O stanie węgierskiej lewicowej opozycji najlepiej świadczy główny temat ostatniego zjazdu Węgierskiej Partii Socjalistycznej, będącej najsilniejszym ugrupowaniem po tej stronie tamtejszej sceny politycznej. Politycy partii nie zastanawiali się nad tym jak odsunąć od władzy rządzący Fidesz, lecz gdzie przenieść swoją siedzibę, po tym jak konieczna była sprzedaż zakupionego kilka lat temu budynku.

Węgierska Partia Socjalistyczna (Magyar Szocialista Párt, MSZP), będąca następczynią partii komunistycznej, znalazła się w poważnych tarapatach finansowych. Z tego powodu konieczna była sprzedaż czteropiętrowego budynku na Jókai utca i przeniesienie siedziby do małego biura na Erzsébet körút w centrum Budapesztu, a nieco wcześniej pozbycie się ostatnich udziałów w dzienniku „Nepszabadság”. Podczas dorocznego kongresu partii, który odbył się 28 listopada, na dalszy plan zeszły więc propozycje programowe, w tym rozpoczęcie zbiórki podpisów pod wnioskiem o podwyżki w sektorze publicznym. Kłopoty finansowe socjalistów są najlepszym podsumowaniem kondycji w jakiej znajduje się węgierska opozycja lewicowo-liberalna.

Cień socjalistycznych rządów

MSZP znalazło się tym samym w sytuacji, w której od lat znajdują się tysiące węgierskich rodzin. Socjaliści mają kłopoty ze spłatą kredytu na zakup i remont wspomnianego budynku, który zaciągnęli jeszcze za czasów własnych rządów. Tym samym wpadli w tą samą pułapkę, w jaką zastawili na blisko milion Węgrów, którzy wzięli pożyczki w obcych walutach, zachwalane przez polityków MSZP i liberalnego Związku Wolnych Demokratów (Szabad Demokraták Szövetsége, SZDSZ), oraz medialne i finansowe środowiska z nimi związane. SZDSZ zresztą, z powodu niemożności spłaty kredytów zaciągniętych na zakup kilku swoich biur, zostało zlikwidowane przez sąd już dwa lata temu, a za partyjne długi musiał ostatecznie zapłacić budżet państwa.

„Frankowicze” są bardzo liczną, ale nie jedyną grupą węgierskiego społeczeństwa odczuwającego skutki ośmiu lat rządów kolejnych lewicowych premierów: Pétera Medgyessyego, Ferenca Gyurcsányego oraz Gordona Bajnaia. Gdy w 2010 r. wybory wygrywał prawicowy Fidesz, sytuacja gospodarcza Węgier była tragiczna. Recesja utrzymywała się na poziomie 6,8 proc. PKB, zadłużenie publiczne wynosiło 79,8 proc. PKB, bez pracy pozostawało 11,8 proc. osób w wieku produkcyjnym, kraj był objęty unijną procedurą nadmiernego deficytu, a dodatkowo w 2008 r. konieczne było zaciągnięcie pożyczki od Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 25 mld dolarów. Do dziś nie udało się usunąć wszystkich negatywnych rezultatów lewicowo-liberalnych rządów, czego dowodem jest choćby duża emigracja zarobkowa wśród najmłodszych Węgrów. Społeczeństwo pamięta więc doskonale „dobrodziejstwa” lewicy, a jeśli trzeba przypominają im o tym media związane z obecnym rządem. Przed ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, publiczna telewizja i komercyjne media nie ukrywające poparcia dla Fideszu, zafundowały Węgrom lekcje z historii politycznej kraju, częściej przypominając słynne słowa Gyurcsányego o „kłamaniu rano, nocą i wieczorem” niż mówiąc o programie wyborczym prawicy.

Zjednoczenie przez podział

Przywoływany już Gyurcsány zapoczątkował po lewej stronie swoistą modę na jednoczenie poprzez rozdrobnienie, znane w Polsce doskonale choćby z początku lat 90. ubiegłego wieku, gdy po wyborach parlamentarnych w 1993 r. podzielona prawica całkowicie zniknęła z Sejmu. W przypadku Węgier do tego jeszcze nie doszło, lecz w 2018 r. sytuacja może się zmienić, o czym wprost mówił w listopadzie László Kovács, przewodniczący MSZP w latach 1998-2004 i były minister spraw zagranicznych. Jeszcze po wyborach w 2010 r. obóz lewicowo-liberalny był reprezentowany w parlamencie przez MSZP oraz nowe ugrupowanie Polityka Może Być Inna (Lehet Más a Politika!,LMP). W październiku 2011 r. Gyurcsány postanowił jednak opuścić socjalistów, ponieważ uznawał ich za skostniałe ugrupowanie niezdolne do konkurowania z Fideszem. Były premier założył więc Koalicję Demokratyczną (Demokratikus Koalíció, DK), która samą nazwą sugeruje, iż według pierwotnego zalożenia miała ona na celu skonsolidowanie środowisk przeciwnych rządom Viktora Orbána. W tym samym roku działalność rozpoczęły również ruchy społeczne Milion za Wolnością Węgierskiej Prasy (Egymillióan a magyar sajtószabadságért, Milla) oraz Węgierski Ruch Solidarności (Magyar Szolidaritás Mozgalom, Szolidaritás). W październiku 2012 r. te dwa ostatnie ruchy wraz z byłym premierem Bajnaiem ogłosiły powołanie ugrupowania Razem 2014 (Együtt 2014), mającego oczywiście zjednoczyć lewicę i liberałów przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi. Do ugrupowania Bajnaia niedługo potem dołączył Dialog dla Węgier (Párbeszéd Magyarországért, PM) będący grupą rozłamową z LMP, natomiast na początku 2013 r. do życia powołano Węgierską Partię Liberalną (Magyar Liberális Párt,MLP) na czele z Gábore Fodorem, jednym z założycieli Fideszu i byłym szefem SZDSZ. Rozległą panoramę lewicowych przeciwników Orbána dopełniają powstała w 2012 r. partia 4K! – Czwarta Republika (4K! – Negyedik Köztársaságot), przypominająca poglądami i stylem działania wczesny Ruch Palikota, liberalny Ruch Węgierskiej Przyszłości (Modern Magyarország Mozgalom,MoMa), eurokomunistyczna Węgierska Partia Robotnicza (Munkáspárt)i Lewica (Balpárt)przypominająca polską Partię Razem.

Żadnemu z ugrupowań powstałych w celu zjednoczenia pozostałych grup nie udało się osiągnąć planowanego celu, tymczasem kolejne wybory po sromotnej klęsce w 2010 r. szybko się zbliżały. Rozmowy na temat wspólnego startu rozpoczęto na początku 2013 r, jednak ostatecznie o utworzeniu koalicji zdecydowano w styczniu 2014 r, a więc na trzy miesiące przed wyborami parlamentarnymi. Ciągnące się miesiącami negocjacje były efektem antagonizmów istniejących pomiędzy liderami wymienionych partii, których de facto łączyła jedynie niechęć do Fideszu i rosnącego w siłę Jobbiku. Widoczne było również zniechęcenie lewicowo-liberalnej opozycji, która po blisko czterech latach organizowania wieców i protestów w obronie demokracji, nie zmobilizowała przeciwko Orbánowi nikogo poza swoim żelaznym elektoratem. Ostatecznie razem do wyborów poszły MSZP, DK, E-2014, MLP oraz PM, zaś ich koalicja przyjęła nazwę „Zjednoczeni” (Összefogás). Szybko okazało się, że kampania wyborcza nie poprawi wizerunku lewicy wśród społeczeństwa, a nazwa wspólnej listy stanie się wręcz obiektem drwin. Partie tworzące „Zjednoczonych” zajmowały się bowiem zapewnianiem, że po wyborach nie stworzą one wspólnego ugrupowania, ani nawet klubu parlamentarnego. Klapą okazał się również planowany w Święto Narodowe 15 marca wielki wiec opozycji. Jego organizatorzy przez kilka tygodni mobilizowali swoich działaczy i sympatyków, zachęcając do przybycia zwłaszcza młodych ludzi, którzy mieli dobrze wyglądać w telewizyjnych relacjach. W dniu manifestacji okazało się jednak, że w Budapeszcie panuje duża wichura, stąd postanowiono odwołać wiec, nie informując o tym przybyłych na miejsce zwolenników opozycji, którzy mogli obserwować za to demontaż specjalnie ustawionej sceny. Dochodziły do tego nietrafione spoty wyborcze, które atakowały Orbána i jego zaplecze bez wskazania żadnych alternatywnych rozwiązań. W głównym materiale firmowanym przez „Zjednoczonych” występowali natomiast liderzy wszystkich ugrupowań tworzących koalicję, dlatego też widok twarzy poprzednich lewicowo-liberalnych rządów Gyurcsányego, Bajnaia czy Fodora mówiących o walce z bezrobociem powodowało jedynie uśmiech wśród wyborców. Ostatecznie „Zjednoczeni” uzyskali 38 ze 199 miejsc w parlamencie, natomiast miesiąc później w wyborach do Parlamentu Europejskiego startując już oddzielnie, lewica uzyskała 5 z 21 przysługujących Węgrom miejsc.

„Koncesjonowana opozycja”

Największym wrogiem wszystkich lewicowo-liberalnych ugrupowań najgłośniej krytykujących Fidesz jest jednak wspomniane LMP. Liberalno-ekologiczna partia powstała w 2008 r. na bazie kilku organizacji pozarządowych, które starały się nie opowiadać po żadnej ze stron bieżącej walki politycznej. LMP w swoim programie stawiało wówczas głównie na ochronę środowiska, zrównoważony rozwój gospodarczy, walkę z korupcją oraz odcinało się od antagonizmów pomiędzy prawicą i lewicą. W wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009 r. Węgrzy nie uwierzyli jeszcze, że „Polityka Może Być Inna”, jednak rok później LMP przekroczyło próg wyborczy, otrzymując 7,5 proc. głosów i wprowadzając do parlamentu 16 swoich przedstawicieli. W ubiegłym roku partii Andrása Schiffera i Bernadett Szél ledwo udało się przekroczyć próg wyborczy, jednak dalej ma ona przedstawicieli w krajowym parlamencie, a także zyskała jednego europosła. W ostatnim czasie zieloni liberałowie ustabilizowali swoje notowania, co z pewnością jest dobrym punktem wyjścia do odgrywania większej roli wśród węgierskiej opozycji.

Niechęć do LMP ze strony pozostałych ugrupowań lewicowo-liberalnej opozycji, bierze się z faktu, iż dystansuje się ono od MSZP czy DK, obwiniając te partie za doprowadzenie Węgier na skraj katastrofy. Symbolem polityki odcinania się od sporu Fideszu z lewicą był rozłam w LMP pod koniec 2012 r., kiedy podczas kongresu partia zdecydowała się nie wchodzić w alians z nowym ugrupowaniem Bajnaia, co skutkowało powołaniem do życia Dialogu dla Węgier przez kilku posłów LMP dążących do integracji opozycji. Wspomniany Schiffer, będący współprzewodniczącym i najbardziej rozpoznawalnym politykiem LMP, nie ukrywa swojej niechęci do postkomunistów, którzy jego zdaniem po przemianach 1989 r. dogadali się z zagranicznym kapitałem i doprowadzili do zniszczenia wielu gałęzi gospodarki. Schiffer gości więc często na okładkach gazet popierających Fidesz (działacze MSZP czy DK nie udzielają im wywiadów) oraz uczestniczy w debatach z działaczami partii rządzącej oraz Jobbiku, będąc oskarżanym przez postkomunistów o bycie koncesjonowanym przez władze ugrupowaniem opozycji. Choć LMP nie krytykuje każdego ruchu Orbána, tak jak czyni to reszta obozu lewicowo-liberalnego, nie jest ono oczywiście bezkrytyczne wobec rządów Fideszu. Partia Schiffera i Szél najgłośniej sprzeciwiała się porozumieniu z Rosjanami w sprawie rozbudowy elektrowni atomowej w Paks, zarzuca rządzącym doprowadzenie do rozrostu korupcji, krytykuje załamanie się systemu opieki zdrowotnej, a także oligarchizację życia politycznego na Węgrzech. Fidesz zarzuca natomiast LMP bycie beneficjentem pieniędzy z Funduszy Norweskich, których głównym beneficjentem była partia Bajnaia.

Jobbik główną alternatywą

Podziały wśród lewicy i liberałów próbuje wykorzystywać nacjonalistyczny Jobbik, któremu sprzyja również fakt przesunięcia się dyskursu na Węgrzech na prawo. Kiedy lewicowa opozycja zajmuje się obroną demokracji i walką o prawa mniejszości homoseksualnych, Jobbik krytykuje politykę gospodarczą Fideszu, zwraca uwagę na emigrację młodych ludzi, mówi o nierozwiązanym problemie z przestępczością wśród Cyganów, prowadzi kampanię przeciwko korupcji, a także punktuje rządzących w ich niekonsekwentnej polityce wobec zagranicznego kapitału i Unii Europejskiej. Tak było choćby w 2013 r. kiedy parlament uchwalił nowe prawo gruntowe, dzięki któremu zachodni farmerzy mają łatwiejszą możliwość zakupu węgierskiej ziemi. Dużą zaletą Jobbiku jest fakt, iż w porównaniu do lewicowo-liberalnej opozycji nie sprawował on nigdy władzy i nie odpowiada za niepowodzenia kraju. Za nacjonalistami nie stoją też potężni oligarchowie i koncerny medialne, czego nie można powiedzieć zarówno o lewicy, jak i partii Orbána. Przewodniczący Jobbiku Gábor Vona od ubiegłorocznych wyborów samorządowych twierdzi, że w 2018 r. Węgrzy będą musieli dokonać wyboru pomiędzy Fideszem i Jobbikiem, ponieważ lewicowa opozycja jest już de facto zmarginalizowana. Warto jednak pamiętać, że nawet najlepsze sondaże dla nacjonalistów dawały im kilkanaście procent mniej głosów od prawicy, choć do następnych wyborów parlamentarnych jeszcze wiele może się zmienić.

Pułapka Fideszu

Rządzący w ostatnim czasie odzyskali sporą część dawnej popularności, co paradoksalnie zawdzięczają imigrantom szturmującym w tym roku Węgry. Poparcie dla Fideszu na początku roku zaczęło bowiem mocno spadać, czego symbolem była przegrana kandydata partii z działaczem Jobbiku w wyborach uzupełniających w jednomandatowym okręgu wyborczym Topolcsa. Powodem tego stanu rzeczy jest nie tylko wciąż duże ubóstwo, ale wspomniana już kilkukrotnie korupcja, która staje się rzeczywistym problemem kraju krytykowanym zarówno przez lewicę, jak i nacjonalistów. Choć poprawa standardu życia zwykłych Węgrów jest bardzo powolna, obóz rządzący wręcz obnosi się z bogactwem i kontaktami ze swoim biznesowym zapleczem. Kiedy wiele węgierskich rodzin wciąż zmaga się z kredytami we frankach, Orbán poświęca czas na swoją największą fanaberię czyli występujący w piłkarskiej ekstraklasie klub Puskás Akadémia, którego stadion wybudowany został w liczącej 1,5 tys. mieszkańców wsi Felcsút. Obiekt znajdujący się kilkadziesiąt metrów od domu Orbána kosztował 13 mln euro i na jego budowę zrzucili się podatnicy, zaś sam stadion w trakcie ligowych spotkań świeci pustkami. Podobnie jest z obiektem powstałym w Debreczynie i zapewne będzie z nowym stadionem MTK Budapeszt, których projekty przeforsowali bliscy współpracownicy premiera Węgier. Choć inwestowanie w sport samo w sobie trudno uznać za coś złego, sytuacja ta przypomina czasy rządów Donalda Tuska, gdy zamiast chleba zafundował on igrzyska i wybudował stadiony świecące obecnie pustkami z powodu marnego poziomu rozgrywek.

Wizerunkowi Fideszu zaszkodziły także działania młodszej generacji polityków partii, którzy po wyborach w 2014 r. zastąpili na ministerialnych stołkach starą gwardię założycieli prawicowego ugrupowania. Nie kryją się oni bowiem z faktem, iż znacząco podniosła się ich stopa życiowa, a niektórzy nie potrafili wytłumaczyć chociażby jakim sposobem znaleźli się w posiadaniu nieruchomości o wartości wielokrotnie przewyższających ich dochody. Pod koniec ub.r. list otwarty w tej sprawie wystosował nawet András Bencsik, redaktor naczelny prorządowego tygodnika „Magyar Demokrata” i organizator wielotysięczny manifestacji poparcia dla gabinetu prawicy. Zauważał on, że część działaczy Fideszu pozwala sobie na różnego rodzaju fanaberie, w czasie gdy Węgrzy otrzymują skandalicznie niskie emerytury, nie mogą liczyć na wzrost płac i emigrują na Zachód. Kulminacją najpoważniejszego kryzysu w ekipie Fideszu po przejęciu władzy w 2010 r. było cofnięcie rządowych zleceń dla Lajosa Simicski, byłego skarbnika partii i przyjaciela Orbána, którego wpływy premier uznał za zbyt duże. Kolejnym objawem pychy rządzących jest sytuacja na rynku medialnym, gdzie Fidesz zyskał już ogromną przewagę i dobija opozycję wysokim podatkiem od reklam. Kilka tygodni temu uruchomiono nową gazetę „Magyar Idők” w podtytule reklamowaną jako „konserwatywny dziennik prorządowy”, stworzoną przez byłych dziennikarzy mediów należących do Simicski, którzy wprost zadeklarowali, iż nie chcą pracować w prasie opozycyjnej wobec gabinetu Orbána. Podobnie wygląda sytuacja w mediach publicznych, gdzie trudno doszukać się jakiejkolwiek krytyki poczynań rządu. Obserwując zaplecze medialne Fideszu można nawet odnieść wrażenie, iż „Gazeta Wyborcza” w czasie rządów Platformy Obywatelskiej była wręcz gazetą opozycyjną…

Czekając na cud

Retoryka przeciwników rządów Prawa i Sprawiedliwości z ostatnich tygodni, organizujących się w „Komitety Obrony Demokracji” i wylewających swoje żale na łamach prasy, jest na Węgrzech zjawiskiem dobrze znanym i nie robiącym już na nikim żadnego wrażenia. Lewicowo-liberalna opozycja w chwili obecnej znajduje się więc w sytuacji, w której może jedynie wyczekiwać na poważne kłopoty rządzących, licząc przy tym, iż nacjonalistyczny Jobbik okaże się jeszcze zbyt radykalny dla węgierskich wyborców. Sam Fidesz musi również uważać, ponieważ środowiska mające pełnię władzy w Polsce też myślały, że nie mają z kim przegrać…

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply