Największy grzech Czarnych Chmur

czyli o potrzebie staropolskiego schematu

Święty Mikołaj przyniósł mi pod choinkę “Czarne chmury” – wszystkie odcinki. Dawno tego nie oglądałem, a na pewno od czasów komuny nie oglądałem w całości, tylko urywkami. Doskonale za to pamiętam pierwszą emisję. Chodziłem wówczas do trzeciej chyba, albo czwartej klasy podstawówki. Każdy odcinek działał na szkolną społeczność wybuchowo, w obieg podwórkowy wchodziły powiedzonka – bon-moty, które poprzedniego dnia padły z ekranu. Rozemocjonowany, po każdej z kolejnej części, jeszcze przed pójściem spać, zmuszałem mojego tatę, żeby bił się ze mną na dziecięce florety, skakałem z szabelką po łóżku i tak dalej. No a odcinek ostatni – w którym ważyły się losy bohatera, szlachetnego pułkownika Dowgirda – wzbudzał wśród wszystkich naszych znajomych i nieznajomych skrajne emocje. Dowgird (czytaj: Leonard Pietraszak) był wszak bożyszczem kobiet, które bały się tragicznego zakończenia. A tragicznie przecież skończył historyczny Dowgird, aczkolwiek o jego losie pamiętali w latach siedemdziesiątych nieliczni, wybrani znawcy staropolszczyzny. Tym bardziej nieoczekiwany Happy End przyjęty został z ulgą i z oklaskami.

Po odebraniu prezentu od świętego Mikołaja zabrałem się z ochotą do przekazywania mojej dziecięcej fascynacji moim dzieciom. One “Czarnych chmur” aż dotąd w ogóle nie kojarzyły, jako że telewizora w domu nie mamy. Zaczęliśmy więc wieczorami oglądać odcinek po odcinku, na rodzinnym komputerze. To wspólne oglądanie od razu nadało moim myślom inną dynamikę, wzbudziło zupełnie inne emocje niż kiedyś. Doskonała zabawa, doskonała rozrywka, po części płynąca z odgrzewania własnej, dziecięcej przeszłości – i sunące za tym dwie refleksje, jedna gorzka, druga słodka. Refleksja słodka to taka, że mieliśmy kiedyś kupę wspaniałych aktorów. Co za uczta! No po prostu piękne i mistrzowskie. Refleksja gorzka: że niestety, ten “pierwszy polski film płaszcza i szpady” (tak reklamuje go notka na okładce) grzeszy nie tylko pewnymi brakami warsztatu, ale też charakterystycznym polskim syndromem może nie tyle nieznajomości, co kompletnego niezrozumienia staropolszczyzny. A może: braku chęci do takiego zrozumienia. Brak ów aktualny jest do dziś.

Moje dzieci (mówię o tych najstarszych, małych nastolatkach) wzbudziły w tym momencie dumę w ojcu; tym, że tak łatwo rozpoznają wszystkie nielogiczności prostego scenariusza, szytego grubymi nićmi; że śmieją się z grubo ciosanych, ahistorycznych uproszczeń – choć oczywiście nie wyczaiły wszystkich, raczej “czuły” je przez skórę. A jednocześnie – że całkowicie poddały się urokowi staropolskiej aury i świetnego aktorstwa. Żądały kolejnego odcinka, i kolejnego jeszcze, i kolejnego. To przyjęcie “Czarnych chmur” przez moją progeniturę świadczy niewątpliwie o tym, że film mimo braków wciąż czaruje. To jego mocna strona.

Spokojny o to, że “Czarne chmury” oglądać jeszcze można, tym silniej i z całą wyrazistością ujrzałem i zrozumiałem ich strony słabe. Nie polegają one na wspomnianych brakach warsztatowych i “grubych niciach” scenariusza. Chodzi o co innego. O to, czego kiedyś, jako dziecko, nie dostrzegłem. Kiedyś raczej dziwiły mnie uwagi Janusza Tazbira (o ile pomnę, on to był), który apelował o “więcej filmów staropolskich, tylko, na Boga, nie w typie <>”. Kiedyś raczej śmieszyły mnie (no bo teraz śmieszą mniej, choć śmieszą jednak) utyskiwania niemieckiej prasy, wypominającej TVP, że po ustąpieniu komuny emituje nadal “szowinistyczne” filmy, pomiędzy którymi wymieniało się właśnie “Czarne chmury”. Przecież film akcji, film płaszcza i szpady ma pełne prawo posługiwać się schematem “biały-czarny”. Przecież o wiele więcej, i to bardziej ważkich dla nas przekłamań, znajdziemy w “Czterech pancernych”.

No tak. No tak. Ale w “Czarnych chmurach” popełniony został grzech jeden wielki, grzech w trzech kawałkach. Kawałek pierwszy: sytuacja Dowgirda – który ucieka z Prus Książęcych, aby zanieść petycję polskiemu królowi – została przedstawiona ni mniej ni więcej, tylko tak, jakby chodziło o powstanie styczniowe. Spiskowanie, konspiracja, ucieczka z dworu, nocne i dzienne najścia rajtarów na samotną i piękną dziewicę-patriotkę, szlachetność Polaków posunięta do absurdu, oczywiście podłość wroga, a zarazem jego przytłaczająca przewaga, palenie polskiej wsi przez wraże wojska… Nie wchodzę w to, czy to prawda, czy nieprawda, bo powtarzam – film akcji ma prawo do fikcji. Ale skąd ta fikcja rodem? W “Czarnych chmurach” fikcja nie pochodzi nijak ze staropolszczyzny, tylko z popłuczyn bardzo kochanego przeze mnie romantyzmu, który w tym przypadku zupełnie, ale to zupełnie nie pasuje, albo raczej pasuje jak pięść do nosa.

Drugi kawałek filmowego grzechu to taki, że relacje Polacy-Niemcy skopiowane zostały na języku PRL-owskiej propagandy. Polak – dobry, siedzi w Prusach od wieków, na swojej ziemi. Ma dobre polskie nazwisko, a jeśli ma nazwisko niemieckie, to tylko po to, aby potwierdzić polonizację pruskich Niemców. Czyli tych dobrych Niemców. Bo generalnie Niemiec jest z natury zły. Takiemu Niemcowi trzeba wykrzyczeć w oczy: “nie rzucim ziemi skąd nasz ród!” (tak, taka kwestia prawie że dosłownie pada w filmie…). A młody Niemiec-donosiciel nosi oczywiście imię Rudi.

Ów anarchronizm boli. Nie dlatego, że nie czuję sympatii do “Roty” i przedwojennej endecji. Właśnie że tę sympatie czuję, a “Rotę” śpiewam i hołubię. Tyle, że mówiąc o czasach staropolskich trzeba akurat odrzucić takie pieśni i takie myślenie. To myśmy wtedy mieli przewagę, to my byliśmy panami. Było inaczej. A stosunki pomiędzy Niemcami i Polakami miały w Prusach inne zabarwienie, niekoniecznie narodowościowe (choć też i takie, ale nie ujawniające się w stylu konopnickopodobnym).

Dla mnie wszakże najważniejszy jest trzeci kawałek filmowego grzechu. Otóż najcięższą jego winą jest pewnego rodzaju zaniechanie. Zaniechanie zanurzenia w sarmackość, staropolskość, polskość dawną w ogóle. Łatwizna nawiązań powierzchownych, a właściwie brak nawiązań. Brak, powiadam. Bo w czym właściwie tkwi “staropolskość” filmu? W kostiumach, lekko archaizowanej mowie i niby-staropolskim zachowaniu bohaterów. Aha, może jeszcze w bardzo pięknej muzyce filmowej, w której słychać dalekie echa Jarzębskiego, podczas gdy na planie szacowny zespół muzyki dawnej wygrywa parę razy kilka starych, siedemnastowiecznych melodii. To urocze, ale jednak niedostateczne, jednak nieautentyczne, skoro cała reszta to po prostu próba wystylizowania Dowgirda na najlepszego z Trzech Muszkieterów. Wszystkie pieśni, skomponowane na użytek “Czarnych Chmur”, są piękne, ale staropolsko doskonale nijakie. Powielają schemat zupełnie nie-staropolski – do którego ucieka scenarzysta i reżyser.

A czego bym oczekiwał zamiast tego? Przecież nie próby dokładnego odtworzenia społecznych i towarzyskich stosunków epoki – za dużo bym chciał od takiego filmu, to film akcji prostej i o taki też prosty schemat mi chodzi. Oczekiwałbym bowiem właśnie schematyczności, ale jednak nieco innej. Schematyczności, ale wydestylowanej ze staropolszczyzny. Problem w tym, że jeśli się tej staropolszczyzny nie zna – to wydestylować się nie da. Problem w tym, że jeśli autor scenariusza nie czuje staropolszczyzny inaczej, jak poprzez polonez, kontusz, wąsy, poza którymi brak treści – nie stworzy schematu pozytywnego. Inna rzecz, że jeśli publika takiego schematu nie zna – prócz, ewentualnie, schematu sarmackich rzygowin i warcholstwa, czyli pustości ogólnej – to go też może nie odebrać, nie przyjąć, jeśli się taki lepszy schemat pod piórem scenopisarza pojawi. Ale jednak dobrze by było taki schemat stworzyć. Tyle że łatwiej oczywiście wejść w tory już znane i przetarte. Dlatego jakoś nikt jak dotąd nie potrafił stworzyć i nie próbował stworzyć pozytywnego schematu sarmackiego. Prócz scenariuszy opartych na Sienkiewiczu, oczywiście. Ale jak tylko w mass-produkcjach wykroczymy poza Trylogię, która studnią i echem staropolskim jest, i która trzyma scenariusze w kupie i ryzach, to natychmiast schematu staropolskiego się wyzbywamy, włazimy w buty Klossa albo d’Artagnana.

Rada? Moja prywatna: tworzyć schemat staropolski nowo sformatowany. Na podstawie sarmackiej klasyki, choćby literackiej, którą trzeba na użytek polszczyzny obecnej stworzyć. Stworzyć pozornie, oczywiście – bo ten schemat potencjalnie istnieje, tylko nie jest jeszcze podany na talerzu. Właśnie owo odpowiednie podanie na talerzu winno być podstawą upowszechniania staropolskiej klasyki, powinno wtłoczyć ją we współczesny polski krwioobieg. Wtłoczyć klasykę nowych odwołań, czy to płytkich, czy głębokich, dotąd w polskim muzeum wyobraźni obecnych słabo albo nieobecnych. Jeśli powstanie twardy grunt takich sarmackich, klasycznych odwołań wychodzących poza Sienkiewicza i Kochanowskiego, to i sztuka masowa będzie mogła odwołać się do czegoś więcej niż tylko do sejmikowych rzygowin czy pseudosarmackiej, albo francuskiej (lub, jak kto woli: rodem z dwudziestolecia międzywojennego) elegancji Dowgirda.

Mam wrażenie, że podejmowane tu na tych internetowych łamach tematy i przypominane tu dotąd dzieła mogłyby do zaistnienia na liście takich właśnie odwołań aspirować. Dziś kolejna taka propozycja – w gawędzie równolegle na tym portalu umieszczonej.

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply