Porażka Bartosiaka

Jacka Bartosiaka wyraźnie przerosło ambitne zadanie jakiego podjął się pisząc swoją najnowszą książkę. Nie zachowuje naukowej ścisłości, odwołuje się do ograniczonej bazy źródłowej, popada w sprzeczności, opiera swoje generalne tezy na wielu błędnych stwierdzeniach – twierdzi Karol Kaźmierczak.

Jacek Bartosiak przebojem wszedł na scenę debaty publicznej w Polsce. Wiele pomogły mu pijarowskie talenty, sprawne korzystanie z mediów społecznościowych, nie tylko logiczność ale i niewątpliwa gładkość wywodu, tudzież ogólny dżentelmeński sznyt. Swoje zrobiły dziesiątki i setki godzin wykładów dla audytoriów w różnych zakątkach kraju, z uczelnianych katedr i w klubach dyskusyjnych, a jeśli trzeba to i interaktywne wideokonferencje, na których Bartosiak odpowiadał na pytania powiększającej się rzeszy zwolenników, bo o wielu jego czytelnikach i słuchaczach można chyba w ten sposób napisać. Zapowiadana nowa książka promotora geopolityki była przedmiotem dyskusji na długo przed jej wydaniem. Oczywiście apetyty zaostrzał fakt, że tym razem Bartosiak zabrał się za pisanie pozycji poświęconej Polsce – ojczyźnie, której sprawy są dla polskich czytelników, jak mam nadzieję, kwestią nie tylko czysto intelektualnego poznania ale i moralnego zaangażowania. Sam autor tak właśnie motywował swoją pracę – troską o przygotowanie państwa i narodu do przewidywanych przez niego poważnych wyzwań. Z wystąpień Bartosiaka można wyłowić raczej niską ocenę kompetencji polskiej klasy politycznej i urzędniczej, choć nigdy nie jest ona wyrażana wprost, co nie dziwi skoro, jak się niedawno okazało, Bartosiak już w czasie pisania pracy musiał szykować się do objęcia kierownictwa nad wielką i kluczową państwową inwestycją infrastrukturalną, jaką będzie Centralny Port Komunikacyjny.

Bez względu na wszystkie marketingowe sztuczki mające przypominać jak najszerszemu kręgowi Polaków o pisanej przez Bartosiaka książce, główną rekomendacją dla niej była poprzednia praca Bartosiaka, wydana w 2016 roku książka „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”. Była to praca nowatorska w swej konstrukcji i celach. Bartosiak przeprowadził analizę polityki osadzonej w przestrzeni Dalekiego Wschodu. Zrobił to ze znawstwem geografii, celów strategicznych i możliwości militarnych głównych aktorów na dalekowschodnim teatrze, znawstwem posuniętym, przynajmniej w tym ostatnim zakresie, do opisu szczegółowych parametrów uzbrojenia. Taki zakres wiedzy o tym regionie świata to w Polsce ciągle rzadkość. Jednak, co stanowiło największą wartość pracy, Bartosiak nie ugrzązł w szczegółach. Miał odwagę intelektualną, której zdecydowanie brakuje większości akademickich politologów w Polsce, i nie ograniczył się do aspektu deskryptywnego. W „Pacyfiku i Eurazji…” wyjaśnienie zjawisk politycznych w przestrzeni wyłożono jasno, z pewną dyscypliną intelektualną. Eksplanacja została wpisana w określone podejście badawcze, w ramach określonej teorii stosunków międzynarodowych. Wszystko wyłożone zostało ze swadą, polemiczną wobec rozpowszechnionych w Polsce podejść, tez i ocen. Książka zawierała przy tym płaszczyznę prognostyczną, na którą wkracza rzadko który badacz w Polsce. Bartosiak niczym intelektualny chuligan wytłukł tą książką szyby w zatęchłym saloniku, w którym  akademickie i publicystyczne autorytetu w dziedzinie stosunków międzynarodowych wypowiadają swoje monologi i deklamacje, bo prawdziwej i płodnej dyskusji w tym salonie nie toczy się od dawna. Nic dziwnego skoro salon ten bez reszty kontentował się tym co zwykło się akademicko określać liberalną teorią stosunków międzynarodowych. W teorii tej państwa >>zachodu<< utrzymują swój dobrobyt i bezpieczeństwo dzięki współpracy, wolnemu handlowi i dobrodziejstwom liberalnej demokracji, a swoją pierwszorzędną pozycję polityczną w świecie dzięki swojej soft-power. Świat zaś może być jak klub dyskusyjny, w którym każdemu można wytłumaczyć, że pokój opłaca się wszystkim bardziej niż wojna, bo każda międzynarodowa współpraca przynosi ostatecznie korzyści wszystkim stronom. Nie rozumieją tego tylko niepoprawni dyktatorzy, których wszakże szybko doprowadzić może do porządku zjednoczona „społeczność międzynarodowa” a właściwie jej awangarda w postaci owego zmitologizowanego w Polsce “Zachodu” czy też “wspólnoty transatlantyckiej”. Jedynym więc wyzwaniem dla polskiej polityki w takiej perspektywie było przykleić Polskę do owej wspólnoty, „dogonić zachód”, „wejść do Europy”, bez kapryszenia godząc się na wszelkie warunki jakie nam ośrodki zachodnie stawiają, przy okazji delegując znaczną część suwerennych prerogatyw do instytucji w jakie ów “Zachód” został zorganizowany.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Bartosiak rozbił praktyczny monopol tego rodzaju podejścia w debacie kręgów opiniotwórczych. Nie mogły one zignorować jego  ogólnych i szczegółowych tez czego dowodem jest cała kampania generalnej krytyki geopolityki, nie tylko samego Bartosiaka, choć w publicystycznych wypadach komentatorów głównego nurtu nie trudno odczytać między wierszami przytyki pod jego adresem. W dodatku Bartosiak potrafi mówić o skomplikowanych zagadnieniach polityki międzynarodowej językiem prostym i zrozumiałym co doprowadziło do tego, że wiedza którą zaoferował szybko trafiła pod strzechy. Bartosiak podważył zarówno internacjonalistyczne aksjomaty teorii liberalnej, jak i zachodnio-centryzm myślenia polskich elit intelektualnych. W dodatku rozwój globalnej polityki, wybuch wojny handlowej między USA i Chinami okraszony deklaracjami takimi jak ta wygłoszona przez byłego dowódcę sił amerykańskich w Europie, gen. Bena Hodgesa, że jest bardzo prawdopodobne, że w ciągu 15 lat Stany Zjednoczone znajdą się z ChRL w stanie wojny, zdają się potwierdzać tezy zawarte w poprzedniej książce Bartosiaka. Tym bardziej, że antychiński kierunek polityki Waszyngtonu został bez ogródek proklamowany przez wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a.

Jednostronność źródeł

W nowej pracy Bartosiak podjął się z jeszcze większą intelektualną śmiałością bardziej wymagającego, szerzej zakreślonego zadania – stworzenia syntetycznego opracowania opisującego, wyjaśniającego i prognozującego położenie Polski w kontekście światowej geopolityki. Podjął próbę i poległ. Tak jak poległby każdy, kto próbowałby napisać  tego typu dzieło w ciągu kilkunastu miesięcy, jak zrobił to Bartosiak. Biorąc pod uwagę obecną funkcję geopolityka, który stał się szefem najbardziej ambitnego i jak sam wielokrotnie twierdził, mającego kluczowe znaczenie, projektu infrastrukturalnego państwa polskiego, można przypuszczać, że książka „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju” miała być zamknięciem pewnego etapu jego kariery jako teoretyka, przed podjęciem zadania praktycznego, o którego podjęcie musiał wszak od jakiegoś czasu zabiegać, lub o którego podjęcie przez Bartosiaka mogły zabiegać czynniki decyzyjne. To tłumaczyłoby pośpiech a jednocześnie ambicję pisarską geopolityka, które wyraźnie nie zgrały się w jego pracy.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W liczącej sobie ponad 800 stron książce ponad połowa poświęcona jest nie Polsce ale uwarunkowaniom globalnym, przede wszystkim uwarunkowaniom i kierunkom polityki głównych aktorów stosunków międzynarodowych z naciskiem na USA, Chiny i Rosję. Książka mogłaby mieć równie dobrze ogólny tytuł „Geopolityka”. Rozumiem potrzebę kreślenia kontekstu ale w książce Bartosiaka doszło po prostu do zachwiania proporcji i zaburzenia klarowności wywodu. Bartosiak spróbował upchać w jedną książkę treść, którą należałoby rozłożyć co najmniej na dwa tomy. Rzucił się do przodu by napisać całościową syntezę geopolityczną i nie sprostał celowi.

W nowej książce Bartosiaka długie i bardzo szczegółowe opisy uwarunkowań geograficznych ujawniające rozległą wiedzę w tej dziedzinie, czy rozważania o parametrach poszczególnych rodzajów broni pozostającej w dyspozycji poszczególnych państw wzbogacone są impresjami oddającymi refleksje autora wybiegające poza zakres spraw politycznych, sugerujące jego postawę metapolityczną, moralną związaną z odczytaniem historii Polski. Czyni to jego wywód bardziej osobistym a zarazem atrakcyjnym dla czytelnika, a jednak poglądy autora zdają się zaburzać naukowy charakter pracy, zbliżając go do publicystyki. Wpływają na selekcję materiału źródłowego, danych, w taki sposób, aby pasowały do tez jakie formułuje.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

„Rzeczpospolita między lądem a morzem…” potwierdza, że Batosiak jest bardzo głęboko zakorzeniony w anglosaskim świecie intelektualnym, w którym eseje i książki politologiczne to często nie tylko prace naukowe ale i teksty literackie. Wszystkie porażki Bartosiak na poziomie szczegółowej deskrypcji i eksplanacji zasadzają się niewątpliwie na ograniczeniu wszechstronności jego bazy źródłowej. Bo czy można analizować sytuację polityczną i jej socjokulturowe podglebie w Rosji czy w Eurazji bez znajomości języka rosyjskiego, bez bezpośredniego i obszernego odwoływania się do rosyjskojęzycznych źródeł z regionu, w którym język rosyjski nadal pozostaje językiem nauki, polityki i „mieżdunarodnych otnoszenij”? Zaledwie dziewięć na ponad 1400 przypisów w książce Bartosiak to bezpośrednie odwołania do źródeł rosyjskojęzycznych. Poza tym jest jeszcze niewielka liczba odwołań do tłumaczeń tekstów rosyjskich. Postawione pytanie jest tym bardziej zasadne, że sam Bartosiak opisuje prawidłowość nasilania się ignorancji anglosaskich polityków, publicystów, badaczy wraz z oddalaniem się ich uwagi i przedmiotu ich badań od wybrzeży światowego oceanu wgłąb “Wielki Wyspy”, co zresztą jest dla niego przykładem jak geopolityczne uwarunkowania wpływają nawet na sferę życia intelektualnego danego narodu. Mimo to, opisuje Rosję głównie przez pryzmat tekstów autorów amerykańskich, choć odwołuje się też do prac polskich.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Charakterystyczne, że Bartosiak poświęca zaledwie nieco ponad siedem stron swojej książki opisowi debaty geopolitycznej w Rosji, składającej się na, jak to określa autor,  jej geopolityczny software. Tylko siedem stron dla opisania kluczowych założeń i koncepcji rozumienia przestrzeni jako areny polityki wytworzonych przez Rosjan. Poza przytoczeniem klasyków, spośród współczesnych rosyjskich autorów Bartosiak wspomina jedynie Dmitrija Trienina, poświęcając mu dwa zadania, Wadima Cymburskiego (któremu poświęca dwie strony) i Aleksandra Dugina, którego myśl zostaje tu opisana zdecydowanie najbardziej obszernie. Bartosiak popada więc w powszechną w Polsce manierę, by traktować Dugina jako kluczowego rosyjskiego teoretyka geopolityki, nie próbując nawet weryfikować tej rozpowszechnionej w Polsce opinii. Chociażby przez pryzmat kariery samego Dugina, który przecież wyleciał z katedry moskiewskiego Uniwersytetu im. Łomonosowa po tym gdy zaczął ostro krytykować zbyt ograniczony, jego zdaniem, charakter rosyjskiej interwencji w konflikt na Ukrainie. Charakterystyka poglądów Cymburskiego jest natomiast na tyle zdawkowa, że niezapoznany z jego twórczością czytelnik może mieć problem ze zrozumieniem znaczących przecież różnic, jakie dzielą jego koncepcję od propozycji zwolenników eurazjatyzmu.

Determinizm geograficzny

W podejściu Bartosiaka do Rosji ujawnia się zresztą główny błąd jego wywodu – już na poziomie teorii. To lekko tylko skrywany determinizm geograficzny. Michał Lubina w swojej polemice napisanej dla Nowej Konfederacji wypisał konkretne cytaty, w których przestrzeń geograficzna jest ukazywana właśnie jako podstawowy czynnik determinujący politykę podmiotów w niej funkcjonujących.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Cały przepis na “naturalną”, jedynie słuszną geostrategię Polski zasadza się u Bartosiaka na jednym fundamentalnym założeniu – Polska jest zagrożona egzystencjalnie przez Rosję, a gra tych dwóch aktorów stosunków międzynarodowych jest w sposób ekstremalny grą o sumie zerowej. To znaczy, że nie tylko Rosja jest egzystencjalnym zagrożeniem dla Polska, ale też, jak wynika z kreślonych śmiałą ręką wizji przeszłości i przyszłości, Polska jest zdolna i musi dążyć do obalenia Rosji ze stanowiska mocarstwa, a nawet do jej daleko idącej degradacji, dezintegracji. Polska nie ma szans na urządzenie sobie jakiegokolwiek modus vivendi z Moskwą “zbliżającą się nieustannie do polskiego obszaru rdzeniowego”. Bartosiak powołuje się przy tym wprost na jednego z ojców-założycieli tego, co zwykło nazywać się giedroycizmem, Juliusza Mieroszewskiego, cytując fragment jego książki – „Rywalizacja z Rosją na tych obszarach między Polską a Rosją miała zawsze na celu ustalenia przewagi, a nie dobrosąsiedzkich stosunków […] W perspektywie Moskwy Polska musi być satelicka w takiej czy innej formie”. Bartosiak pisze wręcz wprost, że „w interesie Rzeczpospolitej jest upadek Rosji”. Dlaczego? – bo tak mu pokazuje mapa. I historia. W ramach tej logiki przyjmuje za Mieroszewskim i Giedroyciem przekonanie o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa Polski nie tylko niepodległości Białorusi i Ukrainy, ale także państw bałtyckich, co zresztą potwierdza, że rozpatruje polską politykę wobec Moskwy nie w kategoriach defensywnego powstrzymywania, bo w tej perspektywie, o czym Bartosiak wspominał już wcześniej, terytorium tych państw ma dla Polski znaczenie drugorzędne, lecz raczej ofensywnego odpychania jej od przestrzeni “pomostu bałtycko-czarnomorskiego”. Publicysta zagrzewa zatem Polaków do ofensywy.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Bartosiak szukając w historii prostych analogii pomocnych w prognozowaniu, dokonuje ekstrapolacji trendu, co jest szkolnym wręcz błędem w naukach społecznych. Błąd ten jednak łatwo popełnić gdy zwraca się uwagę niemal wyłącznie na czynniki geograficzne, w perspektywie geopolitycznej właściwie niezmienne, a ignoruje uwarunkowania kulturowe, ekonomiczne, polityczne, które mogą się zmieniać. Bez względu na miałkość dużej części krytyki podejścia geopolitycznego, jaka w ostatnich miesiącach spadła na zwolenników podejścia geopolitycznego ze strony liberałów (w rozumieniu liberalnej szkoły stosunków międzynarodowych), która to jałowość wynikała z ideologicznego dogmatyzmu samych krytyków, zarzut determinizmu geograficznego wydaje się w stosunku do Bartosiaka celny, przynajmniej po przeczytaniu jego najnowszego dzieła. Pisze on, wręcz o „odwiecznej, naturalnej dynamice”, która ma pchać podmioty na przestrzeniach Eurazji i „pomostu bałtycko-czarnomorskiego” do tego „aby inkorporować na przestrzeniach lądowych strefy buforowe”. Bartosiak dodaje więc do realistycznej konstatacji o stosunkach międzynarodowych jako grze interesów i sił wniosek o strategii aneksjonistycznej, jako wynikającej nade wszystko z geograficznej natury, a nie struktury stosunków międzynarodowych, natury człowieka rzutującej na jego polityczne kalkulacje, tworzonych przez niego struktur kulturowych, systemu politycznego. Uprawnia to w pełni do kierowania wobec niego zarzutu redukcjonizmu.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Bartosiak popada w redukcjonizm nie zauważając jak bardzo współczesna Rosja zmieniła się od czasów carskich i sowieckich. Władcy Moskwy nie mają wszak ani tego potencjału populacyjnego, ani tego kapitału intelektualnego (w obecnej Rosji opracowuje się mniej wynalazków technicznych niż w ZSRR doby breżniewowskiego „zastoju”) jakie mieli carowie i gensekowie, nie mają w końcu metapolitycznej podstawy do mobilizowania aktywnego wsparcia i poświęcenia mas w imię nieokiełznanego imperializmu. Wbrew pisaninie Dugina władcy Kremla obecnie nie promują, a Rosjanie, w tym rosyjskie elity, nie wierzą w żadną uniwersalistyczną ideę, która skłoniłaby by ich do sięgania za horyzont i poświęcenia się w imię jakiejkolwiek misji. Takiej jaką nakładała na nich katechoniczna idea „Trzeciego Rzymu”, słowianofilski imperatyw zlewania się pobratymców, uniwersalny plan przekształceń polityczno-ekonomicznych globu zawarty w ideologii marksizmu-leninizmu. Interweniując w Gruzji czy na Ukrainie, Rosjanie odwołali się tylko do rudymentarnego nacjonalizmu obywatelskiego lub etnicznego, co oczywiście zakreślało ograniczony zasięg ich interwencji, bo jednak ogromna większość mieszkańców Gruzji nie jest obywatelami Rosji i nie chce nimi być, a ogromna większość mieszkańców Ukrainy, nawet jeśli posługuje się na co dzień językiem rosyjskim, nie jest etnicznymi Rosjanami – russkimi. Także struktury ekonomiczne czynią fundamentalną różnicę, bowiem Rosja nie jest już na poły czy zupełnie autarkiczną gospodarką, przypominającą bardziej niż plan Marksa opisywany przez niego „azjatycki system produkcji”. Rosja dzisiejsza jest peryferią kapitalistycznej gospodarki-świata, które to pojęcie Bartosiak przytacza za Immanuelem Wallersteinem. Skoro Bartosiak przytacza w tonie aprobatywnym tezy tego teoretyka, to powinien rozumieć konsekwencje peryferyjności Rosji i powinien ująć je w swoim podejściu badawczym. Nie czyni tego, przez co umyka mu rzeczywistość, w której na Kremlu rządzi dziś nie partia ideologicznych żołnierzy politycznych, ale kleptokratyczna oligarchia, która rozpatruje swoje interesy nie w kategorii podboju i okupacji Europy, lecz ustanowienia z nią takich form wymiany ekonomicznej, które będą dla tej oligarchii maksymalnie korzystne, choć niekoniecznie będą budować ekonomiczne podwaliny podmiotowości tego państwa. Oligarchia ta, zgodnie z twierdzeniami Wallersteina o roli perfyerii, nie może określać konstytutywnych zasad systemu tej wymiany. Rosjanom pozostaje tylko wykorzystanie środków politycznej perswazji czy przymusu w celu poprawienia swojej pozycji przetargowej.  Jednak Moskwa nie może używać tych środków na  skalę porównywalną do ich użycia w przeszłości, po pierwsze dlatego, że nie dysponuje wystarczającymi zasobami i atutami, po drugie bo Rosjanie nie mogą zniszczyć struktury, na której chcą pasożytować.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Bartosiak wprowadza przy tym w swojej pracy zamęt terminologiczny z uporem pisząc o „ładzie konstruktywistycznym”. Ma w tym przypadku na myśli zarówno zespół norm prawno-międzynarodowych organizujących przestrzeń stosunków międzynarodowych, jak i samo podejście fundatorów i zwolenników tego systemu. Tego rodzaju normatywne podejście i fetyszyzowanie znaczenia prawa międzynarodowego właściwe jest też badaczom i praktykom osadzonym w paradygmacie liberalnym. Teoria konstruktywistyczna to natomiast paradygmat rozwijany od lat 80 XX wieku, począwszy od badaczy taki jak Alexander Wendt, Nicholas Onuf czy Friedrich Kratochwil, który, najkrócej rzecz ujmując, rzuca wyzwanie realizmowi (w tym geopolityce) dowodząc, iż kluczowe w teorii realistycznej pojęcie interesu aktora nie jest generowane automatycznie na podstawie określonych uwarunkowań materialnych. Aktorzy (państwa, narody, elity) dochodzą do sformułowania pojęcia interesu filtrując obserwowane uwarunkowania materialne poprzez sito struktur ideacyjnych. W tym sensie interesy i strategie polityczne są formułowane w zgodzie z utrwalonymi w danym narodzie i elicie ideami, tożsamościami i zwyczajami, a czynniki materialne okazują się warunkami  brzegowymi, czynnikami stanowiącymi ale nie determinującymi zachowanie aktorów, co powoduje, że w podobnych uwarunkowaniach materialnych różni aktorzy mogą formułować do pewnego stopnia różne strategie polityczne. Tego rodzaju teoria nie ma nic wspólnego ze sposobem, w jaki przymiotnikiem „konstruktywistyczny” posługuje się Bartosiak i chciałoby się aby w imię jasności debaty, autor ten zachowywał większą dyscyplinę teoretyczną. Szkoda zreszta, że publicysta całkowicie ignoruje dorobek konstruktywistów, których krytyka korzystnie skorygowała usiłowania realistów na rzecz wyjaśniania polityki międzynarodowej. Nawet jeśli się z nią nie zgadza mógłby to wyrazić  na kartach swojej książki. Brak tego rodzaju wyznaczenia perspektywy teoretycznej jest zresztą kolejnym czynnikiem ustawiającym pracę Bartosiaka na poziomie publicystycznym.

Problemy z teorią Wallersteina

Wracając do kwestii rosyjskiej, centralnej w pracy Bartosiak, geopolityk myli się już zresztą na poziomie samego opisu faktów historycznych, twierdząc na przykład, że “aż do XX wieku” Rosja stanowiła “całkowicie odrębną do Zachodu, kapitalizmu czy Oceanu Światowego >>gospodarkę- świat<<“. Oczywiście jest to całkowita nieprawda. W toku swojej nowożytnej historii Rosja była włączana w globalny system kapitalistyczny na kolejnych poziomach swojej gospodarki, by w XIX wieku zostać z nim w znacznej mierze zintegrowaną. Wystarczy znać skalę penetracji zachodnich kapitalistów w przemyśle rosyjskim za późnych Romanowów, by zrozumieć jak oderwane od historycznych faktów są twierdzenia Bartosiaka. Rosję odcięli od gospodarki-śwata dopiero bolszewicy budując coś, co w perspektywie teorii Wallersteina bardziej pasowało do modelu imperium-świata. Zresztą jeśli Bartosiak dla opisu wcześniejszej, jak mu się wydaje autarkicznej, niezintegrowanej z światowym kapitalizmem Rosji używa terminu “gospodarka-świat” to oznacza jedynie, że nie rozumie znaczenia jakie terminowi temu nadał Wallerstein, bo przecież sformułowanie to oznacza u niego system, w którym akumulacja kapitału odbywa się w ramach sieci nierównej wymiany w pluralistycznym środowisku międzynarodowym kształtowanym przez wielość autonomicznych wobec siebie ośrodków politycznych. Kapitaliści według Wallersteina rozgrywają na swoją korzyść właśnie ten pluralizm, konkurencję ośrodków politycznych. Co to ma wspólnego z domniemaną przez Bartosiak autarkiczną Rosją? Jego niewątpliwie w tym względzie ignoranckie stanowisko zaskakuje tym bardziej, że opis historii Rosji właśnie z perspektywy teorii systemów-światów w błyskotliwy sposób wyłożył już znany rosyjski socjolog Borys Kagarlicki, a jego praca “Imperium peryferii. Rosja a system światowy” została wydana w języku polskim jeszcze w 2012 r. Bartosiak powołuje się na Wallersteina, ale jego wywód sprawia wrażenie, jakby polski geopolityk czytał jego prace bardzo pobieżnie, bez większego zrozumienia. Oczywiście z teorią systemów-światów można się nie zgadzać. Nie można jednak powoływać się na wyprowadzone z niej pojedyncze wnioski jednocześnie ignorując jej zasadnicze założenia i generalne tezy. Badacz, także w ramach nauk społecznych, musi być integralny epistemologicznie, nie może dobierać sobie instrumentów i szczegółowych wniosków z wielu różnych teorii w sposób całkowicie dowolny. Jak napisali David Marrsch  i Paul Furlong w swoim znanym eseju teoria jest dla naukowca skórą, a nie swetrem, który może co chwila zmieniać.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Stwierdzenie, że „rządy Putina zniszczyły współpracę z zachodem znaną z epoki jelcynowskiej” nie wydaje się słuszne. Bartosiak skupiony na mapie, nie dokonuje żadnej analizy rosyjskiej elity poprzestając na stanowisku, że może ona postępować tylko według jednego scenariusza dyktowanego właśnie przez geografię. Tymczasem Putin jest zapadnikiem jelcynowskiego chowu stawiającym pierwsze polityczne kroki przy boku prozachodniego mera Petersburga Anatolija Sobczaka. Putin popierał jelcynowskie władze w czasie gdy dokonały siłowej rozprawy z komunistyczno-nacjonalistyczną opozycją w parlamencie, którego gmach, przy akompaniamencie entuzjastycznych komentarzy zachodnich mediów, został rozstrzelany przez czołgi w październiku 1993 r. Cała władza Putina to, począwszy od deklaracji dołączenia do amerykańskiej „wojny z terroryzmem” z 2001 r. po dołączenie do WTO w 2012 r., nieustanny kontredans wobec mocarstw zachodnich, wypełniony na przemian zbliżeniami i oddaleniami, którego celem jest dołączenie do ładu ukształtowanego przez te mocarstwa na korzystnych dla siebie warunkach. To jest polityka nieporównywalna do tej jaką prowadził ZSRR, dysponujący zasobami i możliwościami, ale też powodowany przesłankami ideologicznymi jakie nie oddziałują dziś na elitę i społeczeństwo Federacji Rosyjskiej. Co ciekawe, nawet ze swojej geopolitycznej perspektywy Bartosiak zauważa, że w przeciwieństwie do ZSRR nie ma ona potencjału do zdominowania całej Eurazji mimo to nie prowadzi go to do wniosku, że Federacja Rosyjska będzie w Europie Środkowej uprawiać politykę inną niż państwo sowieckie.

Zagadnienie rosyjskie

Wnioskiem wyciągniętym z determinizmu geograficznego, opartego na podkreślaniu wpływu wielkiego eurazjatyckiego terytorium na politykę Moskwy i na teoretycznym konstrukcie „pomostu bałtycko-czarnomorskiego”, musi być określenie Rosji jako bardzo agresywnego państwa „rewizjonistycznego” z którym starcie i to w sensie militarnym, jest bardzo prawdopodobne. Ostatnie ponad 220 stron książki Bartosiaka to opis hipotetycznej wojny między NATO i Rosją, która przeradza się głównie w wojnę Rosji z Polską. Dla uwiarygodnienia swojej tezy Bartosiak znów sięga po argumentację historyczną, używając przykładu interwencji Rosji w Gruzji i na Ukrainie. Oczywiście wmieszanie się Rosji w konflikty władz centralnych tych państw z lokalnymi separatystami były niewątpliwym atakiem na ich suwerenność i złamaniem prawa międzynarodowego, a więc agresją w ujęciu tego prawa. Niemniej w perspektywie geopolitycznej, na poziomie makro, a przecież ten interesuje Bartosiaka, Moskwa była w obu tych przypadkach w defensywie, broniła swoich wpływów, słabnących i mających po 1991 r. coraz mniejszy zasięg w “najbliższej zagranicy”.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W 2008 roku Rosja interweniowała na rzecz przywrócenia status quo ante wspomagając faktycznie niezależną od 1990 r., nieuznawaną republikę Osetii Południowej, zaatakowaną przez Micheila Saakaszwilego dążącego do przywrócenia suwerennej władzy Tbilisi nad regionem. Na Ukrainie, w której siły polityczne popierane przez mieszkańców zachodniej i centralnej cześć kraju obaliły drogą rewolucji prezydenta i rząd wybrany przede wszystkim głosami wschodu, klasycznie rewizjonistycznym posunięciem była aneksja Krymu. Natomiast Donbas można rozpatrywać jako pole tej samej strategii ochrony „Wielkiego Limitrofu” czyli utrzymania republik poradzieckich w roli buforów jaką Rosją stale prowadzi po 1991 r. Z przebiegu konfliktu ukraińskiego można odczytać, że Moskwa podjęła interwencję, by Ukraina nie mogła wstąpić do zachodnich struktur integracyjnych czy w formalne sojusze dwustronne z zachodnimi mocarstwami, co byłoby końcem Rosji jako mocarstwa. Nikt bowiem nie przyjmuje do tego typu struktur państw nie kontrolującego swojego własnego terytorium, nawet niewielkiej jego cząstki. Wnioski te można wyciągać mając na uwadze rozkład sił zbrojnych i bezpieczeństwa porewolucyjnej Ukrainy w 2014 roku – Kijów miał wówczas w linii realnie nieco ponad 10  tys. gotowych do boju żołnierzy, a tysiące innych i milicjantów przeszło bez protestów do struktur nowej rosyjskiej administracji Krymu. Można więc przypuszczać, że Rosja była militarnie zdolna do łatwego zajęcia w szybkim czasie znacznie większych obszarów Ukrainy niż tylko tego półwyspu i skrawków obwodu donieckiego i ługańskiego.  Szczególnie w warunkach politycznej ospałości ośrodków zachodnich. Wszak Unia Europejska zdobyła się na obłożenie Rosji generalnymi sankcjami pięć miesięcy po aneksji Krymu. Rosja ograniczyła swoje działania i należałoby szukać przyczyn tego rodzaju samoograniczenia tak w wewnętrznych względach politycznych, jak i w uwarunkowaniach politycznych i społeczno-kulturowych samej Ukrainy, które wyznaczałyby koszt okupacji jej terenu. Aby określić cele rosyjskiej polityki nie wystarczy skorzystać z mapy, trzeba poszukiwać ich także innymi narzędziami badawczymi, na innych płaszczyznach, czego Bartosiak nie robi.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W perspektywie jego pracy trudno zrozumieć dlaczego wybrali stopniowaną, ograniczoną pod względem zaangażowanych środków interwencję. Rosjanie prowadzili konflikt w sposób sugerujący raczej, że ich celem nie była okupacja ziem ukraińskich, bezpośrednia czy pośrednia kontrola polityczna nad całym krajem, ale wzięcie zastawu terytorialnego destabilizującego to państwo i utrzymującego Ukrainę w roli bufora. Tym samym groźna „neoimperialna” Rosja Putina, nie zrobiła nic czego nie zrobiła pogrążona w rozkładzie, upadła Rosja Jelcyna, wspierając w 1992 roku separatystów w mołdawskim Naddniestrzu i osłaniając trwanie ich nieuznawanej i funkcjonującej do dziś republiki. O ograniczoności rosyjskich celów świadczy też retoryka ideologiczna „russkoj wiesny” zaadresowanej ekskluzywnie do etnicznych Rosjan, która zastąpiła nawet granie na radzieckich sentymentach. Retoryka taka nie mogła być obliczona na pozyskanie masowego poparcia na całej Ukrainie. Brak bardziej uniwersalistycznej i bardziej imperialnej legitymacji, zawężanie jej do etnicznego nacjonalizmu, był zresztą jednym z głównych aspektów krytyki zwolenników eurazjatyzmu pod adresem rosyjskich władz, która została zresztą ukrócona wspomnianym ruchem kadrowym w przypadku Dugina. Moskwa stłumiła też w zarodku wszelkie rewolucyjne i ekspansjonistyczne tendencje wśród pstrokatych szeregów donbaskich separatystów nie dopuszczając do proklamowania Noworosji lecz podtrzymując fikcję przynależności do Ukrainy dwóch niewielkich republik ludowych bazujących na strukturach obwodowych. Tych detali Bartosiak nie dostrzega na mapie Eurazji czy globu, choć jednocześnie schodzi przecież na niższy poziom rozważań o taktyce rosyjskich sił zbrojnych w czasie konfliktu ukraińskiego i ich skuteczności w wykorzystywaniu takich czy innych manewrów, takiego czy innego uzbrojenia. Bartosiak nie przeprowadza integralnej, uwzględniającej zarówno aspekty militarne jak i polityczne czy też społeczne i kulturowe, analizy konfliktu ukraińskiego, gruzińskiego czy mołdawskiego. Ogranicza się do wpisania ich w swój wyprowadzony wyłącznie na podstawie przesłanek geograficznych i historycznych scenariusz nieuchronności wielkiego starcia o charakterze egzystencjalnym.

Białoruskie złudzenia

Wychodząc z założenia o takim charakterze konfliktu egzystencjalnego Polski i Rosji, Bartosiak siłą rzeczy wpada w koleiny giedroycizmu. Podpisując się pod tezami Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego, uznaje opartą na tych tezach politykę wschodnią za słuszną w generalnym zarysie, krytykując co najwyżej zbyt jednostronne interpretowanie jej przez polskie elity polityczne w duchu liberalnym, podczas gdy sam reprezentuje coś, co analizując politykę PiS na kierunku białoruskim nazwałem kiedyś giedroycizmem neokonserwatywnym. Przez lata polskie elity próbowały odpychać Rosję od Białorusi poprzez demoliberalne misjonarstwo. Rząd PiS i Bartosiak proponują natomiast pragmatyczny kurs wobec władz Białorusi takich jakimi one są, w nadziei obrócenia tego państwa przeciwko Rosji. Abstrahując już od realności takiej kalkulacji oba warianty giedroycizmu mają podobny efekt w tym sensie, że interes Polski, przy przyjęciu tezy o najdalej posuniętej agresywności polityki rosyjskiej, łatwo zaczyna być utożsamiany z interesami naszych wschodnich sąsiadów. Bartosiak nie zauważa przy tym sprzeczności podejścia giedroyciowskiego z jego własnymi uwagami, kiedy to konstatując fakt, że Ukraina wcale nie orientuje się na Polskę w swojej polityce zagranicznej, przestrzega, iż może się ona stać dla Polski groźnym rywalem w walce o „supremację na pomoście bałtycko-czarnomorskim”, zarówno w grze na USA jak i grze na Chiny. Rywalem tym groźniejszym, że według geopolityka  posiadającym lepsze położenie geograficzne, także w perspektywie „nowego jedwabnego szlaku”, którego głównego wejścia do Europy Bartosiak szuka w basenie Morza Czarnego. Bartosiak zauważa zresztą, że klasyczni geopolitycy ukraińscy taktowali Polskę właśnie w kategoriach rywala a nie głównego sojusznika. Obecnie zresztą także próżno szukać na Ukrainie poważniejszych liderów czy środowisk politycznych, które proponowałyby praktyczny program strategicznego partnerstwa, pomijając oczywiście dyplomatyczną frazeologię.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

O tym jaka słaba jest orientacja Bartosiaka w realiach politycznych przestrzeni poradzieckiej świadczy jego passus dotyczący Białorusi, w którym w poważnym tonie pisze o możliwości dokonania przez to państwo „na początku 1992 r.  orientacji na Zachód przez Polskę” i zaproponowania Polsce przez „unii gospodarczej”. Po raz kolejny ujawnia się w ten sposób jałowość podejścia skupiającego się na rzekomej naturalności oddziaływania przestrzeni geograficznej. Pomysł unii Polski i Białorusi wygląda atrakcyjnie na mapie, ale przedstawiając taką koncepcję jako realną trzeba doprawdy wiedzieć bardzo niewiele o politycznych uwarunkowaniach Białorusi, zarządzanej w 1992 roku przez tę samą prowincjonalną nomenklaturę, która rządziła nią przed upadkiem ZSRR. I nie wiedzieć zgoła nic o uwarunkowaniach społeczno-kulturowych stanowionych wówczas przez bardzo daleko posuniętą sowietyzację i rusyfikację społeczeństwa, w obliczu dojmującej pauperyzacji społeczeństwa, tęskniącego za stabilizacją a la Breżniew a nie planem Balcerowicza. Aleksander Łukaszenko, nuworysz z prowincjonalnego kołchozu, przejął władzę na Białorusi i zamienił ją w dyktaturę tak szybko i łatwo właśnie dlatego, że jego obietnice skończenia z białorutenizacją, przywrócenia państwowego statusu językowi rosyjskiemu, konserwowania państwowej gospodarki i gwarancji socjalnych, a także odbudowy Związku Radzieckiego poprzez ponowną integrację z Rosją trafiały do większości społeczeństwa, właśnie tak postrzegającego interes własny i swojego kraju. Pisanie, że Bialoruś to “państwo lawirujące między Wschodem a Zachodem” nie wydaje się słuszne. Białoruś od 2000 roku jest strukturalnie związana z Rosją, a system w znacznym stopniu etatystycznej i centralnie planowanej gospodarki, będący nieodzownym fundamentem autorytarnego systemu władzy Łukaszenki, jest po prostu niekombatbyilny, niezdolny do w otwartej kooperacji z liberalnymi gospodarkami zachodnimi. Armia białoruska jest de facto zintegrowana z Siłami Zbrojnymi Federacji Rosyjskiej, elity armii i służb bezpieczeństwa są powiązane niezliczonymi więziami wyniesionymi jeszcze ze wspólnie kończonych przez oficerów obu państw akademii. Białoruś pozostaje formalnym członkiem Eurazjatyckiego Związku Gospodarczego, Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym i Państwa Związkowego, które łączącą ją z Rosją. W końcu większość zamieszkującego to państwo społeczeństwa, doceniając fakt istnienia państwowości białoruskiej i nie popierając idei inkorporacji terytorium Białorusi do Rosji, pozostaje w sensie kulturowym i emocjonalnym częścią “russkogo mira”, faktycznie rozpatrując Moskwę jako ośrodek sojuszniczy, a naród rosyjski jako “bratni”. Doceniając kunszt polityczny Aleksandra Łukaszenki, regularnie rozgrywającego w relacjach z Rosją czynnik zachodni, sugerowanie równej odległości politycznej jaką Mińsk miałby zachowywać i wobec Moskwy, i wobec mocarstw czy organizacji państw zachodnich jest  pomyłką.

Mit Rzeczpospolitej

Bartosiak świetnie zna uwarunkowania geograficzne, jego opis terytorium Polski i całego „pomostu bałtycko-czarnomorskiego” jest fenomenalny, rozłożony na topograficzne szczegóły. Już tylko dla samego tego opisu warto przeczytać jego pracę. Samym pojęciem „pomostu” Bartosiak wpisuje się w historyczny spór między tezą Włodzimierza Wakara o tranzytowości a tezą Eugeniusza Romera o pomostowości terytorium Polski, jednoznacznie podnosząc i rozwijając argumenty tego ostatniego. Uważa współczesne państwo polskie za w prostej linii kontynuację Rzeczpospolitej szlacheckiej – „imperium lądowego”, choć „zawieszonego” między domenami Lądu i Morza to jednak podmiotu, który „przez wiele wieków wpływał na równowagę na kontynencie, tworząc obszerny obszar rdzeniowy w kluczowym obszarze Europy i Eurazji, kształtując odrębną cywilizację i kulturę strategiczną go obsługującą”. Bartosiak wzywając do tworzenia programu politycznego „z dużym rozmachem, by należycie obsługiwać interesy państwa polskiego” bierze polskiego czytelnika pod włos odwołując się do sarmackiego mitu. To zaskakujące, że grając na sarmackich sentymentach powołuje się jednocześnie na wybitną pracę Jana Sowy „Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą”. Bartosiak, podobnie jak w przypadku teorii Wallersteina, nie wyciąga z niej żadnych istotnych wniosków. Sowa wprost opisuje przecież Rzeczpospolitą jako nie-państwo, formułę politycznego poronienia przed niedoszłymi narodzinami podmiotowości politycznej, spowodowaną przez układ stosunków ekonomiczno-społecznych i nade wszystko przez nadbudowaną na nich kulturę polityczną i legitymizującą ją ideologię. Sowa bardzo przekonująco twierdzi, że trudno pisać o upadku państwa tam gdzie ono nigdy nie powstało, gdzie dawna klasa feudalna zbudowała jedynie gigantyczną spółkę zbożową z ograniczoną odpowiedzialnością, administrowaną raczej w formie swoistej anarchicznej konfederacji powiatów („ziem”) zamiast jakiejkolwiek struktury przypominającej kształtujące się w Europie nowożytne państwa. Opisując proces prowadzący do zaborów Sowa w nie używa geopolityki. Perspektywa geograficzna, geopolityczna wbrew zapewnieniom Bartosiaka, oferuje nam bowiem ograniczone możliwości zrozumienia logiki i krachu tego projektu, wszak Rzeczpospolita szlachecka została zmiażdżona przez państwa tak samo jak ona zajmujące peryferyjną pozycję w gospodarczej strukturze świata kolumbijskiego, pozycję po gorszej stronie Łaby. Trudno podejrzewać aby Bartosiak tego nie zauważył a jednak nie pisze o ograniczeniach podejścia teoretycznego jakie stosuje. Chyba, że, znów trzeba poczynić tę uwagę, niezbyt uważnie lub niezbyt obszernie przeczytał prace, które przytacza jako podstawę dla swoich wniosków.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Abstrahowanie od czynników kulturowych, ekonomicznych na poziomie mikro, społecznych, prowadzi właśnie do niemerytorycznych, choć łechtających narodową dumę czytelników, sformułowań. Takich jak pisanie o „wiekach” w ciągu których Rzeczpospolita miała być aktorem o imperialnym ciężarze. Tymczasem okres rzeczywistego rozmachu jej ofensywnej polityki zamyka się mniej więcej w stuleciu między ustanowieniem Unii Lubelskiej a powstaniem Chmielnickiego, które niemal zgruchotało wraz następującymi po niej najazdami i okupacjami Rzeczpospolitą tak, iż nigdy nie odzyskała już ona sił i inicjatywy, w XVIII stuleciu stając się bezwolnym protektoratem. Nota bene Bartosiak właśnie Rosję wskazuje jako głównego inicjatora rozbiorów I Rzeczpospolitej. Staje tym samym wbrew poważnemu dorobkowi polskiej historiografii, począwszy od szkoły krakowskiej, ale co gorsza staje w sprzeczności z własnymi wywodami w których zauważa, że ziemie Królestwa Polskiego stanowiły dla Moskwy trudny do bezpośredniej obrony bufor. W istocie niemała część polskich historyków przekonująco dowodzi, że Rosjanie, po zniszczeniu podmiotowości zewnętrznej i wewnętrznej państwa polskiego, skłonni byli utrzymywać je raczej w charakterze protektoratu, a nie anektować jej część tylko po to, by inne części oddać Prusom i Austrii. Także mapa, tak chętnie wykorzystywana przez Bartosiaka we wszelkich przypadkach, podpowiada, że do podziału i aneksji dążyły przede wszystkim Prusy dla których posiadanie całego Pomorza i jego zaplecza w postaci Kujaw i Wielkopolski było niezbędnym warunkiem, stworzeniem geograficznych, materialnych, populacyjnych podstaw elementarnego bezpieczeństwa i dobrobytu, dźwigającym je do pozycji mocarstwowej. I w tym przypadku Bartosiak tylko prześlizguje się po temacie stawiając tezy szczegółowe tak, aby pasowały do jego całościowej koncepcji.

Geopolityka zeszła pod strzechy

Podejście geopolityczne osadzone jest rzecz jasna w realistycznym paradygmacie badania stosunków międzynarodowych i bez względu na eksplanacyjne porażki Bartosiaka w kolejnych kwestiach szczegółowych, jego praca wprowadza właśnie realistyczne kategorie do debaty na temat polityki zagranicznej. Jego druga książka jest więc kolejnym wyłomem w murach twierdzy budowanej latami przez elity akademickie, eksperckie, polityczne postrzegających świat przez okulary liberalnego idealizmu. W świecie tym radosna eksplozja demokracji po 1991 r. obejmująca falą uderzeniową cały świat, rzekomo korzystny dla wszystkich wolny handel i prawo międzynarodowe miały uchylić sprzeczności i politykę siły. To właśnie geopolityka okazała się tak skutecznym wehikułem wprowadzającym realizm na salony i pod strzechy. Zdaje się to świadczyć o sile dogmatów teorii liberalnej w Polsce, które podejście geopolityczne zdołało podważyć poprzez obietnicę „twardego”, ściśle empirycznego wyjaśnienia uwarunkowań, a co ważniejsze prognozowania stosunków międzynarodowych, opartego na namacalnych, materialnych przecież kryteriach geograficznych. Taką obietnicą geopolityka łatwo przemówiła do wszystkich tych, którym bezpieczeństwo państwa i narodu leży na sercu, zaś oczywistość empirycznych kryteriów znalazła zrozumienia także u masowego odbiorcy. Doceniając więc zasługę zwolenników geopolityki w przełamaniu hegemonii teorii liberalnej, w tym samego Bartosiaka, najbardziej skutecznego jej promotora, nie można nie zauważyć, że sami geopolitycy nie zawsze dostrzegają ograniczenia swojego podejścia badawczego, a dobitnym tego przykładem jest właśnie praca „Rzeczpospolita między lądem a morzem…”.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W ramach teorii realistycznej Bartosiak stawia generalnie słuszny wniosek o znaczeniu hard power, latami bagatelizowanej przez teoretyków liberalnego „końca historii”. Zauważając, że Rosja i Chiny zajmują w globalnej równowadze sił miejsca wyraźnie bardziej znaczące niż wskazywałaby na to ich soft power, Bartosiak dokonuje jednak po raz kolejny przerysowania. Opisując stosunki między Rosją a Białorusią, sprowadza je przede wszystkim do „lewara” siłowego, jakim jest możliwość stosowania przez Moskwę wobec swoje partnera szantażu energetycznego. Ale tym samym lewarem Rosja przez lata dysponowała także wobec Ukrainy, a jednak polityka tej ostatniej przybrała całkowicie inny kierunek i formy niż polityka białoruska. Ulegając czarowi mapy Bartosiak ignoruje całkowicie społeczno-kulturowe realia Białorusi, większość mieszkańców której, choć ceni sobie własne państwo, jednocześnie opowiada się za jego współpracą z Rosją, co nie dziwi o tyle, że od lat używając języka rosyjskiego, czytając rosyjską literaturę, słuchając rosyjskiej muzyki popularnej i oglądając rosyjską telewizję Białorusini w większość należą do tej samej przestrzeni cywilizacyjnej. Powiedzieć, że polityka Białorusi jest warunkowana przez układ rurociągów to nic nie powiedzieć.

To samo zresztą można odnieść do przypadku chińskiego. Twierdzenie o nikłym potencjale chińskiego soft power zdradza eurocentryzm. Chiński kultura polityczna czy system gospodarczy wzbudzają zainteresowanie elit politycznych i społeczeństw Azji Południowo-Wschodniej i są, przynajmniej dla niektórych z nich, atrakcyjnym wzorem, konkurencyjnym wobec liberalnych, tak w sensie politycznym jak i ekonomicznym, wzorów zachodnich.

Czynnik chiński

Niewątpliwie słuszne i pozytywne dla debaty publicznej w Polsce jest natomiast przekonujące zdekonstruowanie przez Bartosiaka bardzo ważącego na tej debacie pojęcia “Zachodu”. Ta refleksja Bartosiak jest tym ciekawsza, że przyznaje on, że jest klasycznym polskim „zapadnikiem” i generalnie, co może wzbudzić zakłopotania niejednego obecnego husarza Międzymorza, pozytywnie ocenia on politykę pookrągłostołowych elit III RP, dla których priorytetem było wstąpienie do Unii Europejskiej i NATO. Bartosiak pozostaje przekonany o dobrodziejstwach kształtowanego przez nich ładu liberalnego, a jego wniosek o kruszeniu się dotychczasowych struktur hegemonii USA nie ma nic wspólnego z jej negatywną oceną.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Geopolityk potwierdza, że podmiotem stosunków międzynarodowych nadal pozostają państwa, bo w ramach dawnego bloku transatlantyckiego, sformatowanego przez USA w czasach „zimnej wojny” narastają poważne sprzeczności interesów i dążeń, zaś sam Waszyngton skłonny jest raczej zmieniać swoją politykę w kierunku unilateralizmu, realizowanego przez strategię stosunków dwustronnych w miejsce formuł multilateralnych. Ponownie podkreślając, że globalne stosunki międzynarodowe będą w zbliżających się dziesięcioleciach ustrukturyzowane przez amerykańsko-chiński konflikt hegemoniczny, przestrzega Polaków przed prostym utożsamieniem swoich interesów z interesem USA. Także w kontekście wieszczonego przez niego starcia z Rosją, bowiem Amerykanie „wierzą jednak podskórnie w ostateczne przyciągnięcie kiedyś Rosjan do systemu prymatu USA w roli junior partnera i nie chcą jej ostatecznego schyłku lub upadku”, którą to tendencję potwierdza polityka Busha seniora próbującego w latach 1990-1991 zapobiec rozpadowi ZSRR. Bartosiak słusznie podkreśla, że amerykańskie elity nie chcą upadku Rosji lecz jej osłabienia tylko do takiego stopnia do jakiego stanie się gotowa do „obrotowości”, a konkretnie zwrotu przeciw Chinom, co zresztą uświadamia, że aby Rosja się do czegokolwiek Amerykanom przydała w rozgrywce z Chinami nie może też być zbyt słaba. Tym bardziej, że elity państw zachodnich, w tym amerykańskie, zawsze najbardziej obawiały się chaosu na ogromnych przestrzeniach Eurazji postrzegając Rosją jako ich niezbędnego „stabilizatora”. „Zawsze istniała i będzie istniała ogromna chęć w elitach waszyngtońskich do porozumienia z Rosją” – przestrzega Bartosiak pisząc – „Amerykanie oficjalnie sojusznikom na pomoście bałtycko-czarnomorskim nigdy się do tego nie przyznają”. Przyznaje przy tym, że elity polityczne i opiniotwórcze w państwach zachodnich, kadry intelektualne wypracowujące narzędzia geostrategii, czyli to co Bartosiak określa mianem „software geopolityczny”, w zasadzie nie postrzegają Polski w kategoriach aktora podmiotowego. Tego rodzaju refleksja łączy się jednak u Bartosiaka z (uzasadnianym wyłącznie argumentacją geograficzną) przekonaniem o bezpośrednim, bieżącym i egzystencjalnym zagrożeniu ze strony Rosji co według niego powoduje, ze “musimy przyciągać zewnętrzne potęgi dla gwarancji naszego bezpieczeństwa”. Najpewniej ze względu na  tę sprzeczność między ideą polegania na jednostronnych gwarancjach USA a przekonaniem o skali w krótkiej perspektywie rosyjskiego zagrożenia, Bartosiak wprowadza czynnik chiński, ale znów w sposób mało przekonujący i jakby pisząc pod z góry przyjętą tezę.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Wobec oczywistego faktu dysproporcji potencjałów Polski i Rosji w sytuacji eskalacji konfliktu politycznego, według Bartosiaka nieuniknionej, a także wobec możliwej rozbieżności interesów Polski i USA w przypadku takiej eskalacji, Bartosiak próbuje wprowadzić do regionalnego układu równowagi sił czynnik chiński. To właśnie potencjał Chin ma pozwolić Polsce balansować wobec rosyjskiej potęgi. Problem w tym, że Bartosiak, opisując ten potencjał osiągnięty w toku burzliwego rozwoju ekonomicznego i skoku cywilizacyjnego ChRL, znów nie potrafi zejść na poziom politycznego konkretu. Z mapy globu Bartosiakowi wychodzi, że Chiny po prostu muszą się zaangażować w Europie Środkowej, a „nowy jedwabny szlak” dokona rewolucji geopolitycznej na miarę odkryć geograficznych wieku XVI. W tej kwestii jednak rozważania Bartosiaka o „spektakularnym rozmachu” projektu Pasa i Drogi utrzymane są na najwyższym poziomie ogólności. Poszukując konkretów ciągle nie dostrzegamy bowiem mechanizmów polityczno-ekonomicznych, którymi Pekin miałby realizować współdziałanie z partnerami z Europy Środkowej. W ramach inicjatywy 16+1 Chińczycy nie oferują niczego, czego nie oferowaliby państwom afrykańskim – pakiety kredytów w nieszczególnie atrakcyjnej formie, za które chińskie firmy zrealizują inwestycje infrastrukturalne. Chińczycy ciągle zresztą inwestują wielokrotnie więcej w Europie Zachodniej niż w naszym regionie, co pozostaje w sprzeczności z twierdzeniem Bartosiaka, że to kraje zachodnie “pilnują swoich rynków i przedsiębiorstw”. Nie pilnowały. Były do niedawna bardzo otwarte na chińskie pieniądze.  Z samych obliczeń Bartosiaka nie wynika by kolejowy „nowy jedwabny szlak” w jakikolwiek sposób konkurował obecnie pod względem ilości transportowanych towarów ze szlakami morskimi, sam autor ocenia, że kolej obsługuje jedynie 10 procent eksportu ChRL. Jako przykład wielkiego potencjału chińskich inwestycji infrastrukturalnych w Europie Środkowowschodniej wymienia “park przemysłowy na Białorusi”. W rzeczywistości mimo bombastycznych zapowiedzi jeszcze z 2010 roku, gdy ogłoszono rozpoczęcie tego projektu, położony pod Mińskiem Park Przemysłowy “Wielikij Kamień” do dziś nie został wypełniony żądnymi innowacyjnymi i rozległymi inwestycjami z Chin.

Bartosiak pozostaje więc intelektualnie uczciwy, pisząc, że ofensywna polityka odpychania Rosji (obliczona na jej upadek), jakiej według niego może i powinna podjąć Polska, nie powinna sprowadzać się do przyjęcia roli protektoratu USA. A jednak Bartosiak nie jest zdolny wytłumaczyć w jaki sposób Polska ma podejmować się ofensywnego zadania wypchnięcia Rosji z pomostu bałtycko-czarnomorskiego, a więc de facto obalenia jest roli jako mocarstwa, bez odwołania się do amerykańskiego potencjału. Jest to szczególne widoczne w ostatniej części książki – opisie hipotetycznego konfliktu wojennego Polski z Rosją. Nawet optymistyczne prognozy nader wybujałego rozwoju polskich zdolności militarnych nie są w stanie uchylić konieczności amerykańskiego wsparcia militarnego w postaci kolejnych przerzucanych do Polski brygad. Bartosiak radzi sobie jednak z rozbieżnością politycznych interesów Polski i USA w sytuacji wojennej w sposób dość kuriozalny, wymyślając kryzys polityczny w USA tak głęboki, że Waszyngton zgadza się na operacyjne podporządkowanie tak poważnych amerykańskich sił rozkazom polskiego dowódca. Jest to mało spójne z obszernym wywodem w którym Bartosiak opisuje politykę mocarstwa morskiego jako politykę balansowania, możliwie małego zaangażowania w konflikty w masach lądu, które preferuje rozgrywać za pośrednictwem bieżących sojuszników, bez żalu porzucanych w ramach polityki „wolnych rąk”. Bartosiak obrazuje taką strategię przykładem polityki brytyjskiej w czasach globalnej potęgi Londynu. Sam zresztą dość jednoznacznie ocenia w takich kategoriach obecną formę zaangażowania USA na „wschodniej flance” NATO, uważając ją za skonstruowaną tak, by Waszyngton mógł łatwo uniknąć zaangażowania w konflikt jeśli uzna, że taki jest jego interes.

Jak powstała Azja Środkowa

Bartosiak pisze też, że Chiny stały się siłą kontrolującą sytuację polityczną w Azji Środkowej. Wyciąga z tego daleko idący wniosek dowodząc, że powoduje to, iż Chińczycy mogą poprowadzić jedną z dwóch głównych odnóg Pasa i Drogi poza kontrolą Rosji, za południowym zasięgiem jej przeważających wpływów, na podstawie czego z kolei wysnuta jest teza, że właśnie ta odnoga ma kluczowe znaczenie. A ponieważ punktem wejścia do Europy będzie dla niej delta Dunaju Bartosiak przedstawia rekomendację silnego zaangażowania Polski w Mołdawii, przechodzącą w wizję gargantuicznych inwestycji w infrastrukturę transportową w tym kraju, a także na zachodniej Ukrainie.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Wszystko brzmi przekonująco tak długo, jak nie zauważy się, że samo wyjściowe założenie tego wywodu jest co najmniej kontrowersyjne. Bez względu na ekspansję ekonomiczną ChRL w Azji Środkowej większość komentatorów nieprzypadkowo przyjmuje, że pod względem polityki i bezpieczeństwa karty nadal rozdaje tam Moskwa, choć nie bez współpracy z Pekinem. Bartosiak pisząc o tym regionie stwierdza także, że „w Azji Środkowej Chiny już stały się ważniejszym graczem niż Rosja, co jest zmianą epokową”. Trudno zgodzić się tego typu oceną i określić na jakich podstawach Bartosiak opiera swoją ocenę. Trzy z pięciu państw Azji Środkowej (Kazachstan, Kirgistan i Tadżykistan) pozostają członkami sojuszu wojskowego, któremu przewodzi Moskwa – Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB). We wszystkich tych trzech państwach znajdują się rosyjskie bazy i instalacje wojskowe. Dodatkowo Uzbekistan objęty jest wspólną obroną przeciwlotniczą Wspólnoty Niepodległych Państw. Strony ODKB zgodziły się, pod wpływem Rosji, by po wycofaniu baz NATO związanych z interwencją w Afganistanie, organizacja baz wojskowych państw trzecich wymagała jednomyślnej zgody wszystkich państw organizacji, Moskwa nabyła więc w tym względzie prawo weta. Państwa Azji Środkowej nadal nabywają bezpłatnie bądź po cenach wewnątrzrosyjskich uzbrojenie przede wszystkim od swojego moskiewskiego sojusznika. Rosja ciągle posiada także poważniejszą soft power w regionie, miejscowi przywódcy znacznie częściej właśnie w Rosji widzą gracza politycznego odpowiedzialnego za stabilizację stosunków politycznych w regionie, co sygnalizuje częstotliwość wizyt wysokiego szczebla między nimi a Moskwą. Język rosyjski ciągle jest w tym regionie popularniejszy niż chiński i to właśnie w Rosji pracują miliony emigrantów zarobkowych z państw środkowoazjatyckich. W 2013 r. transfery pieniężne tadżyckich emigrantów w Rosji stanowiły 49% procent PKB Tadżykistanu. W obliczu kryzysu ekonomicznego w Rosji ci Kazachowie, Kirgizi, Turkmeni czy Uzbekowie, którzy poszukują innego miejsca dla emigracji zarobkowej, chętniej wybierają pokrewną kulturowo Turcję niż Chiny. To, że ChRL faktycznie dokonały w tym regionie znacznej ekspansji ekonomicznej nie oznacza, że podważyły dominującą rolę w dziedzinie politycznej i bezpieczeństwa jaką Rosja utrzymuje w Azji Środkowej, a która nawet została wzmocniona po wycofaniu się USA w 2014 r. Aktywność ekonomiczna Chin może zresztą wzbudzić wątpliwości w regionie po tym, jak polityka kredytowa Pekinu i skierowanie do Chin 90% eksportu (w tym 97% głównego towaru eksportowego – gazu) przyczyniły się do ostrego kryzysu finansowego w Turkmenistanie, czyli państwie zachowującym największy dystans wobec Rosji w regionie.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Bartosiak ukazuje wpływ Moskwy w Azji Środkowej jako wybitnie destrukcyjny, twierdzi na przykład, że skomplikowany układ granic państwowych i etnicznych to cyniczny efekt polityki radzieckiej obliczonej na komplikowanie stosunków między narodowościami w ramach cynicznej strategii „dziel i rządź”. Twierdzenia takie znów obnażają redukcjonizm wywodu Bartosiaka i zbytnią łatwość wyprowadzania jednoznacznych wniosków w kwestiach, w których najwyraźniej niezbyt dobrze się orientuje. Trudno pisać o radzieckiej polityce skłócania narodów w Azji Środkowej, skoro w czasach przed objęciem władzy przez bolszewików w regionie tym narodów właściwie nie było. Charakterystyczne, że administracja carska używając określeń Sartów czy Kirgizów dokonywała podziału ludności nie według cech etnicznych, językowych, lecz bardziej przyziemnych do Sartów przyporządkowując całą różnojęzyczną ludność osiadłą, miejską i rolniczą, do tych drugich wszystkich koczowników. W istocie wszyscy mieszkańcy regionu stanowili wówczas, poza Tadżykami, turańskie morze w którymi podmiotami lojalności i identyfikacji były klany i plemiona, w wielu przypadkach przemieszczające się na olbrzymich przestworzach stepu, a chaos pogłębiała eksploatacyjna polityka rosyjskich namiestników. Funkcjonowanie i tożsamość tych wspólnot regulował raczej tryb życia i funkcja ekonomiczna (pasterze, rolnicy, kupcy), a nie władztwo terytorialne. To bolszewicy wprowadzili na ten teren pojęcie narodu jako masowej, egalitarnej wspólnoty opartej na kryteriach kulturowych, językowych, próbując ująć miejscową rzeczywistość społeczną w kategorie europejskie. To dlatego niewielkie grupki miejscowych nacjonalistów początkowo szybko przyłączały się do czerwonych. W swoim programie rewolucji władze radzieckie postawiły sobie za cel wsparcie dla tworzenia się narodów tam gdzie ich nie było w ramach marksistowskiej tezy o możliwości rewolucji jedynie na pewnym etapie rozwoju społecznego, który identyfikowali z “burżuazyjnym” państwem narodowym. Bolszewicy wierzyli, że jeśli w przeciwieństwie do cara zapewnią poszczególnym grupom możliwość ekspresji narodowej kultury i tożsamości, to w ten sposób wygaszą temperaturę emocji etnicznych, zapobiegną rozwojowi nacjonalizmu, będą mogli rozwinąć świadomość klasową. Dlatego sowieckie władze prowadziły politykę autentycznego wsparcia procesu narodotwórczego. Poszczególnym narodowościom wydzielono republiki związkowe, w ramach nich pozwolono obsadzać autochtonom partię i administrację, radzieccy inżynierowie społeczni przygotowali pierwsze alfabety nie oparte na piśmie arabskim (początkowo oparte na alfabecie łacińskim dopiero potem na grażdance), słowniki i podręczniki gramatyki, narzucając jeden język spokrewnionym plemionom. Powołali też republikańskie Akademie Nauk, które zajęły się produkowaniem „historii narodowej” uzasadniającej długi rodowód właśnie konstruowanych narodów.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Oczywiście taka odgórna inżynieria społeczna nie mogła działać bez problemów. Na całych połaciach Azji Środkowej zamieszkiwała ludność w pełni dwujęzyczna, poszczególni członkowie tych społeczeństw przymuszeni przez władzę do jasnego określenie się w kategoriach tylko jednej narodowości, często „zapisywali się” do niej z powodów pragmatycznych, wybierając tę, która, jak sądzili, umożliwi im udział we władzach i dystrybucji dóbr materialnych. A ponieważ miejscowi nierzadko słabo orientowali się w stosunkach politycznych, stąd pojawiały się owe enklawy grup, które “obstawiały” niejako inną deklarację narodową niż sąsiedzi, enklawy o których Bartosiak pisze jako wyniku wyłącznie odgórnych machinacji polityczych moskiewskiego przywództwa. Polityka struktur radzieckiego państwa jedynie konserwowała następnie te podziały, kierując poszczególnych obywateli do odrębnych szkół i zakładając dla nich odrębne biblioteki, zgodnie z ich pierwszą deklaracją. Dlatego też skomplikowanie granic w Azji Środkowej jest co najmniej w równym stopniu produktem ubocznym narodotwórczej inżynierii społecznej, co celowym zabiegiem politycznym. Władzami radzieckimi powodowała nie tylko  geopolityka, ale też ideologiczne recepty kolejnych interpretatorów marksizmu. Obserwując zresztą częstotliwość zmian nazw, liczby, granic i statusu jednostek administracyjnych w Azji Środkowej do 1936 r. (od autonomicznych republik w ramach Rosyjskiej FSRR po pełnoprawne republiki związkowe ZSRR) można raczej przyjąć, że władze w Moskwie autentycznie starały się nadążyć za wytworami procesów, które same uruchomiły. Po okresie stalinowskiej urawniłowki i rusyfikacji, od czasów Chruszczowa, miejscowe elity komunistyczne Azji Środkowej znów odzyskały zresztą pewną podmiotowość, a w latach 80 XX wieku Moskwa nie mogła już właściwie egzekwować polityki na tym terenie bez ich aprobaty i udziału. Poświęciłem tak wiele miejsca opisowi Azji Środkowej, by uwypuklić  z jaką łatwością Bartosiak stawia szczegółowe tezy, nie mające wielkiego pokrycia w rzeczywistości, by następnie wysnuwać na ich podstawie bardzo daleko idące wnioski. Natykając się na kolejne tego typu konstrukcje intelektualne na kartach „Rzeczpospolitej. Między lądem a morzem…” można tylko zadawać sobie pytanie czy rozległość syntezy jakiej podjął się autor nie przerosła jego wiedzy w wielu poruszanych aspektach, czy może świadomie tworzy narrację pod z góry przyjęte wnioski.

Wątpliwe twierdzenia

Można odnotować i inne zupełnie wątpliwe twierdzenia Bartosiaka zawarte w książce. W swoje geopolityczne rozważania wpisuje na przykład wniosek, że imperium rzymskie upadło przede wszystkim z powodu naporu Persji Sasanidów na prowincje Azji Mniejszej mającej być „ośrodkiem głównego bogactwa”. Jest to teza, z którą trudno się zgodzić, już choćby z tego względu, że Rzymianie nie utracili Azji Mniejszej na rzecz Persji do końca istnienia obu imperiów. Historia rozkładu Imperium Romanum jest zresztą świetnym przykładem ograniczeń eksplanacyjnych podejścia geopolitycznego. Nie sposób bowiem wytłumaczyć jego krachu poszukując przyczyn przede wszystkim w zmianach koncentracji politycznej mocy w imperialnym otoczeniu, tak jak nie sposób wytłumaczyć układem geograficznym samego cesarstwa długich procesów politycznych, ekonomicznych, społecznych i kulturalnych, które były głównymi przyczynami rozpadu jego politycznej struktury.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W książce pojawia się szereg innych sprzeczności i błędów. Na jednej stronie Ural przedstawiany jest jako niezbyt znaczące pasmo górskie, na innej jako bariera czyniąca atak na europejską część Rosji z Azji „niezmiernie trudnym”. „Litwa właściwa” przedstawiana jest jako jedna ze „stref buforowych” I Rzeczpospolitej , gdy tymczasem określenie takie nie ma sensu biorąc pod uwagę, że obszary dzisiejszej Wileńszczyzny stanowiły istotne centrum polityczne, ale też społeczne i ekonomiczne I Rzeczpospolitej, zaś jego status jako jednego z obszarów metropolitalnych organizmu państwowego odzwierciedla fakt bardzo szybkiej polonizacji, o trwałości której świadczy do dziś chociażby to, że większość mieszkańców okolicy Wilna stanowią narodowi Polacy. Dlatego zresztą okupacja moskiewska i ruina tych terenów spowodowana przez Moskali w latach 1655-1660 przełożyła się na ogólną kondycję Rzeczpospolitej nie mniej niż utrata lewobrzeżnej Ukrainy.

Wbrew temu co pisze Bartosiak, po pokoju brzeskim z marca 1918 r. w Europie Wschodniej nie nastąpiła „próżnia bezpieczeństwa”. Niemcy utrzymywali okupacje wojskową próbując politycznie organizować satelickie twory w postaci formujących się pod ich skrzydłami najpierw monarchicznej, a następnie republikańskiej Litwy, Białoruskiej Republiki Ludowej czy hetmanatu Skoropodskiego na Ukrainie. Nawet po rewolucji w Niemczech i podpisaniu rozejmu 11 listopada 1918 niemieckie władze wojskowe twardo trzymały się w Wilnie i Grodnie, dopiero na przełomie 1918 i 1919 roku odchodząc na zachód, co zresztą znacznie utrudniło miejscowemu żywiołowi polskiemu organizację obrony przeciw nadchodzącym ze wschodu bolszewikom. Co ciekawe, pisząc o nierozegraniu przez Niemców karty białoruskiej czy ukraińskiej już w czasie drugiej wojny światowej, Bartosiak ucieka się do eufemizmu o „ciężkości” polityki III Rzeszy na obszarach Europy Wschodniej. Nic dziwnego, że pisze na ten temat zwięźle i eufemistycznie, bowiem nie sposób w kategoriach geopolitycznych wytłumaczyć rezygnacji przez Niemców z politycznego koncesjonowania kolaborantów ukraińskich, białoruskich, czy rosyjskich i wprowadzenia zamiast tego reżimu bezwzględnej eksterminacji i eksploatacji wschodnich narodów słowiańskich. Chętni byli po obu stronach, by wspomnieć tylko politykę gauleitera Wilhelma Kube próbującego współpracować z lokalnymi nacjonalistami w centralnej Białorusi. Polityka III Rzeszy stanowiona była jednak nie tylko przez czynniki geograficzne, ale też system ideologiczny fundujący jej system polityczny i to właśnie ideologia, której wpływ Bartosiak właściwie ignoruje, zadecydowała o takiej a nie innej polityce wschodniej Berlina w latach 1941-1944, a za tym o takim a nie innym przebiegu wojny na froncie wschodnim.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Zajmując się historią Mołdawii, której Bartosiak przyznaje wielkie znaczenie w geostrategii dla Polski, autor rozpisuje się o „biernym ludzie mołdawskim” w ramach „republiki mołdawskiej” doby stalinowskiej. Najwyraźniej nie ma świadomości, że Mołdawska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka była obszarem raczej sztucznie wydzielonym w ramach Ukraińskiej SRR, terytorialnie nie miała wiele wspólnego z obecnym terytorium Mołdawii sięgając tylko lewego brzegu Dniestru, a największą grupę mieszkańców autonomii stanowili Ukraińcy.

W temacie całkiem już współczesnym Bartosiak stwierdza, że rozpychanie się Węgier w Kotlinie Karpackiej będzie tylko budowaniem marchii wpływów niemieckich. Tak wynika z mapy i mechanicznego podliczenia terytorium, potencjału ludnościowego czy materialnego. Tymczasem rzut oka na węgierską politykę zagraniczną upewnia nas, że od początku rządów Orbana pozostaje ona wielowektorowa, angażuje Rosję poprzez korzystne dla Węgrów warunki budowy dwóch nowych bloków elektrowni atomowej w Paks, próbuje ustanowić Węgry w roli, konkurencyjnego wobec Niemiec, węzła dystrybucji rosyjskiego gazu. Węgry są też tym państwem Europy Środkowej, które najskuteczniej przyciągają chińskie inwestycje i zaangażowanie chińskich instytucji publicznych. Pisanie o Węgrach jako „pasie transmisyjnym” wpływów Niemiec z perspektywy Polski, która w przeciwieństwie do Węgier faktycznie realizuje politykę jednostronnego uzależniania się od gwarancji i zaangażowania innego mocarstwa zachodniego, można uznać za zdecydowanie chybione i ponownie prowadzące do refleksji o znaczeniu kultury i tradycji myśli politycznej stanowiącej grunt działań polityków. Mimo pamięci o powstaniu z 1956 r. Rosja nie zajmuje bowiem w wyobraźni i mitologii narodowej Węgrów takiego miejsca jak u Polaków, a zatem także względy kulturowe, a nie tylko Karpaty, powinny być branę pod uwagę w wyjaśnianiu źródeł polityki Budapesztu.

Rzeczpospolitanin

Bartosiak pisze w deterministycznym tonie o imperium jako rzekomo “naturalnej” formie organizacji przestrzeni, a to dlatego, że “organizm taki jest oparty na wynikających z potrzeb geografii granicach, a nie etnosach narodowych ograniczajacych najczęściej jego potencjał demograficzny i potrzeby streategiczne wynikające z geografii”. Tymczasem cała historia Europy po upadku cesartwa rzymskiego dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Dzieje naszego kontynentu to bowiem historia nieustannego partykularnego buntu przeciw ideologicznym i politycznym uniwersalizmom, który zaowocował unikalnym historycznie modelem ładu westfalskiego w stosunkach międzynarodowych oraz koncpecją obywatelstwa i ukonstyutowania się narodów jako suwerenów państwowych. Okazało się, że idea tak rozumianej suwerenności, rozumianej jako obywatelska partycypacja we władzy, możliwa była właśnie tylko w państwie narodowym i to opartym na wspólnym większości obywateli kodzie kulturowym. Kryzys demokracji doby obecnej związany jest właśnie z zanikaniem tej wspólnoty, związanej między innymi z masowymi migracjami, będącymi w jakiejś części dziedzictwem imerialistycznych podbojów wieku XIX. W perspektywie Bartosiaka wszystkie kwestie związane z kryzysem tożsamości społeczeństw europejskich, ich dekompozycją, gettoizacją całych grup, rozpadem wspólnoty obywatelskiej, a za tym kłopoty w funkcjonowaniu systemu politycznego, jakie obserwujemy nie tylko we Francji ale nawet w USA, nie wchodzą do rachunku intelektualnego. Kusząc Polaków imperialnym projektem, podpowiadając, by nie bali się kosmopolityzmu, bo Bartosiak kilkukrotnie już przekonywał słuchaczy, że nasza baza narodowa jest zbyt mała dla projektu politycznego o jakim marzy, publicysta całkowicie ignoruje wagę tych procesów społecznych także na płaszczyźnie, która go interesuje, czyli stopnia agregacji potęgi w relacjach międzynarodowych. Najpewniej nieprzypadkowym jest zatem, że Bartosiak zdecydowanie unika używania słowa “Polska” na określenie naszego państwa, posługując  się na kartach swojej książki terminem bez narodowościowych konotacji – “Rzeczpospolita”. Tym samym włącza się niejako w nurt wzbierający na polskiej prawicy. Czołowy publicysta obecnego obozu władzy, Tomasz Sakiewicz, wezwał wszak  swojej książce “Testament I Rzeczpospolitej. Kulisy śmierci Lecha Kaczyńskiego” do odrzucenia przez Polaków formy narodu etnicznego, na rzecz nowej tożsamości “międzymorskiej” wspólnej dla Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów i lojalności przede wszystkim wobec niej. Polska obecna ma być rzekomo endecko-komunistyczną protezą, a nie “prawdziwą” Rzeczpospolitą “od morza do morza”. W formie znacznie bardziej wyrafinowanej teorię narodu polskiego jako “narodu ejdetycznego” sformułował intelektualny krąg neokonserwatywnych republikanów z kręgu Klubu Jagiellońskiego. W formule tej Polakiem okazuje się nie człowiek mocno zakorzeniony w określonej kulturze ale wyznawca idei wolności. Co ciekawe, czołowy reprezentant tego tego środowiska – Paweł Rojek, choć swoją pracę „Przekleństwo imperium. Źródła rosyjskiego zachowania”, kończy konstatacją, że Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla egzystencji Polski i Polaków, to jednak sugeruje nam podjęcie antyrosyjskiej krucjaty w imię „wartości”, idei jagiellońskiej i „solidarności z Białorusią i Ukrainą”. Narracja Jacka Bartosiaka, choć opiera się na całkowicie odmiennej argumentacji, implikuje ten sam manewr zamiany naszego społeczeństwa, z Polaków na “Rzeczpospolitan”.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Bartosiak opiera swój wywód i postulaty nie tyle na historii I Rzeczpospolitej ile na na jej micie, posuwając się do stwierdzenia, że “przez większą część swojego istnienia RP była jedną z potęg ówczesnego świata i regionalnym hegemonem”. Trudno potraktować poważnie tego rodzaju retorykę, jeśli się pamięta, że okres świetności i quasi-imperialnego rozmachu republiki zbożowej “Sarmatów” trwał przez kilkadziesiąt lat między zawarciem Unii Lubelskiej a rebelią Chmielnickiego i “potopem”, z których Rzeczpospolita nigdy się już nie podniosła ani politycznie, ani gospodarczo. Należy tu znów podkreślić – podejście geopolityczne nie wytłumaczy nam procesu załamywania się pozycji międzynarodowej Rzeczpospolitej wskutek wewnętrznych sprzeczności politycznych i socjo-ekonomicznych, czego Bartosiak albo nie rozumie, albo nie chce przyznać. Tym samym fałszywym tonem pobrzmiewa stwierdzenie, że “unia realna z 1569 r. była już bezpośrednią odpowiedzią na wzrastające od wschodu niebezpieczeństwo”. Oczywiście stwierdzenie takie świetnie wpisuje się dyskurs o przemożnym wpływie geografii, której politycy mogą się tylko podporządkować lub zginąć, jednak każdy, kto choć trochę wgłębił się w badania genezy Unii Lubelskiej znów znajduje, nie mniej ważne od kontekstu zewnętrznego, źródła wewnętrzne takiego a nie innego kierunku procesu politycznego. Do unii parły przede wszystkim masy szlacheckie Wielkiego Księstwa Litewskiego, które widziały w niej szansę na uzyskanie tak wysokiej pozycji politycznej wobec wielkiego księcia i jego złożonej z magnatów rady jaką posiadała szlachta koronna. Szlachta WKL została zainspirowana ówczesnym wzmożeniem ruchu egzekucyjnego w Królestwie. Tymczasem to właśnie kilka wielkoksiążęcych rodów magnackich dzierżących w Księstwie niepodzielną hegemonię polityczną, tych samych, które prowadziły też jego politykę zagraniczną, opierało się jak mogło zawarciu unii realnej, łącznie z zerwaniem lubelskiego sejmu w marcu 1569 r.

Bartosiak twierdzi między innymi, że “pierwszy raz zagrożenie ze strony wschodniej i zachodniej jednocześnie pojawiło się dopiero podczas pierwszego rozbioru Polski”. Tak jakby już wcześniej w XVIII wieku status Rzeczpospolitej nie był przedmiotem przetargu z pozycji siły ze strony jej trzech sąsiadów, na przykład w traktacie Loewenwolda z 1732 r. Nie wspominając o tym, że pierwszy krach państwowości polskiej nastąpił w roku 1031 kiedy to obustronny atak sił niemieckich i ruskich zmusił do ucieczki Mieszka II, który choć powrócił do kraju nie zdołał zapobiec rozpadowi struktur władzy.

Zadanie przerosło autora

Książka zakończona jest obszerną częścią przedstawiającą wybuch konfliktu wojennego między Rosją a NATO, wywołanego przez agresywne działania tej pierwszej wobec państw bałtyckich. Bartosiak sugestywnie kreśli przebieg konfliktu. Ma doświadczenie, był wszak dyrektorem Programu Gier Wojennych i Symulacji w Fundacji Pułaskiego, z ramienia której organizował zresztą tego rodzaju grę w 2017 roku. W grze uczestniczyli przedstawiciele MON, wojskowi, eksperci, a nawet goście ze Szwecji. Trudno jednak całkowicie poważnie traktować scenariusz wojenny jaki rozpisuje. Bartosiak doskonale zdaje sobie sprawę, że Polska nie jest w stanie prowadzić ofensywnych operacji wojennych przeciwko Rosji wspieranej przez siły białoruskie, żeby więc jeszcze raz pobudzić wyobraźnię i geopolityczny zapał Polaków wymyśla, że polskie dowództwo przejmuje komendę nad licznymi oddziałami przerzucanymi do Polski przez Amerykanów, co – oddajmy głos autorowi – “było wynikiem trwającego kryzysu politycznego w Waszyngtonie i wiszącego nad prezydentem impeachmentu, wynikającego z zawirowań na światowych rynkach w kontekście rzekomych powiązań biznesowych prezydenta i trwającą wojną handlową – w tym z sojusznikami z Europy i Kanady oraz Australii”. Nawet jeśli odczytać ten passus jako aluzję do polityki obecnego lokatora Białego Domu, to trudno traktować jako relewantne wprowadzenie tego rodzaju elementu do geopolitycznego rachunku. Raczej wygląda on na trik pozwalający Bartosiakowi jeszcze raz wziąć pod włos czytelnika, by mobilizować go do zidentyfikowania się z jego przekazem – iście matejkowskimi wizjami wojennych triumfów Rzeczpospolitej na wschodzie. Choć na zakończenie Bartosiak bezwzględnie ucina swoją sagę przypomnieniem o rosyjskim potencjale jądrowym wyznaczającym nieprzekraczalną granicę polskich ambicji.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Książka „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju” jest pracą publicystyczną, nie naukową, jej autor nie zachowuje bowiem żadnej dyscypliny metodologicznej. Porażka eksplanacyjna polega na szeregu kontrowersyjnych czy wprost błędnych wniosków i ocen szczegółowych, z których Bartosiak wysnuwa następnie generalne tezy. Omówienie jego pracy jest tak obszerne, bo chciałem wykazać w jak wielu przypadkach Bartosiak myli się co konkretnych faktów, uwarunkowań. Przy tak wielkiej  częstotliwości wątpliwych twierdzeń wartość budowanej na nich syntezy jest bardzo wątpliwa. Bartosiak poniósł w swojej pracy intelektualną porażkę. Porażka ta nie zaskakuje, bo na podobne syntezy ważyć się mogą doświadczeni naukowcy z dorobkiem wieloletnich badań łączących użycie narzędzi różnych dyscyplin naukowych. Z całym szacunkiem, dr Bartosiak takim naukowcem nie jest. Powtarzając na zakończenie wyrażoną już uwagę, wywód geopolityka naszpikowany przypisami, w niektórych przypadkach sprawia wrażenie, jakby autor nie przeczytał dokładnie bądź nie zrozumiał prac na jakich się opiera. Jeśli zaś przeczytał dokładnie i zrozumiał to potraktował je wybiórczo, ignorując ich generalne wnioski i wpisując w narrację tworzoną pod z góry przyjętą tezę. Doceniając opis uwarunkowań Polski z perspektywy geografii politycznej, jego narracja jest narracją skrajnie redukcjonistyczną, która może wpływać na zubożenie debaty o stosunkach międzynarodowych i polityce zagranicznej. Książka Bartosiaka jest porażką także publicystyczną, zawarte w niej sugestie polityczne pozostają we wzajemnej sprzeczności. Przekonując Polaków o bezpośrednim, egzystencjalnym zagrożeniu ze strony Rosji i zagrzewając ich do ofensywy przeciw Moskwie, zauważając brak potencjału Polski, jednocześnie zauważa brak tożsamości celów i dążeń polityki polskiej i amerykańskiej, nie tłumacząc w jaki sposób Polska mogłaby wykorzystać potencjał zewnętrzny w wielkiej grze o potęgę, czynnik chiński wprowadzając w sposób nieprzekonujący. Bartosiak nie przedstawia nam wiarygodnej i skonkretyzowanej, a przy tym realistycznej koncepcji polityki, która zapewniała by podmiotowość Polsce i realizowała interesy narodowe Polaków.

Karol Kaźmierczak

Artykuł  inspirowany dyskusjami prowadzonymi w ramach prac wrocławskiego Koła Studiów Reorientacje.

 

 

7 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. Jan Olgierd
    Jan Olgierd :

    Oby takich “porażek” jak “Rzeczypospolita miedzy lądem a morzem” Bartosiaka było więcej. Artykuł nie ma sensu, ponieważ praca Bartosiaka ma charakter pionierski. Można ją uzupełniać, można ją rozwijać, można ją poprawiać – ale jest pracą fundamentalną i żadne malkontenctwo tego nie zmieni. Obie książki Bartosiaka nauczyły Polaków, w jaki sposób myśli i działa Waszyngton, Kreml, Pekin, Berlin, Tokio, New Delhi, Londyn, Paryż – i reszta graczy. To jest zasługa fundamentalna Bartosiaka, która zmieniła sposób myślenia Polaków. Dlatego wielki wstyd dla środowisk akademickich, naukowych i instytucjonalnych, że dokonał tego outsider [jego doktorat był dla odparcia zarzutów, że jest laikiem]. A co do uwag autora artykułu – pisze swoje wyrzuty bez uzasadnienia, bez szczegółowej analizy, jako “besserwisser”… Zasadniczo pod tezę z góry przyjętą – że Bartosiak “poniósł porażkę” – co jest totalna bzdurą. Obie książki Bartosiaka idą w ciągłości spójnej argumentacji ręka w rękę, dając najpierw nadrzędny poziom “zasad gry” globalnego stolika, a potem odbicie tej gry na stoliku Europy…i na końcu fokusu względem Polski. Biadolenie nad brakiem dokładnego rozpisania doktryn rosyjskich nie ma sensu – bo Rosja ma bardzo prosty plan zawłaszczenia Europy najpierw w ramach “nowej lepszej Unii – już Unii Euroazjatyckiej” z wystawioną marchewką otwarcia rosyjskiego rynku i tanich surowców, i tym wabi zwłaszcza Berlin, który wierzy w duumwirat “dwóch wież” [Kremla i Berlina]. Rosja chce bez walki, drogą ustawki z Berlinem [de facto hegemonem obecnej UE] zrealizować to, co nie udało się za “zimnej wojny” – czyli zbudować najsilniejsze globalnie supermocarstwo od Lizbony do Władywostoku. Supermocarstwo tylko na początku z pomocą Berlina, potem już tylko i wyłącznie supermocarstwo Kremla. Dla realizacji tego planu Rosja zrobi wszystko – bo jest to w puli gry wygrana maksymalna – a każda inna opcja oznacza marginalizację i zasadniczo rozpad Federacji Rosyjskiej. Z jednej strony dla ustawienia się w duumwiracie jako strona z góry silniejsza, Kreml wyrywa samemu Berlinowi dywanik spod nóg i dezintegruje UE, z drugiej – Kreml musi opanować Polskę na przesmyku lądowym bałtycko-karpackim – bo ten styk LĄDOWEJ PROJEKCJI SIŁ ZBROJNYCH zdecyduje o zwycięstwie całego planu Kremla – przez możność przerzutu masy wojsk pancernych zmechanizowanych i zmechanizowanych. Czyli REALNEJ siły do sprawowania kontroli nad supermocarstwem. Dlatego trzymanie Polski czy z Kremlem czy z Berlinem, czy z jego pociotkami w rodzaju Paryża – nie ma sensu. Przekaz “Rzeczypospolitej…” Bartosiaka jest prosty – konflikt z Rosją jest nieunikniony, bo to Kreml za nic nie zrezygnuje z planu budowy supermocarstwa [silniejszego i od USA i od Chin – czyli Kreml jako hegemon globalny]- a Polska stoi centralnie wprost na drodze tego planu – tylko samym faktem zajmowania kluczowego przesmyku lądowego bałtycko-karpackiego. To nie jest determinizm Bartosiaka – to jest determinizm Kremla. To dlatego Dugin wprost oznajmił Górnemu w słynnym wywiadzie “Czekam na Iwana Groźnego” [w 1998! – rok przed Putinem była już gotowa podstawowa doktryna realizowana do dzisiaj i na przyszłość, wyłożona w “Podstawach geopolityki” z 1997] – otóż Dugin wprost bez owijania w bawełnę oznajmił Górnemu [i Polakom] – że “Rosja nie jest zainteresowana istnieniem Polski w żadnej postaci”. Nic się nie zmieniło – i nie zmieni – w polityce Kremla wobec Polski – bo tu geografia jest nieubłagana i stała – więc Rosja MUSI opanować Polskę dla realizacji swego planu A co do przesłania Bartosiaka na poziomie strategicznym [militarnym]- jest równie proste i bezalternatywne – Polska bez odstraszającej agresora broni jądrowej jest skazana na przegraną, nawet jeżeli obroniłaby się przed atakiem konwencjonalnym. Czas przestać bujać w obłokach chciejstwa i zabrać się do konkretnych działań. Droga do REALNEJ suwerenności i generalnie do samego zachowania bytu Polski jako takiego – prowadzi przez pozyskanie głowic w dyspozycji Wojska Polskiego. Dziwne, że autor krytyki tego nie zauważył. Żeby było jasne – niekoniecznie głowic dla rakiet – wystarczy sama świadomość danego agresora, że te głowice mogą być odpalone przez nasze operacje specjalne na terenie agresora w jego najczulszych punktach. Żeby była jasność – mam nieco inny pogląd na strategię dla Polski, niż Bartosiak – bo skoro OBU obecnym supermocarstwo tak BARDZO zależy, by Polska jako bufor między Kremlem, a Berlinem się utrzymała, to wg mnie powinniśmy ostro żądać od OBU supermocarstw naraz wielkoskalowego wsparcia – żeby im nie wyrósł trzeci, SILNIEJSZY konkurent. Jesteśmy jak towarzystwo ubezpieczeniowo-gwarancyjno-ochroniarskie dla obrony żywotnej egoistycznej racji stanu i interesu i pozycji i USA i Chin – wiec zwyczajnie domagajmy się kasowania OBU supermocarstw naraz – za tę nader cenną dla nich usługę. Czyli branie od OBU NARAZ – i balansowanie Pekinu Waszyngtonem, a Waszyngtonu Pekinem. Ja uważam, ze oba supermocarstwa będą musiały to ścierpieć – warunkiem jest jednak odzyskanie pełnej kontroli nad sterem Polski i pełna asertywna komunikacja polskiej racji stanu. Bartosiak uważa to za nierealne – że nie mamy wyjścia, jak trzymać z USA. A może autor krytycznego artykułu powie coś konstruktywnego? – ale bez patyny erudycji i neologizmów, tylko jasno i bez owijania w bawełnę i twardo na ziemi – JAKIE ma realistyczne i wykonalne ścieżki utrzymania się i wzrostu Polski na przyszłość? Bo jeżeli takich propozycji nie ma – to jego publicystyka jest bez sensu, jest tylko szumem informacyjnym. Czego nie można powiedzieć o książkach Bartosiak – bo obie przestawiły Polaków na poziom rozumienia realnej polityki.

    • Chris82
      Chris82 :

      @Jan Olgierd W przeszłości Polska znajdowała się już w sytuacji “bezalternatywnej”, za którą nasz naród poniósł bolesną i krwawą ofiarę, a kraj odbudowuje się po niej do chwili obecnej. Niestety, broń atomowa nie uczyni z nas ani mocarstwa ani siły, za to najpewniej uczyni z naszego kraju obiekt niezdrowego zainteresowania innych graczy międzynarodowych i nie tylko Rosji. O prawdziwej potędze kraju świadczy zamożność jego gospodarki, mądrość jego obywateli i roztropność rządzących. Dlatego autor recenzji słusznie daje do zrozumienia, że pan Bartosiak idąc śladem G. Friedmana, zasiewa w świadomości Polaków rojenia o mocarstwowości, które służyć mogą najpewniej wrogom naszego kraju, a dla nas są kosztowną politycznie, finansowo i społecznie iluzją. Jesteśmy państwem uzależnionym militarnie od USA, kapitałowo od Niemiec, z zadłużonym budżetem, podzielonym wewnętrznie społeczeństwem i prawie zupełnie pozbawionym kultury obywatelskiej. Polska jest nadal państwem teoretycznym z równie teoretycznym pojęciem racji stanu określanym przez “elity” oderwane od potrzeb społecznych. Politycy III RP mówiący, że nasze bezpieczeństwo zależy dzisiaj wyłącznie od USA i sugerujący umieszczenie w naszym kraju broni jądrowej, powinni zostać postawieni w stan oskarżenia przed Trybunałem Stanu. Jest to bowiem postawa nie tylko kraju ewidentnie pozbawionego suwerenności, ale zupełnie sprzeczna z jakimkolwiek pojęciem realizmu czy interesu narodowego. W tych warunkach geopolitykę przyjemnie prowadzi się palcem po mapie, ale tylko pod warunkiem, że zignorujemy czynnik ludzki. A on w życiu publicznym i podczas każdej wojny jest najważniejszy. Planiści i wodzowie spoglądający na świat przez pryzmat władzy, mapy i kalibru armat, a lekceważący ludzką naturę zawsze przegrywali. Ale jak wiadomo historia jest bardzo kiepską nauczycielką życia.

  2. Kuba Polak
    Kuba Polak :

    Mimo całej sympatii dla p. Bartosiaka i własnej skłonności do geograficznego determinizmu przyznaję Karolowi Kaźmierczakowi rację. Zbyt wiele skrótów i dopasowań do z góry przyjętych założeń. Może gdyby książka była tak spójna jak recenzja – błędy zostałyby zauważone? Czytając (z wielkim zadowoleniem!) tę recenzję mam jednak wrażenie, że nareszcie zacznie się merytoryczna, odważna i prowadząca do działań dyskusja o faktach. Recenzja trafia w sedno, bardzo mi się podobała.

  3. 1000_szabel
    1000_szabel :

    Interesująca recenzja pana Kaźmierczaka. Niestety, w chwili obecnej nie mogę się do niej odnieść. Czekam bowiem dopiero na nadejście przesyłki z książką pana Bartosiaka. Ale z pewnością się odniosę. Swoją drogą jeszcze nigdy nie zaczynałem czytania książki od zapoznania się z recenzją, ale to może być ciekawe doświadczenie.