Bez narodowej tożsamości zwiewne humanitarne idee nie mogą się przyoblec w prozaiczne, polityczne ciało. Liberalizm zamienia się wtedy w plutokrację, a socjalizm w rozpasany biurokratyzm.

Każda akcja wywołuje w globalnej polityce prędzej czy później globalną reakcję. Wyczyny „banksterów” i uderzające w społeczeństwa „programy oszczędnościowe, osłabienie roli USA jako globalnego policjanta, indolencja UE i agresywna postawa rosyjskiego neoimperium także się dziś z reakcją spotykają. A jest nią zwrot nastrojów społecznych ku tożsamościom narodowym i ich wyraźne wzmocnienie. Jeszcze nie wiadomo, czy starcie wygra globalny kapitał opowiadający się za swego rodzaju modelem neofeudalnym, autorytarny imperializm, czy też tradycyjne państwo narodowe. Będzie to jednak „wielka bitwa naszych czasów”.

Nacjonalizm wyparty

Ten renesans narodów widać choćby w ukształtowaniu nowego Parlamentu Europejskiego, w którym aż 100 z 766 mandatów zdobyły ugrupowania mniej lub bardziej nacjonalistyczne. Establishment nadal stara się jednak nie mówić o tym zbyt głośno, licząc na to, że sprawa przycichnie, a „barbarzyńców” da się przekupić tłustymi dietami i wygodnymi fotelami. W europejskich mediach przymiotnik „nacjonalistyczny” wciąż zresztą oznacza anatemę. Nawet bardzo skrajna prawica lubi mówić o sobie „narodowcy”, zaś zwrotu „nacjonaliści” używa tylko w kontekście pejoratywnym, np. kiedy mówi o „nacjonalistach ukraińskich”.

W Polsce swego czasu pierwotne znaczenie słowu „nacjonalizm” chciał przywrócić Rafał A. Ziemkiewicz. Protestując przeciwko topornym sylogizmom, publicysta często ironizował. „Faszyzm kojarzy się z nacjonalizmem, nacjonalizm z Hitlerem, Dmowski był nacjonalistą, a więc musiał być rasistą, i tak oto Święto Niepodległości staje się świętem hitlerowskim, świętujący je kombatanci AK i NSZ − po raz kolejny w życiu − faszystami, a polscy narodowcy razem wzięci odpowiednikiem niemieckiej NPD” – pisał RAZ.

Potem jednak i on machnął na sprawę ręką i jak tylko mógł w swoich „Myślach nowoczesnego endeka”, kłopotliwego słówka unikał. Posuwał się nawet do tworzenia językowych potworków typu: „narodowy demokratycyzm”, byleby tylko brzydki wyraz ominąć.

Oczywiście proste skojarzenie z NSDAP istotnie nadaje słowu „nacjonalizm” leciutki posmak siarki. Myślę jednak, że przyczyny, dla których współczesna zachodnia polityka nie lubi słowa na „n”, są jeszcze głębsze.

Zacznijmy od tego, że nowoczesne państwo liberalne czy to w Polsce, we Francji, czy nawet w Stanach Zjednoczonych w sposób oczywisty opiera się na nacjonalistycznym szkielecie. Unia Europejska ani nie chciała, ani nie umiała wytworzyć swojego narodu, a mrzonki o „konstytucyjnym patriotyzmie Europy” są dziś warte mniej niż papier, na którym je spisano.

Jednocześnie liberalna władza nie chce zwykle mówić o nacjonalizmie otwarcie. I to wcale nie dlatego, że wciąż boi się Hitlera. Chodzi raczej o to, aby nie musieć przyznawać się do pewnej hipokryzji. Rozdźwięku pomiędzy tym, jak się robi faktyczną politykę, a ładnymi ogólnoludzkimi hasłami, które się głosi, bo tak wypada, oraz by nie drażnić kosmopolitycznego kapitału.

Jak bowiem pisze Robert E. Lane: polityka liberalna wymaga „szczypty anomii”. Sprawy tożsamościowe są w niej celowo przemilczane. Oficjalnie są tylko kwestią wyboru i preferencji. Ktoś zapyta, co w takim razie z tożsamością politycznie fundamentalną, tożsamością obywatela np. Republiki Francuskiej albo Rzeczypospolitej Polskiej? Co z koniecznym do tego, aby polityka działała, podziałem na jakichś „nas” i jakichś „innych”? Cóż, o tym w grzecznym towarzystwie nie rozmawiamy w ogóle, a za nazywanie tego „czegoś” „nacjonalizmem” możemy nawet zostać wyrzuceni za drzwi i poszczuci psami.

Grzeczny, salomonowy liberalizm i socliberalizm słowo na „n” denerwuje bowiem tym bardziej, że bez silnej narodowej tożsamości zwiewne humanitarne idee nie mogą się przyoblec w prozaiczne, polityczne ciało. Bez powstania narodowej tożsamości liberalizm zamienia się bowiem w plutokrację, a socjalizm w rozpasany biurokratyzm.

Oczywiście, że istnieją podmioty polityczne inne niż „państwo narodowe”. Niemal cała istniejąca wiedza historyczna jednoznacznie wskazuje jednak, że dwie największe zdobycze liberalizmu i socjalizmu, czyli liberalna demokracja oraz państwo opiekuńcze, mogą w sposób sprawny funkcjonować tylko wewnątrz państwa narodowego. Co więcej, by podtrzymać system świadczeń społecznych i względną demokratyczność ustroju, spoistość narodowa musi być stosunkowo silna. Ot, kolejna oczywistość, o której jednak u progu neofeudalnej epoki nowego średniowiecza jakoś trochę straszno mówić głośno.

W poszukiwaniu solidarności

Dlaczego tak jest? Odpowiedź jest banalnie prosta, miłość do ludzkości jako całości to rodzaj fantazji, która nie przekłada się na twardą walutę polityczną. To znaczy, nie da się na takim sentymencie zbudować żadnej wspólnoty. Szeroki humanitaryzm może co najwyżej być wykorzystywany do budowania osobistych wpływów jego głosicieli.

Jak ów doktor z opowieści starca Zosimy („Bracia Karamazow”) można wręcz dojść do wniosku, że im bardziej kocha się ludzkość, tym mniej kocha się poszczególnych ludzi. Innymi słowy, im szerszy obiekt naszych uczuć tożsamościowych, tym mniej one znaczą w praktyce. Polityka wymaga zaś jasnych podziałów. Oczywiście można ich dokonywać na różne sposoby poza narodowością wiadomo też o kryterium religii, klasie lub stanie posiadania i osobistym poddaństwie względem osoby danego feudała/imperatora.

By zadziałała współczesna, zwyciężająca pochodzenie klasowe solidarność, potrzeba jednak czegoś nowego. Czegoś, co religii udawało się osiągnąć tylko w bardzo małych wspólnotach (klasztory), a arystokracji i tradycyjnej monarchii nie udawało się nigdy lub dotykały one tego jedynie na chwilę (zwykle tuż przed rewolucją zresztą).

Na pewnym poziomie solidarność domaga się bowiem podmiotowości politycznej. Trzeba mianowicie przekonać bogatych i wpływowych, że należą do pewnej szerokiej wspólnoty z biedniejszymi i słabszymi, a co za tym idzie, mają wobec nich konkretne obowiązki. Przekonać, bo żadne państwo, nawet totalitarne, nie może ich tak naprawdę do solidarności zmusić.

Kiedy np. by płacić niższe podatki, Gérard Depardieu zdecydował się wyrzucić do kosza francuski paszport i zostać obywatelem rosyjskim, ówczesny premier republiki Jean-Marc Ayrault mógł tylko powiedzieć, że to „żałosne” i „niepatriotyczne”. Tylko tyle i aż tyle. Podobny do Depardieu, horrendalny 75-procentowy podatek od dochodów płaci tylko ok. 1 500 najbogatszych Francuzów. Z punktu widzenia prostej kalkulacji zysków i strat jest więc dziwne nie to, że słynny aktor został Rosjaninem, tylko to, iż Francuzami pozostają jeszcze jacykolwiek inni opodatkowani krezusi.

Podobnie zasadne jest pytanie, dlaczego pomimo najbardziej drastycznych metod wprowadzania realnego socjalizmu, jakie można sobie wyobrazić w rosyjskim, tradycyjnie imperialnym państwie, system świadczeń socjalnych nigdy się nie uszczelnił? Urzędnikom czy nadzorcom za łapówkarstwo i kradzież, podobnie jak w dzisiejszych Chinach, groziła nawet kara śmierci. A mimo to całe rzesze kradły, oszukiwały i chachmęciły bez pamięci. Tymczasem w państwach narodowych o długiej tradycji, państwach takich jak kraje skandynawskie, nagle w cudowny sposób w miarę wolne i przedsiębiorcze społeczeństwa pokazywały, że stać je na to, aby zafundować swoim obywatelom sute emerytury, doskonałe szkolnictwo oraz świetną służbę zdrowia i przy okazji nie doprowadzić do masowej grabieży urzędniczej.

Najwyraźniej rozwijana przez lata świadomość narodowa sprawia, że po pewnym czasie biedak przestaje być po prostu biedakiem, a staje się biedniejszym Szwedem, Niemcem, Francuzem, człowiekiem takim samym jak i ja. Kawiorowi socjaliści mogą się na ten prosty fakt zżymać do woli i często się też zżymają. To jednak obserwacja trudna do podważenia. W przeszłości bowiem państwa, które nie opierały się na tożsamości narodowej, zwykle były albo na tyle małe, by wszyscy znaczniejsi mieszkańcy znali się osobiście (państwa-miasta), albo były zmuszone polegać na niezwykle mało efektywnej metodzie wymuszania politycznej jedności na zasadzie „divide et impera”. To z kolei tłumaczy, dlaczego tylko w państwie narodowym lub w klasycznej polis może zaistnieć demokracja. A przyczyn upadku staropolskiej republiki należy upatrywać właśnie w tym, że na czas nie stworzyła swojego „wielkiego narodu”, i w efekcie jej klasyczne, republikańskie instytucje zawisły w politycznej próżni.

Narody wciąż żyją

Polakom często i w pewnym sensie słusznie wydaje się, że świadomość narodowa słabnie na Zachodzie. To jednak perspektywa o tyle błędna, że skupia się tylko na obserwacjach zupełnie niedawnych tendencji. Nie bierze natomiast pod uwagę, że nawet osłabione pewnymi chorobami współczesności stare nacje Europy wciąż dysponują naprawdę potężnym kapitałem społecznym. Silne państwa narodowe mogą np. stosunkowo łatwo budować wielkie narody, o których pisze Krzysztof Tyszka. Mogą też swoje nacjonalizmy poszerzać i unaradawiać niektórych przybyszów. To naturalnie trudniejsze w przypadku imigrantów pochodzących z odległych zakątków globu, ale już z Polaków czy Hiszpanów Niemcy dość tanio i sprawnie umieją zrobić swoich ludzi.

Polska znajduje się w tym kontekście gdzieś pomiędzy starzejącymi się narodowymi potęgami zachodu, familiarystycznymi klikami, które rządzą państwami na południu kontynentu, i oligarchicznymi dworami, które rządzą na wschodzie.

Oczywiście należy tutaj otwarcie przyznać, że w pewnym stopniu każdy naród jest konstruktem, w którym w różnych proporcjach mieszają się najczęściej trzy elementy: kultura obywatelska, język oraz pochodzenie etniczne. Francuzi i Polacy są np. bardzo przywiązani do swojego języka i literatury. Anglosasi kładą większy nacisk na poszanowanie pewnych prawnych norm, które, jak twierdzą brytyjscy juryści, istnieją „since time immemorial” [od czasów niepamiętnych]. Z kolei w Japonii i Izraelu konstytucje zawierają zapisy uzależniające obywatelstwo od etnicznego pochodzenia w sensie najzupełniej biologicznym.

To, że narody są do pewnego stopnia konstruktem, nie oznacza jednak, że są mniej „prawdziwe”. Podobnie jak most jest nie mniej prawdziwy od swego budulca. Różnica pomiędzy ideami narodowymi tej czy innej maści a bardziej efemerycznymi koncepcjami na temat ludzkości jako takiej jest taka, że tworząc narodowość, stosuje się zwykle te budulce ideologiczne, które są łatwo dostępne w danym społeczeństwie. Architekt może sobie zaprojektować most z tytanu, platyny i diamentów, a filozof może tak jak Immanuel Kant wymyślić idealnie racjonalnego obywatela, który będzie zamieszkiwał idealnie liberalną, pacyfistyczną republikę. Mało tego, pewną ilość tytanu i szlachetnych kamieni istotnie można zgromadzić, podobnie jak można zawsze wyliczyć ileś szlachetnych umysłów pokroju Kanta. W praktyce jednak architekci najczęściej budują z kamienia, cegły i betonu, a politycy z języka, pochodzenia i kultury.

Dla kanapowo-zadymiarskiego Ruchu Narodowego mam więc dwie wiadomości. Dobra jest taka, że w Polsce wciąż jest zapotrzebowanie i na mosty, i na roztropny nacjonalizm. Zła wiadomość z punktu widzenia RN jest natomiast taka, że pomału do tej samej konstatacji dochodzą wszystkie liczące się siły polityczne i wcale nie przeszkadzają im oskarżenia o hipokryzję. Jakie notowania ma dziś Janusz Palikot, który jeszcze niedawno buńczucznie twierdził, że „Polacy muszą się wyrzec polskości”? Jak to się dzieje, że nawet „Gazeta Wyborcza” publikuje śpiewniczki powstańcze z okazji rocznicy zrywu ’44? Od kiedy to PO przebija PiS w retoryce mówiącej o zagrożeniu naszej suwerenności oraz potrzebie solidarności i zadbania o obronność? To wszystko są, jak to mawiał pewien konfident, „doskonałe pytania”.

Michał Kuź

Artykuł pierwotnie ukazał się w internetowym tygodniku idei “Nowa Konfederacja”.

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. _lukasz_
    _lukasz_ :

    Pojęcie nacjonalizmu w dzisiejszym świecie jest wykożystywane do deprecjacji pojęcia patriotyzmu. Jakieś krzyże celtyckie, subkultury skinów i ich międzynarodówki- tak to wygląda na ulicy i tak opisują to media którym jest to na rękę- tak pokazywani mają być ci którzy ośmielają się posiadać tożsamość. To jakaś moda sterowana a nie nasze 1000 lat tradycji na dodatek godząca w pamięć ofiar ludobójstwa na kresach jak również zakrzywiająca obraz Polski która przez setki lat była wielonarodowa. Manipulacje naszą tożsamością nie powinny nikogo mądrego dziwić, przyszedł Hitler i wymordował inteligencję, potem sowiety wolność przyniesły dobijając resztę tych którzy chętni do współpracy nie byli no i mamy to co mamy. Autora artykułu uważam za bezczelnego Bolka sił tajemnych natomiast redakcję kresów za ludzi niepoważnych.