Postrzał

czyli klasyka kochowska

Podejmując projekcik zakreślenia najklasyczniejszych (dla mnie) wierszy i w ogóle zjawisk w literaturze Sarmatów, zarazem poczułem się zobowiązany do wydobycia na wierzch przynajmniej kilku arcyważnych tekstów staropolskiego wieszcza, Wespazjana Kochowskiego. Już ich tu trochę było. Może za dużo? Ale nie, słusznie o Kochowskim piszę. Jednak, żeby nie rzekł kto, żem jednotematyczny, to dzisiejszy odcinek na czas jakiś zakończy serię poświęconą temu autorowi. Wybrałem wiersz i wydarzenie bynajmniej nie najmniej ważne i bardzo mi się w tej serii narzucające, no a wielkopostne przy okazji, bo Krzyża Pańskiego tyczące się. Zwłaszcza, że owe wiersz i wydarzenie dotarły do mnie jako młodzieńca jako pierwszy sygnał istnienia człowieka imieniem Wespazjan Kochowski. One to spowodowały, że się tym autorem zachwyciłem. Myślałem o nim i myślę zawsze, gdy jadę ku Gnieznu, czekając, aż nad horyzontem pojawią się wieże katedry. Przypomina mi to podróż Wespazjana, który tu przybył z Małopolski (z innej strony się zbliżał niż ja zwykle, ale zawsze) jako husarz Czarnieckiego. Później, jako historyk, pisał o tym tak w „Klimakterze” (tu i dalej cytuję przekład Leszka Kukulskiego):

Wojsko stało pod Gnieznem, kiedy niespodziewanie doniesiono, że zbliża się książę Adolf z Douglasem, prowadząc dziesięciotysięczne wojsko szwedzkie. Starcie było nieuniknione…

Tak naprawdę, starcie owo nastąpiło wcześniej – gdy wojsko dopiero ciągnęło ku Gnieznu od północy, spod Obornik, nad rzeczką Wełnianką, siódmego maja. Ale Kochowskiemu albo w pamięci się przestawiło, albo potrzeba epickiego opisu wymogła uprzednią wiadomość o pobycie w Gnieźnie i o cudzie. I pisze tak, jakby sam wcześniej był w Gnieźnie. Nie ulega zresztą (mojej) wątpliwości, że był, że być musiał – tylko jakoś inaczej, może nie z całym wojskiem, może je wyprzedził?

…Starcie było nieuniknione. Rzecz osobliwa, że we wszystkich rękach znalazła się przepowiednia pewnego astrologa, która przewidywała na dzień ósmego maja wielkie zwycięstwo Polaków nad nieprzyjacielem. Powstało stąd poruszenie umysłów, ale wnet inne wydarzenie skłoniło mądrzejszych do zastanowienia. W kościele katedralnym, po jego północnej stronie, znajdował się drewniany krucyfiks (jaki zwykle wisi nad ołtarzem), z którego na dwa dni przed nadejściem Douglasa rzęsistymi kroplami prawdziwa krew zaczęła płynąć na nakrycie ołtarza. Zaprawdę, nie było w tym żadnego oszukaństwa ani szalbierstwa, jakżeż bowiem wyciekający obficie płyn mógłby zostać ukryty w cienkim kawałku drzewa? Cud ten przeraził przypatrujących się, zadziwionych niezwykłością zdarzenia; również ja, który piszę te słowa, zdumiony i ciekawy, dotknąwszy palcem spadającej kropli, przekonałem się, że to prawdziwa krew płynie.

Ten krucufiks istnieje do dzisiaj – jest to malutki kawałek drewna, obecnie umieszczony w wielkim ołtarzu bocznej kaplicy katedralnej, przy chórze. Uznawa się go za cudowny. Od czasu cudu zyskał sobie wielkie poważanie; Jan Kazimierz natychmiast, specjalnym dokumentem, poprosił arcybiskupa o użyczenie tego cudownego krucyfiksu na czas wojny, i przez długie miesiące woził Go ze swoim wojskiem, i przy nim się modlił. Wróćmy wszakże do starcia i relacji Kochowskiego.

Skoro podjazdy doniosły, że nieprzyjaciel jest już niedaleko, nasi spiesznie wyruszyli mu naprzeciwko; stało się to o świcie dnia, wypadającego w niedzielę. Oba wojska spotkały się o dwie mile od Gniezna. Naszymi wodzami byli: marszałek Lubomirski, kasztelan kijowski Czarniecki, kasztelan sandomierski Stanisław Witowski, a wśród pozostałych dowódców był też Andrzej Grudziński, wojewoda kaliski, który wyparłszy się odstępstwa, pilnie okazywał swą gotowość do służenia Ojczyźnie. Douglas ujrzawszy, że czeka go spotkanie z Polakami, wybrał dogodne dla siebie miejsce; czuł się tam bezpieczny i zależnie od własnej woli mógł przyjąć bitwę lub się od niej uchylić. Poumieszczał w pobliskim zagajniku zasadzki i umocnił błotniste przejście przez wezbraną po niedawnym deszczu rzeczkę piechotą i działami, które poustawiał u szczytu grobli przytykającej do rozlewiska, żeby utrzymać w swoim ręku przeprawę. W ten sposób, ubezpieczony obronnością miejsca, przyjął nadchodzących Polaków.

Było chyba – jak prostuje Leszek Kukulski – nieco inaczej. Szwedzi nie czekali przy przeprawie i parę pułków polskich zdążyło się uprzednio przeprawić; to one miały pożyć nieprzyjaciela z zasadzki, fortelem, podczas przeprawy. A Czarniecki i Lubomirski zostali po przeciwległej stronie rzeczki. Czarniecki ruszył przez wodę wtedy dopiero, kiedy misternie pomyślany plan się nie powiódł – bo Szwedzi rozproszyli pułki, które się na nich zaczaiły. A przeprawy Lubomirskiego w ogóle nie planowano. Można by zatem rzec, że Kochowski opisał tylko sam koniec starcia:

Prawym naszym skrzydłem, które znalazło się na wprost rozlewiska, dowodził marszałek, lewym zaś – Czarniecki; bitwę miał zacząć ten z nich, który pierwszy zdoła sforsować groblę. Ale Szwedzi zacięcie bronili wąskiego przejścia, a przez błotnistą topiel rozlewiska nie można się było przedostać, gdyż konie zapadały się w nim aż po karki. Na koniec Czarniecki, odszedłszy ze swoją dywizją (dywizje nosiły wówczas imiona dowódców) dość daleko wzdłuż rzeki, przebył ją niżej, gdzie nie była rozlana, i skierował się na prawe skrzydło Douglasa.

I to nie do końca tak się odbyło, bo dowódcą prawego skrzydła był książę Adolf Jan, a lewego – feldmarszałek Wrangel. Ale czytajmy dalej:

Kilkakroć natarł na Szwedów, stojących w zwartym szeregu, ażeby im zmieszać szyki i odciągnąć od grobli, co otworzyłoby drogę przeprawiającemu się marszałkowi. Od razu pierwszy atak zmusił przeciwnika do cofnięcia się, ale dragoni, ukryci w zagajniku, zaczęli z boku gęstą strzelbą bezkarnie razić atakujących i losy starcia ważyły się, dopóki Douglas nie skierował w to miejsce wszystkich swoich sił (przeprawy nadal mocno bronił Adolf). Rozkazał swoim oddziałom zająć dogodną pozycję nad głębokim rowem, służącym do osuszania gruntu, i zaczął naszych razić kulami, sam będąc zabezpieczony od pchnięć naszych kopii, ponieważ rów go od nas odgradzał. Tymczasem marszalek wciąż znajdował się po drugiej stronie topieliska i nie mógł włączyć się do bitwy. Zatrąbiono więc na odwrót i Polacy cofnęli się z powrotem do Gniezna…

Jak pamiętamy, Polacy nie nacierali od Gniezna, tylko od strony Obornik. Więc raczej nie mogli się ku Gnieznu cofnąć – ale w każdym razie do Gniezna dojechali:

…ustępując z pola w rozluźnionym szyku, zgodnie z zasadami sztuki wojennej. Kilka tylko mil tego dnia przebyli; przenocowali w mieście, a wielu pozostało tam aż do świtu następnego dnia, żeby opatrzyć odniesione rany. W bitwie poległo niemal czterdziestu spośród towarzystwa, Kiełczowski, Goszczymiński, Burzyński i inni, a wśród licznych rannych znajdował się Władysław Wilczkowski, długoletni porucznik margrabiego Myszkowskiego.

I najważniejsze, przez wzgląd na przedmiot opowieści, wyznanie autora – który pisząc „nasze kopie” myślał bez wątpienia nie tylko o „kopiach polskich”, lecz o „kopiach moich kolegów i swojej” – bo był w tej szarży na szwedzką piechotę:

Również ja, służąc w tej samej chorągwi, odebrałem dwa postrzały w ramię; było to, jak przypuszczam, karą za moją wścibską zuchwałość, żem tą samą ręką poważył się dotknąć owej purpurowej rosy, która, jak o tym wspominałem, w katedrze gnieźnieńskiej płynęła z krucyfiksu.

Tu dochodzimy do sedna. Dla Kochowskiego owa rana była „karą”. Natomiast dla historyków literatury wyznanie to stało się – znów – kolejnym dowodem na zabobonność poety. Sądzę, że dowodzi raczej jego młodzieńczego niedowiarstwa i trzeźwości umysłu. Później zaś talent Kochowskiego przekuł całe to osobiste wydarzenie na wiersz. Znów: ochrzczony przez badaczy nieporadnym. Ja jednak w nim bardzo gustuję. Lubię ową apostrofę do ręki własnej, potem biblijne porównania, które Drzewo Krzyża gnieźnieńskiego porównują do Arki Przymierza („Umiera Osa, jeno tknął sie Arki, | Jorama ręce uschły aż po barki”). Lubię słuchać i czytać o tym, że Pan Jezus drugi raz krew leje, „czym daje znać” – „Że On Polski nie zabaczy | Dla której drugi raz krew swą lać raczy”.

O kolorach i gustach nie rozmawia się, więc nie będę namawiał do uznania wiersza za genialny, ale za barwny, swoisty, ciepły, osobisty i oryginalny – proponuję uznać go bez dyskusji. Jest też w biografii Wespazjana niezwykle ważny. Pod koniec czytamy, że ręka, która była niewierna i została za tę niewierność ukarana, po wyleczeniu opisywać będzie Chrystusowe cuda „pośród wszego luda”. I rzeczywiście, w oeuvre poety literatura pobożna zajęła miejsce jakże poważne, jakże ogromne. Tak jakby starał się odpłacić Bogu za swoje złe zachowanie. Najwięcej jednak odpłacił Pannie Najświętszej, bo i od Niej odebrał liczne łaski, i o ratunkach za Jej sprawą od Boga doznanych pisywał wiersze. Wiedząc to, pozwoliłem sobie – jako młodzik – na spłodzenie własnego wiersza-piosenki, o tym właśnie wydarzeniu; i wydarzenie, i wiersz Kochowskiego i – toutes proportions gardées – moja piosenka, są dla mnie osobiście istotne. Więc i tekst wiersza mego Mistrza, i tę własną piosenkę – załączam.

Wespazjan Kochowski

POSTRZAŁ W GNIEŹNIEŃSKIEJ POTRZEBIE

Przed potrzebą pod Gnieznem, w kościele katedralnym tamtecznym dwiema dniami krew ciekła z pasyjej Chrystusa Pana na ołtarzu ku północnej stronie, co prawie wszyscy widzieli. W sobotę ciec przestała; w niedzielę potrzeba z Duglasem, generałem szwedzkim, była.

A toż masz, ręko, nagrodę śmiałości,

Coś się ważyła Boskiej wszechmocności

Niezbadane ludziom dziéła

Szperać, kiedy krew z pasyjej pluszczyła.

Dobrze powiedział jeden: Boga znamy,

Gdy się oń wiarą, nie słowy pytamy;

Przecię ludzie są tej dumy,

Że sekret dziwny pojmą ich rozumy.

Umiera Osa, jeno tknął sie Arki,

Jorama ręce uschły aż po barki,

Zacharyjasz pozbył mowy,

Iże pogardził anielskimi słowy.

Z pasyjej w Gnieźnie krew żywa, o dziwy,

Płynie, czym daje znać Bóg dobrotliwy,

Że On Polski nie zabaczy,

Dla której drugi raz krew swą lać raczy.

Niewiarą idąc ty z płynącym krużem

Masz pomstę, ręko, gdy postrzałem dużem

Dwoja-ć kula ramię zrani

I prętką karą niedowiarstwo zgani.

Ale, mój Panie, już te przyznam cuda,

Które nie żaden kunszt ani obłuda,

Ale ręka Twa czyniła,

By się tym cudem Polska polepszyła.

Więcże tę rękę, jako z bólu wzmoże,

Twej ofiaruje chwale, o mój Boże,

Wierna, potem Twoje cuda

Ogłosi piórem wpośród wszego luda.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

W załączeniu: „Postrzał w gnieźnieńskiej potrzebie” – piosenka JK, z cyklu „Śpiewniczek Sarmacki Jacka Kowalskiego”, nagranie z płyty live „Serce i rozum” – koncert w studiu Radia Merkury w Poznaniu. Gra zespół Monogramista JK w składzie: Jacek Kowalski – śpiew, Wiesław Wolnik – gitara, aranżacja; Anita Bittner –fagot; Marzena Łopińska – flet poprzeczny; Justyna Gertner-Piechel – wiolonczela.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply