O narodową politykę na Kresach

Niedawno ukraińscy demonstranci w Kijowie zrzucili z cokołu pomnik Lenina. Czas, by Polacy zrobili to samo z Jerzym Giedroycem.

„Wizja” polityki wschodniej Jerzego Giedroyca jest jednym z kilku wspólnych mianowników łączących polonosceptyczną lewicę i patriotyczną centroprawicę. Na gruncie stosunku do państw graniczących z Polską od wschodu po samorozwiązaniu Związku Sowieckiego w łonie estaliblishmentu panował nienaruszony przez nikogo konsensus, którego ofiarą padła polska racja stanu na Kresach.

Aby mówić o jakiejkolwiek wizji, trzeba ją podeprzeć możliwie szeroką i dogłębną analizą rzeczywistości, wynikającymi z niej diagnozami, przez które można dojść do sformułowania postulatów i sprecyzowania środków, za pomocą których osiąga się pożądane cele. Zaproponowane przez Giedroyca rozwiązania nie wyczerpują znamion wizji czy też doktryny, bliżej im zdecydowanie do zbioru imperatywów, wierność którym ma wywołać określone skutki. Nie spotkamy się jednocześnie z analizą zaistniałych faktów i okoliczności, poza tymi, które trudno posądzić o wymykanie się banałowi i zaskakiwanie swą nieoczywistością. O tym, że Polska znalazła się po II wojnie światowej pod komunistyczną okupacją, społeczeństwo w swej masie wiedziało, pokazując na ogół czerwoną kartkę zainstalowanym w Warszawie przez sowiecki reżim władzom. Zanim Polacy zostali zmuszeni do przejawiania postaw konformistycznych wobec rządzącej monopartii, do współpracy z czerwonym aparatem garnęli się zazwyczaj ludzie ze społecznego marginesu, przed wojną mający problemy z prawem, analfabeci, osoby z przedwojennego półświatka przestępczego. Nie sformułował więc Giedroyc żadnych odkrywczych dla kogokolwiek wniosków co do powojennego położenia Polski. To, iż odzyskanie niepodległości musi się wiązać z erozją komunizmu, od moskiewskiej centrali poczynając, również nie nosi znamion czegoś, co można by nazwać wizją. Postulat rozrywania imperium po szwach narodowościowych głosił z kolei przed nim Piłsudski. Był on skądinąd słuszny, jednocześnie szedł jednak za daleko, gdy chodziło o budowę czegoś w rodzaju środkowoeuropejskiej federacji, czyli bytu zupełnie utopijnego.

Analizę poświeconą m.in. sytuacji Polski po II wojnie światowej napisał swego czasu człowiek rzeczywiście niebanalny i przejawiający talenty wizjonera. Był nim wileński pisarz polityczny i publicysta, Józef Mackiewicz (nie mylić z bratem, Stanisławem Catem-Mackiewiczem). Głosił on konieczność bezkompromisowej walki z bolszewizmem we wszelkiej jego postaci oraz nazywał „Polskę Ludową” po prostu kolejną formą okupacji Polski, z której należy się wyzwolić. Przede wszystkim kładł jednak nacisk na to, jak komuniści zawłaszczają sferę języka i pojęć, co ułatwiało im wprowadzanie swojego systemu w podbitych przez Sowiety krajach. Sposób formułowania przez komunistów celów oraz stadium, w jakim znajduje się proces ich osiągania, skłoniły wileńskiego pisarza do zatytułowania książki poświęconej temu zagadnieniu mianem „Zwycięstwa prowokacji”.

Ile narodów tworzyło Rzeczpospolitą?

Wielu odpowiedzi dotyczących sytuacji, w jakiej znajduje się państwo polskie, trzeba szukać jeszcze w okresie zaborów, jeśli nie wcześniej. Tym bardziej jest to wskazane, gdy do wyobrażeń o historii przedrozbiorowej odwołuje się wiele środowisk, które na ich postawie formułują określone postulaty w polityce wschodniej.

Kultura polska była bezspornie wiodącą na ogromnych obszarach od Dźwiny po dolny Dniepr, a wzorce kulturowe, których nośnikiem był stan szlachecki, stanowiły atrakcyjną propozycję dla miejscowych elit. Nośnikiem polskiej tożsamości narodowej była szlachta różnego pochodzenia – litewsko-ruskiego czy też chociażby niemieckiego. Na ogół pan był właśnie synonimem Polaka w oczach włościanina. Ten z kolei – co nie było wyjątkiem w ówczesnej Europie – był zazwyczaj indyferentny narodowo. Dopiero po rewolucji francuskiej nastąpiło rozpowszechnienie tożsamości narodowej na klasy niższe. Sam przypadek Francji jest o tyle pouczający, że między ówczesnymi grupami regionalnymi żyjącymi na jej terytorium występowały większe różnice niż w tym samym czasie chociażby między włościanami z Mazowsza i Rusi. Jednakowoż to we Francji powstał stosunkowo jednolity naród, jednocześnie Rzeczpospolita zeszła ze sceny dziejowej, a wraz z nią szansa na ogarnięcie polskimi wzorcami kulturowymi szerokich mas ludności do tej pory obojętnej na zagadnienia tożsamości narodowej. Dość dodać, że język polski był nośnikiem wysokiej kultury na tyle powszechnym, że zaznaczył się także w prawosławiu na ziemiach Rzeczypospolitej, a nawet prowadzono w nim polemikę z katolicyzmem i polską myślą państwową z pozycji pro-moskiewskich.

Pamięć o istniejącym niedawno państwie polskim, a przede wszystkim siła jego kultury, sprawiała, że nawet miejscowa włościańska ludność na obrzeżach dawnej Rzeczypospolitej rozróżniała terytoria należące do rdzennej Rosji od tych włączonych w ramach rozbiorów. Chłopi w swoim narzeczu mówili, że do linii Dniestru i Dniepru jest „Polszcza” (nazwa naszego kraju w obecnym języku białoruskim i ukraińskim), podobne relacje mamy z obszarów dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie Mohylew to Polska, a Smoleńsk to już Rosja, o czym pisał chociażby Jan Ludwik Popławski.

Pogląd o polskości I Rzeczypospolitej nie jest obecnie popularny. Logicznie wydaje się on dość dobrze uzasadniony – skoro mamy III Rzeczpospolitą Polską, mieliśmy II-gą, to siłą rzeczy była również I Rzeczpospolita Polska. Przeciwnicy tej tezy stosują zazwyczaj argument o „wielonarodowości”, myląc pojęcie etnosu z narodowością, której warunkiem sine qua non istnienia jest jej wewnętrzne uświadomienie przez jednostkę.

Nikt nie neguje tego, iż pochodzenie etniczne mieszkańców dawnej Rzeczypospolitej – w tym szlachty – było najrozmaitsze z możliwych. Polskość, polska świadomość narodowa jest jednak przede wszystkim zinternalizowanym systemem wartości i postaw, jest faktem społecznym, a nie zjawiskiem regulowanym przez rzekomo obiektywne kryteria takimi jak pochodzenie etniczne. Mamy do czynienia ze swoistym paradoksem – przeciwnicy endecji, stosujący wobec niej zarzut o skoncentrowaniu się na „rasowych” kryteriach narodowości (niczym u niemieckich narodowych socjalistów), sami jednocześnie negują polskość I Rzeczypospolitej, posługując się retoryką odwołującą się do kryterium etnicznego pochodzenia, kryteriów rasowych.

W związku z rozróżnieniem dawnej Rzeczypospolitej i Polski jako dwóch osobnych bytów, z których ten drugi miałby być częścią składową tego pierwszego, pojawia się także w dyskursie termin „Polski etnograficznej”, ochoczo zresztą wykorzystany przez sowiecką propagandę we wrześniu 1939 w ramach „ochrony bratnich narodów Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”.

Polska etnograficzna to byt mający zamykać się w granicach, gdzie polska ludność żyje na zwartym obszarze, w przybliżeniu – jeśli chodzi o wschód (problematykę Ziem Odzyskanych odstawiamy póki co na boczny tor) – w dzisiejszych granicach odziedziczonych po PRL-u, a mających swoje korzenie w Królestwie Kongresowym. Rosyjska myśl mocarstwowa wygrała wówczas na polu propagandy – narzucając swój aparat pojęciowy – i nie dość, że zdołała przekonać Europę, iż jest spadkobiercą spuścizny dawnej Rusi (a co za tym idzie, należna jest jej nazwa Rosji, czyli Rusi, a nie Moskwy, co wcześniej tak oczywiste nie było), to na dodatek udało jej się narzucić pogląd, że sprawa polska zmyka się w granicach Kongresówki, czyli – uogólniając – na Bugu. Sprawa polska ograniczyła się wobec tego do kwestii takiej lub innej formy autonomii dla ziem na zachód od Bugu.

Po I wojnie światowej odzyskująca swój niezawisły byt Polska pretendowała, rzecz jasna, do Ziem Zabranych (ziem zaboru rosyjskiego nie wchodzących wcześniej w skład Królestwa Kongresowego) – jeśli nie całości, to przynajmniej do ich części. Wywołało to falę oburzenia w kręgach zachodnioeuropejskich i oskarżeń o „imperializm” – nawet w dobie walki o być (także europejskie) albo nie być z bolszewikami w roku 1920. Rosyjskie kręgi konserwatywne były z kolei gotowe uznać niepodległość Polski pod jednym jedynym warunkiem. Nie będzie tu zaskoczenia: warunkiem tym była Polska w granicach „etnograficznych”. Dopiero narzucenie siłą czerwonej Rosji granic sięgających w głąb przedwojennej białej Rosji i tryumf bolszewizmu w rosyjskiej wojnie domowej skłonił państwa zachodnie do uznania polskiego zwierzchnictwa nad ziemiami zwanymi Kresami Wschodnimi, choć wobec Wilna czy Lwowa kresowość jest nader wątpliwa w świetle znaczenia tych miast dla polskiej historii, nauki i kultury, a w przypadku Grodna nie mająca nawet uzasadnienia geograficznego w ówczesnych realiach.

Argumentem „etnograficznym” szafowała również Wielka Trójka, gdy dyskutowano nad powojennymi granicami Polski. Summa summarum okazało się, że Polska nie miała po wojnie żadnych granic – znajdowała się ona bowiem pod kolejną okupacją. Józef Mackiewicz zauważył również, iż w przypadku tzw. Ziem Odzyskanych sam termin jest ze wszech miar kłamliwy. Polska bowiem utraciła niepodległość, nie mogła więc nabyć żadnego terytorium, bo nie była niezawisłym państwem. „Nie można bowiem zyskać części, tracąc całość” – zauważył przytomnie niedoceniany dziś pisarz. W całej tej operacji chodziło jednakowoż o utożsamienie ówczesnej okupacji komunistycznej z państwowością polską, Ziemie Odzyskane miały zaś „związać naród z systemem”, co przyznał wprost Władysław Gomułka, ówczesny minister ds. Ziem Odzyskanych (samo istnienie takiego ministerstwa to swoiste curiosum, ale i dowód na prawdziwe intencje komunistów). Dodatkowo Ziemie „Odzyskane” opodatkowane zostały z Królewca, który bezpośrednio włączono do ZSRS, wobec czego jednolitą do tamtej pory krainę geograficzną przecina po dziś dzień wyznaczona od linijki granica państwowa.

Ostatecznie ludowa atrapa niepodległego państwa polskiego została zamknięta w „sprawiedliwych” granicach odpowiadających kryteriom etnograficznym, dziwnym trafem odpowiadającym z kolei granicom kongresówki i postulatom „białych” Rosjan – tym razem zrealizowanym przez Sowietów. Uczyniono jeden wyjątek – Białystok z okolicznymi terytoriami, który we wrześniu 1939 włączono do Związku Sowieckiego jako obwód białostocki i który był przed I wojną światową pod bezpośrednią władzą carów jako gubernia – został przekazany(!) Warszawie jako… obwód (ros. oblast’) białostocki, a nie uprzednio polska jednostka administracyjna. Zadbano więc o każdy detal, by Polska była krajem małym, nawet jeśli pozornie skorzystała w danym przypadku (pozornie, bo transfer Białegostoku z ZSRS do „Polski Ludowej” to żadna korzyść, dopiero po odzyskaniu niepodległości czerpiemy z tego owoce).

O powrót do wszechpolskości

W swoim dziele „Świat powojenny i Polska” Roman Dmowski zauważył, że wszelkie koncepcje konsolidacji Polaków na jakimkolwiek zwartym terytorium są z góry bezsensowne, gdyż ludzie to nie armie, które można przemieszczać, przegrupowywać i t. d. Nie wiedział wówczas, bo nikomu nie mieściło się to w głowie, że jednak jest to możliwe na masową skalę, co udowodnił Stalin po II wojnie. Polaków z Kresów wysiedlono „do Polski” w miejsce wypędzonych bądź uciekających Niemców na tereny „Ziem Odzyskanych” (zadajmy sobie pytanie – dla kogo „odzyskanych”? dla komunistów zainstalowanych w Warszawie?).

Co wówczas zaproponował Giedroyc? Otóż, ten urodzony w Mińsku Litewskim redaktor pisma „Kultura”, zaprzyjaźniony z ideologiem nacjonalizmu ukraińskiego Dmytro Doncowem, zaproponował zrzeczenie się przez Polaków ogromnych połaci ojczyzny, włączonych przed momentem do zachodnich republik Związku Sowieckiego w bezpośrednim następstwie paktu Ribbentrop-Mołotow. Jednocześnie argumentował, że ci, którzy potępiają ustalenia jałtańskie, jednocześnie muszą się zrzec Ziem Odzyskanych. Diagnoza jest oczywista – Giedroyc uległ opisanej przez Mackiewicza komunistycznej prowokacji, utożsamiając PRL z Polską. Polska jako taka nie miała żadnych granic, nie można się więc czegokolwiek w jej imieniu zrzekać, skoro nie posiada niepodległego bytu. Granice PRL-u były tylko wewnętrznymi granicami komunistycznego imperium, mającymi pomóc PRL-owi w imitacji niepodległego państwa polskiego. O tym, jak bardzo uznaniowe były to granice i od kogo zależał ich przebieg, świadczy przykład Sokala, w rejonie którego znaleziono znaczne pokłady węgla. Moskiewska centrala zdecydowała wówczas o „zamianie” terytoriów, a przy okazji wysiedleniu polskich mieszkańców. W „zamian” przyłączono rejon Ustrzyk Dolnych do komunistycznego państwa ze stolicą w Warszawie, czyli dokonano zamiany jednego fragmentu terytorium RP na inny fragment terytorium RP między dwiema formami okupacji Polski.
W sytuacji, w której zrzekanie się czegokolwiek nie mogło zmienić rzeczywistego położenia Polski, Giedroyc zaczął postulować coś, co urosło do rangi „doktryny”. Jej istota leżała w założeniu, że zrzeczenie się przez Polskę Wilna, Lwowa i Grodna – zasadniczo połowy terytorium, w obronie którego wystąpił żołnierz polski w 1939 – ma sprzyjać powstaniu niezależnych państw między Polską a Rosją.

Trudno powiedzieć, skąd się bierze założenie, że Ukraińcy wobec odwołujących się do legitymizmu deklaracji Polaków o niepodzielności swego terytorium chcieliby pozostać częścią sowieckiego imperium. Również Litwini nie mieli ochoty żyć w ramach sowieckiej republiki i nie mógł zmienić tego faktu polski pogląd na sprawę Wilna. Dla Litwinów czy Ukraińców (przede wszystkim tych zachodnich, dzięki przedwojennej Polsce mających pamięć życia poza władzą Sowietów) lepsza była niepodległość bez Wilna/Lwowa niż jej brak z Wilnem/Lwowem w sowieckich granicach. Polski „rewizjonizm” nie miał prawa przekonać sąsiadujących z nami narodów do rzekomych dobrodziejstw systemu sowieckiego, gdyż odczuwały go one bezpośrednio na własnej skórze. Bankructwo komunizmu nie było w żadnej mierze uzależnione od kwestii terytorialnych. Kwestia granic Polski stałaby się kwestią otwartą w momencie odzyskania niepodległości przez Polskę – zarówno granic zachodnich, tych gwarantowanych rzekomo przez Moskwę, jak i granic wschodnich, które ów gwarant dowolnie sobie modyfikował. Zresztą, w kwestii granic zachodnich do dziś usilnie lansuje się całkowicie kuriozalną tezę, że każdy przejaw żywego sentymentu Polaków do Kresów podważa legitymizm ich granic zachodnich („A co Niemcy mają powiedzieć na Wrocław?” etc.). Zupełnie tak, jakby jedynym czynnikiem powstrzymującym Niemców przed rewizjonizmem wobec III RP była polska wstrzemięźliwość w sprawie Kresów!

Można żałować, że poglądów Giedroyca nigdy nie skonfrontowano chociażby z wnioskami, jakie formułował Jędrzej Giertych. Sprawa granic zachodnich i wschodnich była dla niego otwarta z oczywistych przyczyn. Pierwszy członek koalicji antyhitlerowskiej i państwo znajdujące się w obozie zwycięzców nie może bowiem w świetle prawa tracić połowy swego przedwojennego terytorium ani zyskiwać czegokolwiek kosztem jednego agresora w charakterze rekompensaty za straty na rzecz drugiego agresora. Giertych, który wykonał mrówczą pracę, uzasadniając historyczne (a nie tylko moralne, czyli te najbardziej oczywiste) prawa Polski do Ziem Odzyskanych, stał na przeciwnym biegunie niż Giedroyc, który wiązał jedną sprawę z drugą. Całość tego toku myślenia zawiera się w zewsząd powtarzanym pytaniu „a co Niemcy mają powiedzieć na Wrocław?”, które jako takie podważa fakt, że Niemcy byli sprawiedliwie ukaranym agresorem, a Polska niesłusznie poszkodowaną ofiarą wojny (na której skądinąd lepiej wyszedł i do dziś wychodzi nasz zachodni sąsiad). Nie będzie zaskoczeniem, gdy odkryjemy źródło tego toku rozumowania. Jest nim owa komunistyczna prowokacja, przed którą Mackiewicz przestrzega. W piątym numerze organu Związku Patriotów Polskich pt. „Nowe Widnokręgi” z dnia 1 marca 1944 roku czytamy w tekście autorstwa Wandy Wasilewskiej: „czy możemy być jednocześnie na Śląsku Opolskim i na Wołyniu, nad Bałtykiem i na Polesiu, nad Odrą i nad Zbruczem? Rzecz jasna, nie”. Dla komunistów być może było to jasne, dla Polaków – nie.

W tym samym czasie Giedroyc powtarzał nieświadomie tezy komunistycznej propagandy. Trzeba przyznać, że oddziaływał on na tyle skutecznie na polskie umysły, iż III RP właściwie od razu zrzekła się wschodnich terenów II RP na rzecz Ukrainy, Białorusi i Litwy, przyjmując granice między PRL a ZSRS jako ostateczne. O tym, że Polska nie otrzymała żadnej rekompensaty z tego tytułu, nie ma potrzeby wspominać, choć i tak warto to zrobić. Oczywiście, taki hojny gest Polski wobec sąsiadów nie był w najmniejszym stopniu katalizatorem ich niepodległości, nie dał też oczekiwanych owoców w postaci budowy propolskiego bufora wobec stale istniejącego zagrożenia ze strony Rosji. Nagle też okazało się, że poza „etnograficznymi” granicami Polski żyją setki tysięcy, jeśli nie miliony Polaków i osób przyznających się do polskiego pochodzenia.

Pogląd głoszący, iż przedrozbiorowa Rzeczpospolita była sumą istniejących dzisiaj państw narodowych: Polski, Litwy, Białorusi i Ukrainy (Łotwa nie wchodzi w skład tego konkretnego zagadnienia) stanowił fundament wiary w to, że wszelkie problemy wynikające z historii rozwiążą się same. „Wspólne korzenie” historyczne narodów Europy środkowo-wschodniej miały generować zgodę między nimi, tym bardziej, że świeżo wyzwolone spod komunizmu narody nie obrócą się przeciw Polsce i Polakom, skoro u zarania niepodległości musiały wybrać orientację antysowiecką i antyrosyjską. Założono bowiem, że ruchy niepodległościowe nie mogą być jednocześnie antyrosyjskie i antypolskie – tak, jakby ładunek niechęci miał jakieś wyczerpywalne zasoby. Okazało się ostatecznie, że antyrosyjskość (i tak mocno dyskusyjna w sferze faktów, a nie deklaracji, odwrotnie ma się rzecz z antypolskością) nie musi oznaczać postawy propolskiej. Z uwagi na to, że w trzech państwach postsowieckich zamieszkiwały mniejszości polskie, to właśnie one miały paść ofiarą „zgody” z Litwą, Białorusią i Ukrainą. Wprost wyraził treść tej polityki Grzegorz Kostrzewa-Zorbas z ówczesnego kierownictwa MSZ-u: „Polaków na Litwie można poświecić w imię zgody między Solidarnością z Sajudisem”. Jest to skądinąd pójście krok dalej i zaprzeczenie nawet samej „doktryny Giedroycia”, która przewidywała, że zrzeczenie się Kresów samo z siebie wywoła propolskie sympatie.

Po co więc istnieje państwo polskie? Państwo polskie istnieje po to, aby przetrwała polska kultura, język i narodowa tożsamość polska. Oczywiście, państwo istnieje też po to, aby zapewniać porządek i praworządność na danym terytorium, jednak są to uniwersalne zadania każdego państwa. Zadania, jakie ma przed sobą Rzeczpospolita, to właśnie przede wszystkim zachowanie, przetrwanie i przekazywanie polskiej tożsamości, która jest bardzo szerokim pojęciem, lecz mającym w każdej swej odmianie pewne niezmienne cechy. Nie będzie niczym odkrywczym stwierdzenie, że tożsamości sprzyja silne zasadzenie w tradycji, kultywowanie zwyczajów, pielęgnowanie języka, a przede wszystkim – poczucie kontynuacji i więzi z przeszłymi pokoleniami. Niczym zaskakującym nie będzie, gdy przyznamy, że nikt za Polaków zorganizowanych w państwo polskie tego nie zrobi. Jeśli Polacy nie będą zainteresowani w przetrwaniu tożsamości, to ta tożsamość zniknie prędzej czy później.

Trudno pogodzić te oczywiste wnioski z przekonaniem, że odwołania do mitycznej i nader wątpliwej „wspólnej przeszłości” z narodami, które ukształtowały swą tożsamość w kontrze do historii dawnej Rzeczypospolitej bądź monopolizując jej lokalną historię jako wyłącznie litewską/białoruską/ukraińską, będą sprzyjać Polakom mieszkającym na terytoriach ich państw. Jeśli zakładamy, że polskość ma przetrwać jako pewne continuum, to chybione są również rachuby obliczone na to, że poświęcenie Polaków za wschodnią granicą przyczyni się do zgody między narodami rzekomo budującymi dawną Rzeczpospolitą. Skądinąd tożsamość tychże jest budowana nie zawsze w opozycji do Rosji, ale za to zawsze w opozycji do Polski i żadne życzeniowe myślenie o „wielonarodowej Rzeczypospolitej” tego nie może zmienić, bo nie zmieniło nawet wtedy, gdy los Polaków, Ukraińców i Litwinów był podobny pod okupacją komunistyczną (odsyłam choćby do niepodległościowej propagandy ukraińskiej diaspory, która wypuszczała znaczki z „okupowanym Przemyślem” i t. p.). Trudno mówić o wspólnocie dziejów z narodami, które w czasach I Rzeczpospolitej nie były nawet w planach/powijakach, a obecnie odwołują się do tradycji zdrajców Janusza Radziwiłła czy Bohdana Chmielnickiego (któremu pomnik postawili w 1898 roku w Kijowie… Rosjanie, dla których jest on bohaterem o wielkich zasługach w połączeniu Ukrainy z rosyjską „macierzą” – pomnik oczywiście stoi do dzisiaj, tyle że Chmielnicki, morderca grekokatolików, to obecnie bohater Ukrainy).

Stanowisko wobec mniejszości polskich w krajach tzw. ULB – Ukrainy, Litwy, Białorusi – powinno być jasno sprecyzowane. Najbardziej naturalne wydaje się tutaj stanowisko wszechpolskie, a mianowicie: Polacy w kraju oraz Polacy pozostali na Kresach, jak i wszyscy Polacy, gdziekolwiek by mieszkali na całym świecie, są przedstawicielami jednego i tego samego narodu, przedstawicielami tej samej kultury narodowej, o wspólnej historii i tradycjach. Wobec tego Polacy na Kresach zawsze byli i są u siebie i niedopuszczalne jest wpływanie na ich narodową świadomość bądź negowanie ich deklaracji narodowościowych przez kogokolwiek, zaś ze strony państwa polskiego – między innymi po to powołanego i istniejącego – należy się im uznanie za pełnoprawną część narodu, a co za tym idzie, narodowy solidaryzm z nimi i uznanie ich przetrwania jako świadomych swego polskiego pochodzenia za priorytet w polityce wschodniej. Nie ma więc mowy o poświęcaniu ich w imię jakiejkolwiek racji, gdyż nie istnieje żadna racja nadrzędna wobec ich interesów, które są częścią składową sumy interesów narodu polskiego.

Jesteśmy Polakami, więc mamy obowiązki polskie – gdziekolwiek by te obowiązki miały skupić nasze zaangażowanie.

O odbudowę polskiego imperium

“Brakuje wam żywiołu ojczystego, tego, co niebo ojczyste daje, co starożytni nazywali genius loci, tego, co tak pomogło nam w życiu, nie macie kraju, tej wielkiej Polski”.

Adam Mickiewicz podczas rozdania nagród uczniom szkoły polskiej w Paryżu, 12 sierpnia 1852

Stanisław Cat-Mackiewicz odważył się w roku 1942 postawić tezę, iż „instynkt całego narodu polskiego, że bez ziem wschodnich Polska jest niczym, był zupełnie słuszny. W Europie jest wiele narodowości, lecz jest tylko kilka narodów politycznych mogących być ośrodkami życia politycznego Europy. Do tych narodów należą Anglicy, Francuzi, Niemcy, Rosjanie, Hiszpanie, Włosi. Czy Polacy mają do nich należeć, czy też nie, decyduje przynależność do Polski ziem wschodnich”. Dobrze rozumieli to Sowieci, a wcześniej biała Rosja, umiejscawiając Polskę w kadłubowej postaci za Bugiem, jednocześnie ograniczając przy tym jej znaczenie, co zawsze wiązało się z utratą suwerenności.

Wobec wschodu Polska musi, nawet jeśli tego bardzo nie chce, zdefiniować swoje interesy, bo rzecz idzie o jej istnienie jako takiej. Pierwszym i podstawowym interesem jest z pewnością zniwelowanie skutków tragedii roku 1945, powrotu do polityki państwa nie tylko reaktywnego, ale też kreującego na tym obszarze wydarzenia w kierunku przez państwo pożądanym. Polska na powrót musi stać się spadkobiercą swojej własnej historii, historii państwa rozległego i wpływowego, tym bardziej, że Polacy na Kresach to żywy pomnik tej wielkości. Raz na zawsze trzeba zarzucić odwołania do Rzeczypospolitej jako tworu rzekomo wielonarodowego, bo po pierwsze, tylko my w ową wspólnotę dziejów wierzymy – zaś Litwini, Ukraińcy czy Białorusini twardo realizują swoje interesy kosztem polskich mniejszości, a po drugie, ponieważ sami uszczuplamy swoją historię do terenów Polski „etnograficznej”. Wreszcie, sprowadzamy na siebie propagandę nacjonalistów ukraińskich, białoruskich czy litewskich głoszącą, że Polacy na ich obecnych ziemiach nie byli i nie są u siebie, obecnie żyjące tam polskie społeczności są spolonizowanymi przedstawicielami narodów tytularnych w ich państwach, ewentualnie potomkami kolonistów czy nawet okupantów.

W Polsce trzeba na nowo rozbudzić i zbudować imperium ducha, w którym rozległe obszary, na których Polacy przez setki lat budowali cywilizację, są częścią oswojonej przestrzeni będącej ich duchową ojczyzną; a zarazem włączyć w główny nurt życia narodowego Polaków na Kresach. Tym bardziej, że nawet „pragmatyczne” zrezygnowanie z obrony ich praw w imię tworzenia środkowoeuropejskiego bloku okazało się i tak naprawdę zawsze było mrzonką. Można to sprawdzić w bardzo prosty sposób – poprzez stosunek obecnych państw narodowych do Polaków tam żyjących. Jeżeli również tamtejsze elity wierzą we wspólnotę dziejów z Polakami w ramach Rzeczypospolitej, to siłą rzeczy ich stosunek do tamtejszych Polaków musi być pozytywny, gdyż to oni są jedną z pozostałości tamtego rozległego (wspólnego ponoć) imperium. Jeśli będzie negatywny, to nie pozostaje nic innego jak skonstatować, iż państwa te na podobieństwo białej Rosji i bolszewików widzą „polskie terytorium etnograficzne” jedynie w obecnych granicach Polski, zaś obecność tam Polaków utrudnia im skonstruowanie narodowej narracji, która może się odwoływać do historii niezwiązanej z Polską i polskością.

Stosunek do mniejszości polskiej w danym kraju jest więc niezawodnym probierzem tego, czy dany kraj poczuwa się do wspólnoty losów z Polską. Praktyka świadczy, że oczekiwanie tego zazwyczaj jest jedynie myśleniem życzeniowym.

O realne podstawy polityki

Myli się ten, kto twierdzi, że niemożliwa jest przyjaźń polsko-litewska. Zupełnie serdeczne stosunki między Polakiem a Litwinem są tak samo możliwe, jak między dwoma Polakami, o ile bariera językowa nie jest przeszkodą w nawiązaniu kontaktów.

Zasadniczym błędem wielu obserwatorów jest ocena sytuacji międzynarodowej na podstawie wyłącznie własnych osobistych doświadczeń kontaktów z przedstawicielami innych narodów i wniosków z nich płynących na stosunki międzynarodowe. Mylenie stosunków między PRZEDSTAWICIELAMI danego narodu ze stosunkami międzynarodowymi to właśnie ten moment, gdzie zaczyna się zupełne amatorstwo, gdzie rzetelna analiza ustępuje miejsca emocjom.

Aby nie dostrzec intencji władz Republiki Litewskiej wobec Polaków na Wileńszczyźnie trzeba wykazywać się albo zupełnym amatorstwem, albo złą wolą wobec tej gałęzi narodu polskiego i lekceważeniem jej dążeń. Od początku istnienia litewskie państwo było pomyślane jako organizm stworzony przez etnicznych Litwinów i dla etnicznych Litwinów, gdzie etniczne terytorium litewskie miało sięgać w głąb dzisiejszej Białorusi, obejmując zupełnie pozbawione litewskiej ludności miasta i powiaty jak Grodno, Lida czy Brasław. Nie omieszkał o tym wspomnieć Mykolas Birziska, który szczerze wyznał, że nonsensem jest samookreślenie narodowe ludności na terytorium, które uznaje się za litewskie. Wobec tego litewskim miał być m.in. powiat Lida. Warto pamiętać o tej udzielonej nam wskazówce przez czołowego działacza litewskiego ruchu narodowego, a to dlatego, że w białoruskiej dziś Lidzie tylko oficjalne dane mówią o 40% społeczności polskiej.

To, że w postulowanych granicach nadbałtyckiego państwa, które początkowo nie było niczym innym jak niemieckim protektoratem na Wschodzie, nie znalazły się te terytoria i że dzięki Żeligowskiemu nie weszło w jego skład polskie Wilno, nie oznacza wcale, że nie mieszkała w jego granicach autochtoniczna ludność polska. Historia Polaków na Litwie Kowieńskiej doczekała się kilku opracowań naukowych, z których oczywiście nikt decyzyjny nie wyciągnął nigdy żadnych wniosków. Oprócz imponujących przedsięwzięć na rzecz zachowania tożsamości, robiącym szczególnie duże wrażenie wysiłku wydawania polskiej prasy, mamy do czynienia w zasadzie z opisem nieustających zmagań z wyjątkowo złośliwymi poczynaniami litewskiej administracji. Na tym oczywiście nie koniec – napady na procesje kościelne, ataki na siedziby polskich instytucji, a wreszcie – co najbardziej szokujące – zaangażowanie litewskiego kleru katolickiego w walkę z Polakami, oddają tylko część całokształtu niezwykle trudnych warunków, w jakich przyszło żyć rodakom na Litwie Kowieńskiej i rozmiar szowinistycznego szału, w jaki popadł ten bałtycki etnos – do niedawna niemal zupełnie obojętny na sprawy narodowościowe. O tym, że Polaków na Kowieńszczyźnie dziś już praktycznie nie ma, choć były ich tam setki tysięcy, trzeba powtarzać naszym litewskim sąsiadom prosto w oczy i nigdy nie będzie tego za mało.

Brak możliwości pisania nazwiska w oryginale czy też brak tabliczek z polskimi nazwami ulic czy miejscowości nie są najważniejszymi problemami Polaków na Wileńszczyźnie, która Litwie przypadła akurat na podstawie prawnej pod niezbyt dobrze kojarzącą się nazwą: pakt Ribbentrop-Mołotow (co też stawia pod znakiem zapytania wyłączną suwerenność Litwy wobec Wileńszczyzny w przypadku łamania tam praw narodowych polskich autochtonów – potomków obywateli polskich w końcu). Tym problemem nie są być może nawet zamykane szkoły polskie, które finansowane jedynie przez biedne samorządy (dlaczego biedne, o tym dalej) nie mają szans na konkurencję z dobrze wyposażonymi szkołami litewskimi finansowanymi z budżetu centralnego – czyli także przez podatników-Polaków z Wileńszczyzny.

Tym problemem jest państwowy i zintensyfikowany rabunek ziemi, która ukradziona przez komunistów nie wraca wcale do przedwojennych właścicieli, a nie wraca dlatego, że ci są – co oczywiste – Polakami. Wobec tego wileńska bądź podwileńska ziemia przechodzi na własność Litwinów bądź nie jest zwracana, gdy leży w granicach Wilna, bo tej zgodnie z ustawą nie zwraca się. Wilno ma, rzecz jasna, granice poszerzone w taki sposób, że administracyjny obszar miasta nie pokrywa się zupełnie z prawdziwą tkanką miejską tej kresowej metropolii, wobec czego Wilno to nie tylko Stare Miasto, Zwierzyniec czy Antokol, ale też hektary ciągnących się w nieskończoność lasów i innego rodzaju niezabudowanych gruntów, które do prawowitych właścicieli już nie powrócą.

Gdyby upośledzenie ekonomiczne tym powodowane dotykało wszystkich, to byłoby to marnym, ale jednak pocieszeniem. Jednak dyskryminacja Polaków w stosunku Litwinów jest już czymś daleko bardziej niebezpiecznym, gdyż skazuje ludność polską na życie na marginesie, bez ekonomicznego zaplecza. Gorszą pozycję mają też pozbawione sporej części zaplecza ekonomicznego samorządy, utrzymywane przecież przez mieszkańców danej jednostki administracyjnej. Rekordowe w skali świata zmienianie granic okręgów wyborczych akurat na Wileńszczyźnie też nie jest z pewnością ukłonem w stronę obywateli narodowości polskiej, chyba że jej nieproporcjonalna reprezentacja we władzach pochodzących z wyboru ma być dla nich jakąś szczególną formą docenienia.

Jak w całej tej sytuacji zachowywali się polscy politycy? Listę hańby sporządził dr Krzysztof Kawęcki w opracowaniu „Polacy na Wileńszczyźnie 1989-2012”. Lektura jest zupełnie szokująca, ogrom ignorancji i totalnego lekceważenia rodaków, którzy wbrew swej woli znaleźli się poza granicami Polski i którzy z godnym podziwu uporem przetrwali czasy sowieckie, każe głośno stawiać pytanie, czy wszyscy ci, którzy dopuścili się zaniedbań, nie powinni kiedyś stanąć przed jakimś sądem wolnej Polski za zdradę stanu, którą na pewno było wycofanie już na samym początku poparcia dla autonomii narodowo-terytorialnej Polaków na Litwie (wbrew obiegowym opiniom wcale nie prosowieckiej, ponieważ ignoranci piszący na te tematy a mający znane nazwiska mylą ze sobą różne autonomie polskie z tamtego okresu).

Na usprawiedliwienie tych wszystkich, od decyzji których mieli nieszczęście zależeć nasi rodacy na Litwie, może przyjść jedynie zupełny brak wiedzy na temat stosunków tam panujących. Bo mając o tym choćby cząstkową wiedzę nie da się nie zrozumieć, że celem Litwy jest powtórzenie scenariusza kowieńskiego na Wileńszczyźnie z identycznym efektem finalnym w postaci braku Polaków.

Ten, kto tego nie rozumie, ten w życiu nie zrozumie już chyba niczego.

Białoruś to z kolei przykład uśpienia pewnych problemów w stosunkach między narodami na rzecz wyniknięcia problemów innego rodzaju.

Póki co kraj jest rządzony przez postsowieckiego dyktatora, który stawia na model zarządzania gospodarką bezpośrednio zaczerpnięty z poprzedniego systemu, za co przychodzi Białorusi płacić określoną cenę. Nie mają bowiem uzasadnienia tezy, w których głosi się rzekomą równowagę między rozwojem ekonomicznym a społecznym w białoruskim ustroju gospodarczym, zaś z samego Łukaszenki czyniące niemal geniusza ekonomicznego. Ukryte bezrobocie, bardzo wysoka inflacja czy też zacofane kołchozowe rolnictwo są niezawodnym remedium na podatność na tego typu propagandę. Białoruska gospodarka odziedziczyła sporą bazę przemysłową po sowieckich czasach i zachowała ją w rękach państwowych. Wobec tego na Białorusi większość wielkich zakładów jest w rękach państwa, co z kolei pozwala prowadzić odpowiednią polityką zatrudnienia, tj. utrzymywania dyscypliny politycznej wśród pracujących w nich obywateli. Dodatkowo pracują tam wydziały ds. ideologii, co z kolei skłania niektórych do zachwytu nad Białorusią jako alternatywą wobec „zgniłego Zachodu”, który zgniłym jest akurat naprawdę – zupełnie tak jak Białoruś.

Odkąd leczenie dżumy cholerą się nie sprawdziło, nikt rozsądny nie powinien wracać do podobnych koncepcji. Zakładając nawet szczególnie wysoki poziom ideowości białoruskich obywateli i ich przywilej życia w poczuciu bezpieczeństwa socjalnego, to z punktu widzenia najbardziej nas interesującego – czyli niezależności Białorusi od Rosji – białoruski model gospodarczy pogłębia tylko tę zależność, istniejącą zresztą i tak od dawna. Pomijając to, iż Rosja jest głównym rynkiem zbytu białoruskich towarów, to państwowa własność zakładów z pewnych gałęzi gospodarki jest ogólnie ciekawą propozycją ustroju gospodarczego, alternatywną wobec tej głoszącej, iż „kapitał nie ma narodowości” (za to kapitaliści mają…). Cóż jednak z tego, gdy w momencie przejęcia BielTransGazu przez rosyjski Gazprom niepodległość Bialorusi doznała sporego uszczerbku? Przypomnijmy – sprzedanie strategicznego z punktu widzenia niezależności państwa przedsiębiorstwa przesyłu gazu Rosjanom było warunkiem uzyskania kredytu w momencie kryzysu gospodarczego, który Białoruś odczuła szczególnie dotkliwie. Od dawna też białoruski model państwa socjalnego jest oparty na wyjątkowo tanich surowcach kupowanych z Rosji po nierynkowych cenach. Ponieważ Rosja ma ogromne złoża surowców, to Białoruś może sobie pozwolić na państwo socjalne – wątpliwej zresztą jakości, bo wcale nie rozwiązujące żadnych socjalnych problemów Białorusinów, a jedynie konserwujący miejscowe patologie.

Alternatywy wobec ćwiczącego wraz z Rosjanami wojnę z Polską i tłumienie polskiego powstania na Grodzieńszczyźnie satrapy realnie nie ma, być może istnieje alternatywa dla prowadzonej w stosunku do niego polityki. Polska wspiera natomiast od dawna absolutnie kanapową opozycję, której rozpoznawalność w społeczeństwie białoruskim jest zerowa, jednocześnie zupełnie nie znając sytuacji, upiera się przy demokratyzacji Białorusi, jakby był to jakiś cel sam w sobie. Na Białorusi mieszka blisko 2 miliony katolików, czyli przedstawicieli wyznania, których w tym zupełnie niemal indyferentnym narodowościowo społeczeństwie identyfikuje się z Polakami, a ci zwykle sami też pod różnym względem identyfikują się z narodowością polską. Dwa miliony Polaków bądź potencjalnych Polaków tuż za granicą Rzeczypospolitej – i co robi Polska? Rzuca na szalę stosunków z sąsiednim państwem akurat interesy opozycji, której stosunku do polskości nikt tak naprawdę nie weryfikował, przy czym roi się tam od realnych szowinistów, którzy powtarzają tezy o „spolonizowanych Białorusinach” czy „polskiej okupacji Zachodniej Białorusi 1921-1939”, w czym akurat próbują prześcignąć swojego politycznego oponenta na prezydenckim stolcu w Mińsku. Uzasadnione jest w tym momencie pytanie – czy Polska angażuje swój autorytet po to, by dogodzić Polakom, czy też akurat ta kwestia władzom polskim jest zupełnie obojętna i celem jest tylko demokratyzacja?

Jednocześnie warto pamiętać, że na szerszą skalę nie istnieje białoruska tożsamość narodowa i dzięki temu wiele konfliktów etnicznych na Białorusi – także z udziałem Polaków, choćby na tle konfesyjnym czy języka liturgii – jest stosunkowo wygaszona. Warto pomyśleć, czy nacjonaliści białoruscy u władzy nie byliby skłonni rozpalić tych konfliktów. Jak przebiegałby scenariusz konsolidacji narodowej tego nie ukształtowanego obecnie narodu, wiemy z przykładu Litwy. Jeśli coś może graniczyć z pewnością, to podobieństwo losu Polaków z Litwy i Białorusi na okoliczność nacjonalistycznych rządów w tym drugim kraju. Na otwarcie antyrosyjski zwrot Białorusi nie będzie stać po tylu latach uzależnienia od sąsiada i z wielką mniejszością rosyjską mogącą liczyć w kryzysowych momentach na wsparcie macierzy. Jak w takiej sytuacji zachowałaby się Polska?

W kwestii białoruskiej nie ma prostych rozwiązań. Ale to, co powinno być absolutnym priorytetem, to troska o Polaków na Białorusi i jednoczesne rozwijanie kontaktów handlowych z tym państwem, a nie bezmyślna jego izolacja i tym intensywniejsza jego zależność od wielkiego sąsiada. Jeśli, póki co, nie da się tutaj realnie pomóc, to po co szkodzić?

Z Białorusią nacjonalistyczną byłoby tak jak i z Litwą – nie moglibyśmy mieć do niej pretensji o to, że chce wynarodowić kresowych Polaków, skoro takie zadanie postawiono by sobie w ramach realizacji tamtejszej racji stanu. Pretensje za to możemy mieć do siebie, że obecnie Litwa nie ponosi z tego tytułu żadnych konsekwencji ze strony Polski, zaś podobny scenariusz realizowany na Białorusi nie spotkałby się i nie spotyka z żadną reakcją ze strony polskiej. Trzeba raz na zawsze zarzucić też zupełnie niedorzeczne założenie, że Polaków na Litwie można w imię czegoś poświęcać, bo raz, że nie licuje to z postawą polską, a dwa, że opiera się na głupim założeniu, iż Litwinów trzeba przekonać do realizowania swojego interesu narodowego – rzekomo zbieżnego z polskim – poprzez danie im wolnej ręki w kwestii polskiej w tym kraju. Casus Możejek i tak powinien rozwiać wszelkie wątpliwości, jeśli chodzi choćby o sens pragmatycznej współpracy w energetyce. Dlaczego do tej pory nie rozwiał?

„Jeżeli Rusini mają zostać Polakami, to trzeba ich polonizować; jeżeli zaś mają zostać samoistnym, zdolnym do życia i walki narodem ruskim, trzeba im kazać zdobywać drogą ciężkich wysiłków to, co chcą mieć, kazać im hartować się w ogniu walki”.
(R. Dmowski, Myśli nowoczesnego Polaka, Lwów 1907)

Zagadnienie ukraińskie jest zdecydowanie najważniejszym dla Polski i tego regionu Europy oraz najbardziej ze wszystkich skomplikowanym. 46-milionowe państwo z obszarem ponad 600 tys. kilometrów kwadratowych ciągnie się od łańcucha Karpat przez wschodnioeuropejską równinę aż do dorzecza Donu, z szerokim dostępem do Morza Czarnego i zwierzchnością nad mającym strategiczne znaczenie Półwyspem Krymskim. Słusznie więc przedwojenna myśl różnej proweniencji poświęcała Ukrainie sporo miejsca, widząc w niej obszar, gdzie będą się rozstrzygać być może losy kontynentu.

Choć terytorium ukraińskie scalono w jedno państwo pod względem terytorialnym, co w przybliżeniu oznaczało urzeczywistnienie ideału wymarzonego przez najradykalniejsze nacjonalistyczne prądy ideowe w historii całego ukrainizmu, to jednocześnie państwo to jest od tego ideału dalekie. Daleko mu do jakiejkolwiek jednolitości i spoistości, o jednym narodzie ukraińskim trudno nawet mówić, skoro istnieje tu co najmniej kilka orientacji i typów tożsamości – choć niemal wszystkie stosują ten sam etnonim na swoje samookreślenie. Ukraińcy żyją więc na tym rozległym obszarze, choć bycie Ukraińcem w różnych jego częściach oznacza zupełnie co innego. Spoistość Ukrainy jako państwa, które trwa już ponad 20 lat, ma wobec tego bez wątpienia inne źródło niż wewnętrzna jednolitość narodowa, przy czym istnienie tejże wcale nie musi automatycznie oznaczać gwarancji utrzymania państwowej niepodległości przez dany naród. Z Ukrainą jest oczywiście jak z każdym państwem – jej niepodległość to wypadkowa wpływów i stosunków międzypaństwowych w regionie, jak i efekt wewnętrznej siły samej Ukrainy, zdolnej póki co utrzymać niezawisły byt – co zresztą jest organicznie uzależnione od relatywnie małej bądź relatywnie dużej potęgi państw sąsiednich. Może dochodzić do tego również inny czynnik: tym, którzy mogą więcej, niepodległość Ukrainy się po prostu opłaca, zaś ci, którym się nie opłaca, są za słabi, by tę niepodległość nadwątlić. Warto więc bardzo dokładnie przyjrzeć się, gdzie znajduje się źródło wewnętrznej siły Ukrainy oraz zidentyfikować jej ośrodek decyzyjny.

Państwem paradoksów wydaje się Ukraina już wtedy, gdy przeanalizujemy najmniej istotny czynnik katalizujący jej istnienie, czyli położenie ośrodka, z którego płynie ukraińska myśl narodowa. Galicja ze Lwowem jako najważniejszym jej miastem to matecznik idei nacjonalistycznych, które odwoływały się do Ukrainy i Ukraińców jako jednolitego etnosu i które postulowały zjednoczenie wszystkich ziem ukraińskich w jeden organizm państwowy. I na tym kończy się pozycja lidera tego regionu wobec pozostałych części Ukrainy. Kresy II RP, odkąd przyłączono je do Ukrainy, straciły zupełnie na znaczeniu i prądy stamtąd pochodzące nie są w stanie wyjść poza swój bastion i nie zanosi się na rychłą zmianę tego stanu rzeczy. Nacjonalistyczny bastion nie jest w stanie strawić reszty Ukrainy, a wręcz sam jest trawiony tymi samymi chorobami co obszar, do którego został przyłączony. O ile szukanie w Galicji ośrodka decyzyjnego dla całej Ukrainy jest pomysłem zupełnie oderwanym od rzeczywistości, to obserwacja zmian, jakie tu zaszły od czasów włączenia do tego państwa, to ciekawy przekrój tego, co jest typowo ukraińską specyfiką i co niesie ze sobą uczestnictwo w ukraińskim organizmie państwowym. Bo, co jest dość oczywiste, dzisiejsza Ukraina i Ukraina sowiecka to ustrojowe continuum, w którym zmieniła się po prostu ideologia i do której dodano procedury demokratyczne.

Nie zmienił się za to na Ukrainie sposób rekrutowania władzy, która swoje korzenie bierze wprost z systemu klanowego. Ten z kolei ma tak głębokie korzenie, że można jego początki datować na czasy sprzed II wojny światowej. Nomenklatura partyjna i dzisiejsza oligarchia to wciąż te same ośrodki, zaś w tak fasadowej demokracji, jaka panuje na Ukrainie, to grupy interesu ekonomicznego i uzgodnione między nimi podziały wpływów są realnym źródłem władzy w tym państwie. Gdyby było inaczej, to życiorysy wszystkich komunistycznych sekretarzy na Ukrainie, jak i potem premierów czy prezydentów nie byłyby organicznie związane z zagłębiami górniczo-przemysłowymi ulokowanymi we wschodniej Ukrainie.

Nie jest prawdą, iż Julia Tymoszenko jest demokratką cierpiącą prześladowania z rąk autorytarnej władzy w Kijowie. O ile dyskutować można o autorytarnym stylu władzy rządzących, to sprawa Tymoszenko jest po prostu finałem wojny między klanami na Ukrainie – dniepropietrowskim, z którego wywodziła się była premier, i donieckim, który wyniósł do władzy obecnego prezydenta i rząd. Udana modernizacja tego drugiego i konsolidacja sił pozwoliła na przejęcie pozycji monopolisty na Ukrainie, gdzie niekiedy całe branże trzymane są w rękach jednego człowieka i jego rodziny. Reguły gry były tutaj zrozumiałe, będąc oczywiście dalekimi od przejrzystych, jawnych i zgodnych z prawem. Łamiąca te zasady (czy wręcz anty-zasady) „gazowa księżniczka”, Tymoszenko, sprzeniewierzyła się owej omercie i za to właśnie przyszło jej zapłacić więzieniem. Jedyne, co jej pozostało, to sięgnięcie po retorykę praw człowieka i demokracji, bo cóż innego mogłaby zrobić? Obstawiając va banque poprzez niezgodną z ustalonymi zasadami gry próbę wyeliminowania konkurencyjnego klanu, gdy była u władzy, straciła wszystko – i władzę, i ostatecznie osobistą wolność. Chcąc znaleźć paragrafy na polityczno-ekonomicznych (a raczej ekonomiczno-politycznych) konkurentów, sama podpadła pod co najmniej kilka z nich, a trzeba uczciwie przyznać, że znalezienie pretekstu do jej uwięzienia nie było trudne.

Upór w sprawie uwięzionej Tymoszenko ze strony Janukowycza to po prostu przywiązanie do zasad przyjętych z czasów wojny klanów. Ten precedens – bezkarność, jakkolwiek kuriozalnie to w tej sytuacji brzmi, byłej premier za sprzeniewierzenie się pozaprawnym zasadom gry byłby sygnałem, że interesy grup wspierających władzę mogą być zagrożone również w przyszłości. Skoro można bezkarnie karać oligarchów, to czy nie oznacza to zmiany systemu panującego na Ukrainie? Oczywiste jest, że Janukowycz do tego nie dopuści, bo to oznaczałoby dla niego koniec wsparcia macierzystego klanu i stawiałoby pod znakiem zapytania jego drugą kadencję. Dlatego Tymoszenko nie wyjdzie z więzienia, póki ma tam coś do powiedzenia klan doniecki i jego polityczna odnoga w postaci Partii Regionów.

Dla ukraińskiej władzy kwestia utworzenia z Unią Europejską strefy wolnego handlu bądź uczynienia tego samego z Rosją nie jest kwestią „cywilizacyjnego wyboru”, a wyboru najbardziej odpowiadającego interesom grup oligarchicznych. Tym i tylko tym kierują się ukraińskie władze, które nie są wszak narodową elitą polityczną, a grupą interesu realizującą i poszerzającą w polityce swoje wpływy pochodzące z uprzywilejowania ekonomicznego.

Kwestia niepodległości Ukrainy to przede wszystkim i w zasadzie wyłącznie kwestia jej stosunku do Rosji. Uprawnione jest twierdzenie, że niepodległość Ukrainy to przede wszystkim niepodległość od Rosji. Nie oznacza to, że Ukraina jest przez to antyrosyjska przez sam fakt swojego istnienia. Zerwanie więzi ekonomicznych i politycznych z dawną metropolitą, pod zwierzchnictwem której było się cały XX wiek, nie mówiąc już o wiekach wcześniejszych, to kwestia odległej przyszłości. Jednocześnie Rosji może zupełnie wystarczać utrzymanie swoich wpływów na Ukrainie przy jednoczesnym formalnym zachowaniu jej niepodległości. Wielu oligarchów jest wręcz uzależnionych od handlu z Rosją, co również stawia pod znakiem zapytania zwrot Ukrainy na Zachód – tak oczekiwany przede wszystkim w Polsce, która Ukrainę postrzega jako bufor przed Rosją. Zupełna jednak zmiana sytuacji i wewnętrznego ustroju Ukrainy oraz jej stosunku do dawnej metropolii mogłaby zajść jedynie w przypadku prawdziwej rewolucji ze strony sił zupełnie antysystemowych, co finalnie i tak kosztowałoby Ukrainę bardzo wiele. Rewolucja taka musiałaby być przede wszystkim wymierzona we wpływy Rosji w tym kraju, co spotkałoby się z odpowiednią reakcją ze strony nadwątlonego, ale wciąż jednak mocarstwa.

Pozornie antyrosyjski kurs Ukrainy wydaje się kierunkiem dla Polski korzystnym. Bliższe przyjrzenie się tym, którzy stanowią jedyną siłę zdolną zmobilizować ludzi do obrócenia się przeciw obecnym elitom w tym kraju, nie nastraja do końca optymistycznie. Mający swe zaplecze w Galicji i na Wołyniu nacjonaliści dostali się podczas ostatnich wyborów po raz pierwszy do parlamentu Ukrainy dzięki umiejętnie poprowadzonej kampanii przy wykorzystaniu socjalnych haseł oraz dzięki konsekwentnemu przedstawianiu się rozczarowanemu społeczeństwu jako siła antysystemowa. Jak bardzo uciążliwe mogą być ich wpływy dla Polski, można się przekonać w rozmowie z Polakami zamieszkałymi na dawnych południowo-wschodnich kresach II RP. We Lwowie cała Rada Miejska jest antypolska i jedynie mer Sadowyj prezentuje życzliwe Polakom stanowisko. Na prowincji już otwarcie kultywuje się tradycje zbrodniarzy z OUN-UPA i dla miejscowych Polaków nie oznacza to nic dobrego (nie jest to oczywiście zapowiedź jakichś nowych rzezi, lecz zupełnej marginalizacji i oficjalnej wręcz dyskryminacji).

Gdyby wierzyć przedstawicielom partii Swoboda, bo o niej cały czas mowa, to stosunki z Polską byłyby pod jej rządami partnerskie i oparte na wspólnych interesach. Gdy przyszła chwila prawdy w momencie formalnego przekazywania budynku pod Dom Polski we Lwowie, co miało być realizacją umowy między Warszawą a Kijowem, zdominowana przez tę partię Rada Miejska kilkakrotnie przekładała głosowanie nad przekazaniem budynku, podnosząc kwestie w ogóle z tym zagadnieniem nie związane, przede wszystkim sprawę 70. rocznicy ludobójstwa na kresach obchodzoną w Polsce. Ostatecznie budynek wydzierżawiono na 49 lat, pozostawia on wiele do życzenia pod względem stanu technicznego i nie znajduje się w ścisłym centrum miasta – czyli dokładnie odwrotnie w każdym punkcie niż warunki otrzymania (de facto zwrotu, bo budynek odebrali Ukraińcom komuniści) Domu Ludowego przez mniejszość ukraińską w Przemyślu. Na razie w skali kraju nacjonaliści nie zdołali przeforsować swoich sztandarowych pomysłów, choć niedawno na całej Ukrainie obchodzono w skali kraju rocznicę operacji „Wisła” – bez której nota bene nie udałoby się zatrzymać terroru UPA na terenach Bieszczad (czemu Polska o tym milczy i jeszcze na dodatek przeprasza za to?!). Nacjonalistom udało się z pewnością podnieść tę kwestię do rangi na tyle istotnej, że władze musiały się choćby z taktycznych pobudek do niej ustosunkować, a pamięć o skrzywdzonych Ukraińcach (choć poszkodowanymi w operacji „Wisła” była w dużej mierze ludność nie identyfikująca się jako Ukraińcy) jest jednym z filarów współczesnej nacjonalistycznej ideologii. Regularnie też mamy prowokacyjne wypowiedzi dotyczące Cmentarza Orląt Lwowskich i zapowiedzi usunięcia polskiej symboliki wojskowej z nekropolii, co jest zamachem na ustalony ład w tej sprawie w stosunkach polsko-ukraińskich (dla strony polskiej i tak mocno niesatysfakcjonujący, gdyż cmentarz nie doczekał się pełnej odbudowy) i na polską wrażliwość przede wszystkim. Czy takiej Ukrainy chcemy?

Antyrosyjskość czy też przeciwrosyjskość nie idzie z reguły w parze z nastawieniem propolskim, choć we Lwowie na całych dawnych kresach II RP z przejawami przyjaznego nastawienia do Polaków można się spotkać bardzo często. Polityczne oblicze Banderlandu – czyli Wołynia i Galicji – ma jednak twarz odwołujących się do skrajnie antypolskich tradycji samorządowców i niestety obecnie także posłów, którym udaje się niekiedy sabotować polskie przedsięwzięcia na tym obszarze – czasami wbrew ustaleniom na międzypaństwowym szczeblu.

Jest oczywistą rzeczą, że w konfrontacji z neobanderowcami (którzy obecnie jako margines w skali kraju nie są żadnym rywalem dla grupy rządzącej) Kijów nie pozostawiłby Polski, z którą trzeba by się liczyć. Skoro więc naszą uwagę pochłaniają kresy II RP – choć nie powinny nam przysłaniać całości Ukrainy, w granicach której się znajdują (czy nam się to podoba, czy nie) – to ustalenia na najwyższym szczeblu nie powinny byś sabotowane przez samorządy.

Jednocześnie Polska ma obowiązek sformułować swoje interesy wobec Ukrainy na wszystkich możliwych płaszczyznach – od wspierania mniejszości narodowej (która akurat największą jest poza granicami II RP, rzecz dla przeciętnego Polaka zupełnie nie do pojęcia), przez promowanie kultury, aż po współpracę w dziedzinie energetyki i wojskowości. Dziś Polska nie ma instrumentów wpływania bezpośrednio na sytuację na Ukrainie, ale czy nie powinno się zakładać, że osiągniemy kiedyś taki poziom rozwoju, że w naturalny sposób staniemy się regionalnym liderem, na którego będą się orientować inne państwa w regionie? Nie musimy więc być zawsze zdani na bierne wyczekiwanie i jedynie obserwację wydarzeń, które nie zawsze muszą się potoczyć w korzystnym dla nas kierunku. Być może nadejdzie taki czas, że grupom rządzącym Ukrainą po prostu bardziej opłaci się orientacja na Polskę i bilans korzyści z tego tytułu przewyższy bilans strat wynikający z rozluźnienia więzi z Rosją. Jest to oczywiście bardzo optymistyczne założenie, mające za podstawę przypuszczenie, iż Polska stanie się kiedyś państwem zasobnym i silnym, ale gdyby nie było wiary w taki scenariusz, to nigdy nie zostałaby napisana nawet jedna litera z tego tekstu.

Podsumowanie

Dzisiejsza polityka narodowa musi wspierać się na dwóch filarach. Pierwszym z nich jest powrót do imperatywu bezwzględnej troski o Polaków na Kresach – tych przedwojennych czy też przedrozbiorowych – a więc do czegoś zupełnie przeciwnego niż sugerują wyznawcy doktryny Giedroycia. Nowoczesny narodowiec musi zakładać, że tożsamość polska bez tej części naszej narodowej pamięci i historii jest nie tyle niepełna, ale po prostu jej nie ma, o ile ma być rzeczywiście kontynuacją 1000-letnich dziejów Narodu i Państwa. O jeden naród ponad granicami trzeba zabiegać nie tylko z uwagi na spoczywające na nas jako Polakach zobowiązania moralne – które są bezdyskusyjne, ale też z bardziej prozaicznej przyczyny, którą jest konieczność oparcia naszej tożsamości na filarze, jakim zawsze były Kresy na równi chociażby z chrześcijaństwem, na czele z katolicyzmem, czy też republikańskim charakterem państwa.

Wreszcie, dzisiejszy narodowiec opiera się na faktach i racjonalnych przesłankach, a nie na niesprawdzonych ideach nie mających przełożenia na rzeczywistość. Wszelkie teorie oparte na mitologicznej nadinterpretacji historii nie są środkiem do realizacji polskiej racji stanu, nie ma też oczywistych rozwiązań wyzwań, przed jakimi stoimy obecnie jako Polacy. Wybierajmy te z nich, które naprawdę przynoszą nam korzyść i pożądany efekt.

Marcin Skalski

studiował na Europejskim Uniwersytecie Humanistycznym w Wilnie, publikował w „Kurierze Wileńskim” – jedynym aktualnie dzienniku polskim na Wschodzie oraz w kwartalniku „Polityka Narodowa” wydawanym przez Fundację im. Bolesława Chrobrego, były działacz koła Związku Polaków na Litwie – Wileńska Młodzież Patriotyczna; uczestnik objazdu naukowego na Białoruś organizowanego przez Uniwersytet Warszawski, obecnie mieszka we Lwowie, gdzie jest słuchaczem wydziału historycznego oraz filologicznego na Uniwersytecie Lwowskim, aktualnie kompletuje materiały do pracy dotyczącej wariantów ukraińskiej tożsamości narodowej oraz uczestniczy w projekcie Uniwersytetu Warszawskiego dotyczącym nastrojów społecznych na protestach w Kijowie

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. wincentypol
    wincentypol :

    Dla Polaka mieszkającego od początku w kraju okupowanym przez sowiecką Rosję nie do przyjęcia są tezy zawarte w tym przesłaniu.Jest to wizja człowieka oderwanego od rzeczywistości powielanie jego tez jest z gruntu szkodliwe dla Polski.i wprost prowadzi do utraty niepodległości a uznanie ich za kredo przez łże elity jest zdradą Narodową. -Dla mnie osobiście człowiek przyjążniący się z Dońcowem jest skreślony bo jako intelektualista powinien znać jego opracowania i stosunek do Polski.

    Jerzy Giedroyc zmarł 14 września 2000 roku w Maisons-Laffitte pod Paryżem. “Przesłanie” Redaktora, opublikowane w “Autobiografii na cztery ręce”. “Jest to, jak pisał sam Jerzy Giedroyc, ogólny zarys wizji Polski, o której realizację walczył On przez całe życie”

    PRZESŁANIE

    Jeśli spojrzeć na historię Polski z lotu ptaka, to uderza ogromna ilość sprzeczności. Państwo i naród powstały z pokrewnych plemion złączonych siłą przez pierwszych władców: Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Było to początkowo dość niespójne, gdyż podziały i odrębności dzielnicowe trwały bardzo długo. Kraj był nadto rozdarty między Wschodem a Zachodem. Ilustruje to historia dynastii piastowskiej, na którą tak lubią powoływać się polscy nacjonaliści. Wszyscy monarchowie żenili się na przemian z księżniczkami ruskimi i niemieckimi, których wpływ był ogromny, również w polityce. Kto na przykład uratował dynastię i zachował koronę dla Kazimierza Odnowiciela, jak nie jego matka, Rycheza, której rola jest mało znana i spotwarzana do tego stopnia, że gdy nie tak dawno Niemcy zaproponowali przeniesienie jej szczątków do Polski, spotkało to się ze sprzeciwem kardynała Wyszyńskiego.

    Polska dała w swej historii dowody zadziwiającego liberalizmu: przyjęła Żydów i nadała im prawa w okresie, gdy byli prześladowani w reszcie Europy, a w czasach triumfującej gdzie indziej kontrreformacji pozwoliła protestantom − nawet antytrynitarzom − na praktykowanie ich wiary i objęła opieką Akademię Mohyły w Kijowie. Ale Polska dała też dowody fanatyzmu religijnego, który spowodował walkę z husytyzmem − co przekreśliło możliwość związania się z Czechami − a później znalazł wyraz w prześladowaniach innowierców.

    Cechą naszej polityki zagranicznej było stale uzależnianie się od innych ośrodków: od Watykanu czy od Habsburgów, połączone jednocześnie z ogromną prowincjonalnością. Wplątaliśmy się niepotrzebnie w wojnę z Turcją. Zwycięstwo pod Wiedniem było wielkim wyczynem wojskowym, ale błędem politycznym. Później, przez cały XIX wiek, to właśnie Turcja była jednym z poważnych ośrodków naszej działalności niepodległościowej.

    Przy tym wszystkim atrakcyjność Polski była zdumiewająca. Potrafiliśmy wchłonąć kolonistów niemieckich, z których powstało polskie mieszczaństwo. Zasymilowaliśmy znaczne odłamy inteligencji żydowskiej. Spolonizowaliśmy również elity litewskie i ukraińskie. Jesteśmy krajem, który ma wspólnych bohaterów z sąsiadami: Adam Mickiewicz jest wielkim poetą polsko-litewskim; Kościuszko i Traugutt należą zarazem do Polaków i Białorusinów. Tę listę można by znacznie przedłużyć.

    W tej dziwnej łamigłówce kryją się nasze wielkie szanse. Taką szansą może być nasza polityka wschodnia. Nie wpadając w megalomanię narodową, musimy prowadzić samodzielną politykę, a nie być klientem Stanów Zjednoczonych czy jakiegokolwiek innego mocarstwa. Naszym głównym celem powinno być znormalizowanie stosunków polsko-rosyjskich i polsko-niemieckich, przy jednoczesnym bronieniu niepodległości Ukrainy, Białorusi i państw bałtyckich i przy ścisłej współpracy z nimi. Powinniśmy sobie uświadomić, że im mocniejsza będzie nasza pozycja na wschodzie, tym bardziej będziemy się liczyli w Europie Zachodniej.

    Dzieje Polski cechuje stara tendencja do osłabiania władzy wykonawczej: słynne pacta conventa, anarchistyczna złota wolność, liberum veto. Przede wszystkim powinniśmy zmienić mentalność narodu. Wymaga to wzmocnienia władzy wykonawczej oraz kontroli sprawowanej nad nią przez Sejm. Wymaga to przebudowy systemu parlamentarnego, by wyeliminować zeń partyjnictwo i prywatę. Wymaga wprowadzenia rządów prawa i nieustępliwej walki z korupcją we wszystkich jej postaciach i odmianach. Wymaga prasy zarazem wolnej i przepojonej poczuciem odpowiedzialności. Wymaga rozdziału Kościoła od państwa. Wymaga poszanowania praw naszych mniejszości narodowych; musimy pamiętać, że jest to warunkiem dobrych stosunków z sąsiadami. Zdając sobie sprawę, że katolicyzm jest wyznaniem znakomitej większości narodu, musimy dbać również o Żydów, mahometan i protestantów oraz o prawosławie, które jest wyznaniem wielu obywateli polskich, a zarazem wyznaniem panującym w Rosji, na Ukrainie, na Białorusi.

    Jest to ogólny zarys mojej wizji Polski, o której realizację walczyłem całe życie.

    Jerzy GIEDROYC