Problemem polskich elit jest to, że uznały za prawdę objawioną niemądre hasło redaktora Giedroycia o tym, że „nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy”. Nawet jeśli Polacy już uwierzyli, że niepodległość Ukrainy jest po prostu niepodległością Polski, to i tak w żaden sposób nie da się stąd wyprowadzić wniosku o tym, że Polska tę (już od dwudziestu lat niepodległą) Ukrainę ma dodatkowo wzmacniać i modernizować, traktując to jako priorytet swojej polityki względem tego kraju, chyba, że jakiś godny następca Giedroycia ukuje nowy dogmat: „Silna Ukraina – to silna Polska”, co byłoby śmieszne, gdyby nie stanowiło realnego zagrożenia.

Tekst „Nie wpuszczajmy Ukrainy do UE”, który opublikowałem przed kilkoma dniami na łamach portalu Kresy.pl, doczekał się polemiki autorstwa Marcina Hermana – jednego z redaktorów serwisu Rebelya.pl. Poniżej pozwalam sobie odnieść się do zarzutów, które zostały postawione w artykule „O Ukrainie bez sentymentów i resentymenów”, jak też sprostować szereg fałszywych przesłanek, na których mój adwersarz oparł swój wywód. Uważam za konieczne i pożyteczne odniesienie do twierdzeń Hermana, gdyż sposób postrzegania przez niego stosunków międzynarodowych jest wręcz wzorcowym przykładem romantycznego szaleństwa, które opanowało dziś Polaków.

Jedynym poważnym argumentem używanym dziś w debacie publicznej na rzecz eurointegracji Ukrainy (którym posługuje się również p. Herman) jest fakt, że stowarzyszenie tego kraju z Unią Europejską uniemożliwia jednocześnie jej członkostwo w euroazjatckiej unii celnej z Rosją, Kazachstanem etc. Ten argument ma jednak tę wadę, że każe nam konfrontować się z zagrożeniem, które nie istnieje. Propozycja wstąpienia do unii celnej z Rosją nie pojawia się jako poważny argument w ukraińskiej debacie politycznej ani ze strony polityków obozu władzy, ani tym bardziej ze strony opozycji. Na Ukrainie nikt poważny (poza odnotowującą 7% poparcie KPU) nie jest zwolennikiem jakiejkolwiek integracji z Rosją. Jak ujął to jeden z publicystów portalu Narodowcy.net: Zakładanie, że ukraińscy oligarchowie nie marzą o niczym innym, jak o przystąpieniu do putinowskiej Rosji, gdzie z dnia na dzień dowolny oligarcha może znaleźć się w łagrze, jest przejawem kompletnego niezrozumienia specyfiki ukraińskiego systemu politycznego i związanych z nim ściśle interesów oligarchów.

Wciągnięciem Ukrainy do unii eurazjatyckiej jest oczywiście zainteresowana sama Rosja, jednak, jak pokazała ukraińsko-rosyjska wojna celna, Kreml nie ma skutecznych narzędzi do tego, by urzeczywistnić ten zamiar. Mimo to nie ma wątpliwości co do tego, że presja na Ukrainę ze strony Rosji będzie wywierana nadal, a poczucie zagrożenia rosyjską dominacją będzie w dalszym ciągu obecne wśród Ukraińców, co zresztą (jak możemy już dziś zaobserwować) będzie dawało wynik odwrotny od tego, który jest pożądany na Kremlu, gdyż będzie skutkować wzrostem nastrojów antyrosyjskich i zwycięstwem opozycji w najbliższych wyborach. Z drugiej strony poczucie zagrożenia będzie zmuszać Ukraińców do szukania sojuszników na Zachodzie. Polacy rzeczywiście znajdują się pod tym względem w uprzywilejowanej sytuacji i mogą już dziś bardzo dużo wygrać na problemach swojego sąsiada. Problem polega na tym, że polskie elity nie chcą niczego wygrywać. Wydaje się, że nie chcą się zniżać do tak niskich motywów, jak dbanie o interesy polityczne własnego kraju. Słuchając naszych polityków, ma się zresztą wrażenie, że Polska nie ma ważniejszych interesów niż „zyskiwanie sympatii” ościennych narodów, bo to „na pewno kiedyś zaprocentuje”. Naszym najważniejszym interesem jest bronić Ukraińców, którym „odebrano marzenia”, jak się wyraził prezes Kaczyński. Swoją drogą bardzo mnie razi, gdy nasi politycy epatują społeczeństwo swoją empatią dla marzeń obcych narodów. Tak jakby polityka międzynarodowa nie była grą i rywalizacją suwerennych podmiotów, a kampanią wizerunkową, w której wygrywają nie ci najbardziej rozgarnięci, ale za to ci najmilsi. „Polityka miłości” – nowa forma rządów wymyślona przez Donalda Tuska cieszy się dziś aprobatą wszystkich Polaków jako strategia stosowana w międzynarodowej grze interesów. To nie wróży dobrze przyszłości naszego kraju.

Tymczasem, jeśli Ukraińcy chcą naszego poparcia (choć nie wydaje się, by zależało im na nim tak bardzo, jak nam), powinni o nie zabiegać, składając Polsce odpowiednie propozycje. Obecnie nie ma jednak najmniejszego powodu, by cokolwiek nam oferowali, gdyż nasi politycy w swej wielkoduszności przynoszą im na tacy wszystko, czego tylko mogliby od nas zażądać i to bez najmniejszej sugestii o jakichkolwiek opłatach, tak jakbyśmy nie mieli, absolutnie żadnych oczekiwań względem tego kraju. Problemem polskich elit jest to, że uznały za prawdę objawioną niemądre hasło redaktora Giedroycia o tym, że „nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy”. Nawet jeśli Polacy już uwierzyli, że niepodległość Ukrainy jest po prostu niepodległością Polski, to i tak w żaden sposób nie da się stąd wyprowadzić wniosku o tym, że Polska tę (już od dwudziestu lat niepodległą) Ukrainę ma dodatkowo wzmacniać i modernizować, traktując to jako priorytet swojej polityki względem tego kraju, chyba, że jakiś godny następca Giedroycia ukuje nowy dogmat: „Silna Ukraina – to silna Polska”, co byłoby śmieszne, gdyby nie stanowiło realnego zagrożenia.

Kiedy Marcin Hermann pisze, że Polska ma do zaoferowania Ukrainie znacznie więcej niż “pomoc w procesie integracji z UE”. Ma do zaoferowanie “soft power”, żywotność polskiej kultury, wspólną do pewnego stopnia historię, atrakcyjność życia w Polsce dla zwykłych Ukraińców, ma też do zaoferowania Ukrainie różne biznesy (i wice wersa), nie mogę go nie spytać jaki interes będą mieli Ukraińcy w tym, że będziemy w stosunku do nich stosować naszą „soft power”. Nie pytam już na jakiej podstawie autor spodziewa się, że w ogóle Polska takim narzędziem będzie się posługiwać, skoro nie robi tego do tej pory. Ukraińcy raczej nie padną z zachwytu, gdy dowiedzą się, że możemy nie tylko wciągnąć ich do UE, ale jeszcze stosować względem nich naszą hard czy soft power. Z pewnością również nie będą zadowoleni, gdy poczęstujemy ich „żywotnością polskiej kultury”. Fajnie, że mamy żywotną kulturę, tylko czemu na litość boską Ukraińcy mają się z tego cieszyć i na czym ma polegać atrakcyjność tego faktu, dla kogokolwiek, kto się z tą kulturą po prostu nie utożsamia? Pominę milczeniem kolejny argument, mianowicie „wspólną do pewnego stopnia historię”, bo po prostu nie wiem o co autorowi chodzi, tym bardziej, że Rosja może Ukrainie zaoferować to samo (jak się spodziewam, z podobnym do nas skutkiem). Natomiast jeśli tym, co Polska ma oferować Ukrainie, jest możliwość emigracji zarobkowej, to zgadzam się, z pewnością wielu Ukraińców to rozważy (choć i tu przegrywamy z takimi Niemcami na przykład). Niestety z punktu widzenia interesów państwa ukraińskiego, jest to bardzo słaby argument. Wyobrażam sobie, że gdybym był ukraińskim patriotą raczej nie ucieszyłaby mnie perspektywa drenażu demograficznego mojego kraju.

Herman pisze również o „różnych biznesach”, które Polska może realizować we współpracy z Ukrainą. Tak jakby dziś nie mogła, a jedyną szansą na realizację np. połączenia polskich i ukraińskich ropociągów, daje nam podpisanie przez Ukrainę umowy stowarzyszeniowej z UE. Chyba tak nie jest, skoro sam autor uważa, że „Problem tkwi w jakości polskich elit”. Oczywiście problem tkwi w jakości elit po obu stronach granicy, ale co do tego ma Unia Europejska?

Autor sugeruje mi również, że posługuję się sformułowaniem „zbiorowa podświadomość” i „krew przodków”. Bardzo proszę, żeby p. Herman wyjaśnił najpierw czym są oba pojęcia i w jakiej znajdują się relacji do używanych przeze mnie sformułowań „tożsamość narodowa” i „pamięć zbiorowa” – których użyłem jako opis oczywistych faktów socjologicznych, mających bezpośrednie przełożenie na politykę, a nie (jak to zostało zasugerowane) pojęć z dziedziny metafizyki czy mistycznego patriotyzmu.

Marcin Herman zarzuca mi również, że napisałem nieprawdę pisząc, że Ukraina dzieli się na dwie połowy, z których jedna popiera UPA a druga Armię Czerwoną. Miałem się rzekomo w ten sposób „wyłożyć”, bo posługuję się publicystyką, a „aspiruję do bycia chłodnym analitykiem”. Przyznaję, pozwoliłem sobie na publicystyczne uproszczenie, nazywając dwie strony politycznego sporu „połowami”. Pozytywny stosunek do UPA ma „zaledwie” 1/4 społeczeństwa (27%), negatywny stosunek ma „aż” 52%. Wg tego samego badania („Rejting” 2013) za gloryfikacją OUN-UPA opowiada się elektorat Ołeha Tiahnyboka (“Swoboda”) i Julii Tymoszenko (“Batkiwszczyna”). Przeciwny jest elektorat Partii Regionów i Komunistycznej Partii Ukrainy. Nie znam badań stosunku Ukraińców do „bohaterów” Armii Czerwonej, natomiast sowieckie święto „Dień Pabiedy” (święto Armii Czerwonej) jest uważane za wielkie święto rzez ok 80% społeczeństwa (Research & Branding Group 2013). Każdy, kto zna Ukrainę choć trochę i nie patrzy na nią w sposób życzeniowy lub przez różowe okulary polskich prometeistów i romantyków różnej maści, zdaje sobie sprawę, że na Ukrainie Polska ma tylko dwóch poważnych „partnerów”: obóz czerwony i czarno-czerwony. Żadna inna „tożsamość” historyczna się dziś tam nie liczy. Cieszący się największym poparciem ze wszystkich liderów opozycji Anatolij Kliczko w swoich wypowiedziach zaznacza, że „głęboko szanuje UPA [ale również czerownoarmistów]”, cała reszta, od Tymoszenko poczynając na Tiahnyboku kończąc, to już obóz jednoznacznie czerwono-czarny. Nie jest więc prawdą, jak pisze Herman (i wielu jemu podobnych „ekspertów”), że banderowcy to tylko „Swoboda”. Banderowcami (nie bójmy się tego słowa) stają się dziś, przy milczącej aprobacie Polski, wszystkie siły opozycyjne. Każda z tych partii nie ma żadnego problemu ani z banderowskim sztafażem symboliczno-frazeologicznym, ani ze stosunkiem do OUN-UPA. Takie są fakty, a kto pisze cokolwiek innego, po prostu zaklina rzeczywistość. Zgodzę się natomiast z Hermanem, że Ukraina to „naród który wciąż się tworzy”, proces ten polega w uproszczeniu na wypieraniu słabej i magmowatej „tożsamości” sowieckiej przez coraz klarowniejszą i jaśniejszą tożsamość banderowską (lub „proeuropejską” jeśli słowo „banderowski” nie jest dla p. Hermana wystarczająco poprawne). Polska przygląda się temu procesowi od 20 lat z wyrozumiałą cierpliwością dla „młodego narodu”, a każdy kto chciałby temu przeciwdziałać, pracuje na rzecz Rosjan, jak usłyszeliśmy niedawno z ust Jerzego Targalskiego.

Najbardziej rozbrajający jest jednak argument, że Polska powinna sobie życzyć silnej i rozwijającej się Ukrainy, ponieważ mieszkają tam Polacy i że oni również z pewnością by tego pragnęli. Otóż informuję pana redaktora, że nie ma żadnych badań, które dałyby nam na to jasną odpowiedź, natomiast, dla tych, którzy utrzymują kontakt z kresowymi Polakami, nie jest żadną tajemnicą, że bardzo wielu z nich życzyłoby sobie jednej prostej rzeczy, mianowicie, powrotu Polski w granicach sprzed 1939 roku, a niektórzy – nawet sprzed 1772 roku. Zapewne powinniśmy się za nich wszyscy wstydzić przed braćmi Ukraińcami, ale i tak apeluję do redaktora Rebelyi.pl, aby zanim posłuży się Kresowianami jako poręcznym argumentem, raczył się nieco bardziej zainteresować ich sytuacją. Wydaje się, że nie są dla niego tak wdzięcznym obiektem zainteresowań, jak geopolityczne konstrukcje oparte na sentymentach do wszystkich narodów Europy Środkowej z wyjątkiem jego własnego. Ciekawe zresztą, czy Marcin Herman użyłby tego samego argumentu np. w stosunku do Rosji Putina, w której przecież również mieszkają liczni Polacy? Nie wątpię, że w swym bezprzykładnym politycznym altruizmie, a nade wszystko w trosce o naszych rodaków, oczekuje on wzrostu siły Federacji Rosyjskiej. Przyznaję z zażenowaniem, że moja własna małostkowość nie pozwala mi się na to zdobyć. Mimo to zachęcam mojego interlokutora do głębszego zainteresowania się losem naszych rodaków na Kresach, bo (choć nie liczę na to, że p. Herman się ze mną zgodzi) Polska nie ma na Ukrainie ważniejszych interesów niż zachowanie tam naszego demograficznego i kulturowego „stanu posiadania”. Jakoś nie przypominam sobie by p. Herman kiedykolwiek domagał się ochrony praw naszej mniejszości w tym kraju.

W interesie Polski jest możliwie jak najsłabsza Rosja, dlatego nie wolno nam dopuścić do zhegemonizowania Ukrainy przez ten kraj. Rozwiązaniem jednak nie może być wciąganie Ukrainy do niemieckiej strefy wpływów, a jeśli już nawet chcemy w tym pomóc, to powinno się to odbywać na naszych warunkach. Wydaje się jednak, że mówienie o jakichkolwiek warunkach musi uchodzić w oczach Marcina Hermana (i nie tylko) za postawę „antyukraińską”, bo i taki zarzut pojawia się w jego tekście. Z mediów (tak głównego nurtu, jak i tych opozycyjnych) płynie dziś do nas skrajnie emocjonalny przekaz o dzielnych, miłujących wolność i prawa człowieka Ukraińcach i solidaryzujących się z nimi w szlachetnym porywie serca Polakach. Rzecz jasna każdy, kto ośmiela się zakłócić tę podniosłą atmosferę musi być albo jednostką głęboko zdemoralizowaną albo ma niejasny interes w sypaniu piachu w tryby dokonującego się na naszych oczach pojednania narodów. Tymczasem wciąż nie jest jasne jaki plan ma Polska względem Ukrainy. Czym są polskie interesy w tym kraju, które mają większy, a które mniejszy priorytet, oraz w jaki sposób zamierzamy je realizować. Podstawowe pytania, na które odpowiedź nie powinna być tajemnicą, nie zostały nawet nigdy zadane, bo przecież każdy polski inteligent wie, że najważniejszym interesem Polski jest pełnić niewątpliwie zaszczytną funkcję Prometeusza/Winkelrieda/Chrystusa narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Dziś już nie używa się zresztą tych archaicznych formuł, które zostały obecnie wyparte przez słowo “adwokat” (oczywiście darmowy). Jedynym znanym opinii publicznej interesem Polski na Ukrainie jest pełnienie roli darmowego “adwokata”. Nie wiadomo tylko po co, skorojuż dziś córka Julii Tymoszenko nie zwraca się z prośbą o pomoc dla swojej matki do Donalda Tuska, ale do Angeli Merkel, a Janukowycz nie prosi Polski o bycie pośrednikiem w relacjach z Unią, ale, o dziwo, komunikuje się bezpośrednio z Brukselą. W studiu Telewizji Republika dr Kazimierz Wóycik z Uniwersytetu Warszawskiego każe nawet Polakom cieszyć się z faktu, że oś Kijów-Berlin ma szansę (w końcu!) zastąpić oś Moskwa-Berln. Nie mam ochoty rozstrzygać, która z tych ewentualności byłaby dla nas gorsza, bo żadna z nich mi się nie podoba i bardzo nie niepokoi, że gros polityków i publicystów w Polsce, próbuje przekonać nas, że żadnego innego wyjścia z tej sytuacji nie ma. Że Polacy mają do wyboru tylko „politykę piastowską” Sikorskiego, lub „politykę jagiellońską” naszych geopolitycznych mesjanistów. Pomimo bowiem ogromnego wysiłku intelektualnego, jaki Marcin Herman włożył w polemikę z moim tekstem, nie udało mu się przedstawić żadnych racjonalnych argumentów na rzecz tezy, że Ukraina, po wciągnięciu jej przez Polskę do struktur europejskich, będzie sojusznikiem Warszawy w większym stopniu niż klientem Berlina. Jaką gwarancję, lub choćby cień szansy da nam Marcin Herman, że Ukraina w UE nie będzie dla Polski takim samym „sojusznikiem” jak jest nim dzisiaj Litwa, której adwokatem przecież również byliśmy swego czasu?

Zygmunt Gintowt

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. wincentypol
    wincentypol :

    Szanowny Panie_.:Zygmuncie Gintowt: Wszelka dyskusja z idiotami nie ma sensu ,rujnuje zdrowie i psychikę ,idiotów należy leczyć problemem dla naszego kraju jest obecnie olbrzymia ilość tzw ,,pożytecznych idiotów” Proszę niech Pan publikuje swoje artykuły i przemyślenia zamiast tracić czas na nonsensy Zygmunt Gintowt.W pełni sympatyzuję z Pana tezami odnośnie ukrainy.