poemacie “Popielec” autor nasz “dokonuje przeglądu stanowisk filozofów starożytnych wobec śmierci”, ucina go jednak aż nazbyt krótkim zdaniem, zaczerpniętym ze św. Augustyna: “Więcej mądrości posiada | Jedno dziecię chrześcijańskie | Niż filozofy pogańskie”, po czym przechodzi do żenująco prostego wyznania: “Tak jest: wierzę zmartwychwstanie! | Już w wesołym jestem stanie”. Uczeni wydawcy komentują: “Można to potraktować jako dotkliwą kompromitację, ale można też widzieć w tym świadectwo niepohamowanej żarliwości religijnej”.

Czy żarliwość religijna kompromituje? W żadnym razie. I myślę, że wydawcy tylko retorycznie odsądzili ten tekst od wielkich wartości. Zresztą w gruncie rzeczy nie oceniali go jako poezji, był dla nich zaledwie trybikiem w ich ambiwalentnej, operującej stałymi znakami zapytania opowieści o autorze i jego dziele. Zaś Baka nie pisał przecie filozoficznego wywodu. Pisał wiersz-poemacik, który mógłby być świetną homilią na Środę Popielcową (a może i był, kto wie?), zaś jak dla mnie – stał się gawędą, w charakterze swoim i artyzmie wyprzedzającą neosarmackie płody Syrokomli i Pola. Kompozycja jego, język, wszystko jest urocze, przejmujące i osobiste.

Mamy tu serię pięknych obrazów, które są jak dwie planety, krążące wokół jednej gwiazdy – śmierci. Jedna planeta to świat starczej siwizny i trumny, druga to świat dziecięcej prostoty i niemowlęcej kolebki. A zatem dzieciństwo: “chodzenie na paskach” (te paski to takie długie szelki, za które podtrzymywano dziecko uczące się chodzić, żeby nie upadło), wspomnienie matki, uczącej pacierza i chrześcijańskiego Wyznania Wiary (Credo) – czyż nie wzruszają? Pomiędzy tymi dwoma planetami zieje przepaść, wypełniona – czym? Wpierw prawdziwym piorunem spalającym na popiół, czyli słowami, które “przypominają do truny”. To obraz jakże mocny i prosty, wielki i porażający. Raz przeczytawszy, nie mogłem go już zapomnieć. Czuć w tych paru wersach ów popiół, sypany na starczą głowę, głowę tego, który pisze, niczyją inną… W owej przepaści pomiędzy planetami młodości i starości mieszczą się próżne zajęcia, które zabierają czas prowadząc niby wzwyż, ale kończą się jałową beznadzieją i upadkiem: nauka filozofii wiedzie przez Senekę i Cycerona – donikąd. Dopiero trzeba się na nowo narodzić, na nowo stać dzieckiem, aby przypomnieć kołyskę i punkt wyjścia, którym jest Credo. I wtedy cały wiersz zamienia się w słoneczny wykrzyknik: “Wierzę ciała zmartwychwstanie!” To nie błąd, tak wtenczas się mówiło: wierzyć “co”, a nie “w co”. Jakże silniej ten inny sposób mówienia wyrażał to, co wyrażał.

Jacek Kowalski

X. Józef Baka

Rozmyślanie o śmierci czyli Popielec

Dziś rano w dzień popielcowy

Na włosy siwej mej głowy

Gdy kapłan sypał popioły

Martwemu prawie na poły,

Rzekł nie słowa lecz pioruny

Przypominając do truny:

“Pomni człecze, że twe plemię

Z ziemi wzięte pójdzie w ziemię.

Umrzesz i już się nie wrócisz,

Proch jesteś i w proch się obrócisz.”

Czy dawno człek się urodził?

Czy dawno na paskach chodził?

Gdy wspomnę na młode lata,

Tak ich bliska zda się data,

Żem co w samym życia kwiecie

Zdrów, wesół bujał po świecie

Od rana aż do wieczora,

Przysiągłbym, że było wczora.

Rzekłbym, dwudziesty rok dnieje,

Kopę lat metryka pieje.

O lata! jak przemijacie!

Ptaków pędem przewyższacie!

Co tylko siły nastały,

Jużci człowiek i zgrzybiały.

Ledwo z pieluch uwalniają,

Wkrótce całun zaścielają.

Dziś stolarz kolebkę knuje,

Jutro na trunę hebluje.

Com nie rzekł, gdym w smutku brodził:

Szczęśliwszy, co się nie rodził!

Jak tylko świat był stworzony,

Tym smutkiem człek jest gryziony.

Tylu było mędrców dawnych,

Filozofów nader sławnych,

Co przez wszystkie wieki żyli,

Czyż folgi nie wymyślili,

By pamięć na śmierć tak była,

Iżby człeka nie trapiła?

Jest sposób, mówią mi śmiele

Cycero i innych wiele:

“Trzeba myślić (twierdzą oni),

Żeśmy wszyscy w jednej toni

Zostawać równie musiemy,

Bo się śmiertelni rodziemy.

To ojca, matkę potkało,

Niech syn na śmierć idzie śmiało.”

Błaheż to jest pocieszenie

Iść w gromadzie na stracenie.

Czyż przez to lżejsze me rany,

Że krwią drugich miecz był zlany?

W Senece też co czytamy,

Pociechy niewiele mamy.

Chce w nas wmówić, że śmierć człeku

Nie jest straszna w każdym wieku.

A gdy mu przyczyn nie staje, –

Postać jej lekarza daje,

Iż wszystkie kończy choroby,

Choć ich najwięcej byłoby.

Wierzę, że chorób pozbawi,

Ale w ten czas, gdy udawi.

Pięknyż to lekarz Seneki,

Co trupa robi z kaleki!

Gdy ja rękami obiema

Tam szukam folgi, gdzie nie ma,

Aż w tej mojej nudnej biedzie

Przyszły na myśl słowa w Credzie,

Które matka mnie wrażała

I tylekroć powtarzała,

Gdym był jeszcze w dziecka stanie:

Wierzę ciała zmartwychwstanie!

Tą myślą byłem wzmocniony

Nad Seneki, Cycerony!

Tak długo w księgach szperałem,

A ja to dzieckiem umiałem.

Dobrzeż Augustyn powiada:

“Więcej mądrości posiada

Jedno dziecię chrześcijańskie

Niż filozofy pogańskie.”

Tak jest, wierzę zmartwychwstanie!

Niech mi śmierć w oczach już stanie:

Nie przelęknę się jej grotów

(Jeślim na sumnieniu gotów!),

Rzeknę do niej: “Znam twe siły,

Wszystkich nas tłoczysz w mogiły. “

Rozumiesz, żeś już wygrała,

Gdyś w ziemi nas zakopała?

Dom zgniły ciała zabierasz,

Lecz wieczny duszy otwierasz

I nad ciałem w tym złym stanie

Krótkie twoje panowanie.

Przyjdzie czas (jak Pismo woła),

Gdy na głos trąby anioła

Musisz groby pootwierać,

Łupy swoje z nich wybierać

I wrócić je z twoich lochów

Aż do najdrobniejszych prochów:

Te zaś z swą duszą spojone,

Mocą Boga ożywione

Wstaną na anielskie głosy

Jak z martwego ziarna kłosy,

A w próżne już nasze groby,

Twych zwycięstw niegdy ozdoby,

Będziesz tam sama wtrącona

I na wieki pogrzebiona.”

Rzeknie kto, jak to być może

(Są dziś tacy, żal się Boże!),

Żeby człek zgniły, spróchniały

Znowu powstał żyw i cały?

Ja też takiego niech spytani.

Adama (co w Piśmie czytam),

Jako z gliny ulepiony

I w momencie ożywiony?

Mógł człek być z ziemi stworzony,

Czemuż nie z ziemi wskrzeszony?

Czyż moc Boska wiecznotrwała

Z czasy zmniejszona została?

Bóg to chce i Bóg to może,

Wierz, nie wierz, wstaniesz niebożę.

Nie łam głowy, jak to będzie.

Bóg łacno wszystko odbędzie.

Myśl o tym, żebyś wskrzeszony

Na prawicy był stawiony!

Tak jest: Wierzę zmartwychwstanie!

Już w wesołym jestem stanie,

Ani się z tego już smucę,

Że wkrótce w proch się obrócę.

Z prochu wzięty, w proch wrócony

I z prochu będę wskrzeszony!

“Królowi wieków nieśmiertelnemu i niewidzialnemu, samemu Bogu cześć i chwała na wieki wieków. Amen” w Lis. Ś. Pawła I do Tymoteusza w R. l.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply