Łzy nad Styrem, cz. 3

Kobieta pyta z powątpiewaniem, chcąc jakby ostudzić nasz zapał: “Ale wiecie, że Radziłłowie to nie byli polscy panowie, ale litewscy?”. Nie ma już (a może jeszcze?) mowy o wspólnym dziedzictwie. Jarema był Rusem, Radziwiłł – Bałtem. Wspólnota pewnych idei i osiągnięć nie przychodzi Ukraińcom do głowy.

Wiśniowiec – Ołyka

Z drugiej strony narody, które niegdyś wchodziły w skład Rzeczpospolitej, zaczynają odbierać sobie swoje dziedzictwo, czasami sztucznie odrywając je od wspólnego dorobku. Po niedawno powstałym muzeum w Wiśniowcu (dawna siedziba Wiśniowieckich) oprowadzał nas człowiek przynależący jeszcze do minionej epoki. Prawdziwy towarzysz. Wyprostowany, z sumiastymi wąsami, z głosem wyćwiczonym na spotkaniach lokalnych komitetów. „Chowali nas w nienawiści do Wiśniowieckich. A Jarema to był przecież kniaź ruski!” – mówi zdecydowanie. Poruszające to pojednanie z surowym panem, który topił we krwi bunty ukraińskich chłopów.

Muzeum powstało tu dwa lata temu. Powoli rekonstruuje się i remontuje pałac, prowadzi wykopaliska w poszukiwaniu jakichkolwiek elementów wyposażenia. „Były tu trzy różne fortece. Wiemy jak wyglądała ostatnia, ale nie mamy żadnego przedstawienia pałacu Jaremy” – żali się nasz przewodnik. – „Jarema był bogaty, na pewno miał malarzy, którzy przedstawili jego rezydencję, ale nie umiemy takiego sztychu znaleźć. Znamy tylko jej plan. Może jak pojedziecie do Polski, to tam coś znajdziecie?” – zastanawia się i daje nam swój adres, gdybyśmy natrafili na obraz z pałacem Jaremy w jakichś polskich archiwach.

Rekonstrukcja wnętrz ostatniego pałacu tylko z pozoru przypomina pierwowzór. W rzeczywistości zainwestowano tu sporo betonu, przez co wyglądają trochę jak poczekalnia socjalistycznego dworca. „Koło cerkwi poniżej znajduje się grób Reginy Mohylanki, siostry Piotra Mohyły i matki Jaremy. W Cerkwi rumuńskiej i mołdawskiej są starania o jej beatyfikację, mielibyśmy tu więc relikwie i miejsce pielgrzymek” – chwali się przewodnik. Koło cerkiewki, skromnej, ale ufundowanej charyzmatyczną ręką siczowego męczennika, Dymitra Wiśniowieckiego, rzeczywiście znajduje się kilka kamiennych, typowo wołyńskich krzyży. Jeden z nich, przypuszczalnie ten, pod którym spoczęła przyszła święta, ktoś przyozdobił koszem plastikowych, pomarańczowych kwiatów. Ich sztuczne płatki przedziwnie odbijają się od pobielonego kamienia i zieleni trawy. Sztuczny to, bo nie wyrosły z gleby akt szacunku.

W Wiśniowcu, warto pamiętać, zaczęła się moskiewska chwała Rzeczpospolitej. Mnich Otriepiew, późniejszy Dymitr Samozwaniec, nie przekonał Ostrogskich, ale znalazł posłuch u Wiśniowieckich, którzy postanowili pomóc mu „odzyskać” tron na Kremlu. Dzieje Dymitriad, wspaniałe nieco groteskową, przez co bardzo polską chwałą, zakończyły się tragicznie – nie tylko śmiercią zdobywców Kremla, ale i szczególną późniejszą rosyjską zawziętością na Polaków. Te wszystkie dramaty brały początek właśnie tu, w tej drewnianej cerkwi. Wiśniowieckie powietrze rozbudza apetyt na sławę.

W prastarej Ołyce, która aż do 1939 roku była centrum ordynacji, znajduje się z kolei dawna siedziba Radziwiłłów. Ponieważ niedaleko stąd do Klewania, zatargi pomiędzy litewskim rodem książęcym a Czartoryskimi były niegdyś częste. Do wioski prowadzi brukowana jeszcze przez tych pierwszych droga – wciąż w bardzo dobrym stanie. Kulminacją Ołyki jest na pewno tamtejsza barokowa kolegiata pod wezwaniem Świętej Trójcy, ufundowana w XVII wieku przez Albrychta Radziwiłła. Trzeba to Radziwiłłom przyznać – zbudowany przez nich kościół po prostu gasi stojący obok potężny, warowny pałac z największym na Ukrainie dziedzińcem. Fasada strzelistej, przepięknej świątyni pokryta jest płaskorzeźbami przedstawiającymi koronację Najświętszej Dziewicy i błogosławiącego Boga Ojca. Niedawno pokryto ją dachem i zabezpieczono niszczejące dotąd mury. Obecnie znajduje się tu nawet rzymsko-katolicka parafia, wracają wierni, choć msze odbywają się w znajdującym się na tyłach kolegiaty małym kościółku św. Piotra i Pawła, pochodzącym z XV wieku, najstarszej katolickiej świątyni na Wołyniu.

Jeśli chodzi o pałac, to czas i poszukujący cegieł mieszkańcy okolicy odebrali mu już charakter fortecy. W budynkach rezydencji znajduje się szpital psychiatryczny, obchodzący właśnie swoje pięćdziesięciolecie. „Najniebezpieczniejsi pacjenci trzymani są w zamknięciu” – uspokaja nas Ukrainka, pomagająca nam przedostać się na dziedziniec. Biega po nim gromada bezpańskich psów. Kiedy stajemy na środku przestrzeni, zalanej asfaltem z iście socjalistycznym rozmachem, kobieta pyta z powątpiewaniem, chcąc jakby ostudzić nasz zapał: „Ale wiecie, że Radziłłowie to nie byli polscy panowie, ale litewscy?” Odbieranie tradycji odbywa się zatem w kategoriach państw narodowych. Nie ma już (a może jeszcze?) mowy o wspólnym dziedzictwie. Jarema był Rusem, Radziwiłł – Bałtem. Wspólnota pewnych idei i osiągnięć nie przychodzi Ukraińcom do głowy.

Krzemieniec

W Krzemieńcu, jednej z najstarszych miejscowości na Wołyniu (pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1069 roku) polskie życie krąży wokół muzeum Juliusza Słowackiego, które urządzono w dawnym dworku jego dziadków, Januszewskich. Na krzemienieckim Cmentarzu Tunickim pochowana jest ukochana matka poety, ucząca go poetyki przy pomocy ukraińskich dumek. Przedziwni są ci dwaj najwięksi polscy wieszczowie: jeden był litewskim prorokiem, drugiego wykarmiła i ukształtowała Ukraina.

Po Liceum pozostały imponujące zabudowania, wcześniej należące do jezuitów: kościół (obecnie cerkiew), na którego ścianach odsłonięto niedawno herb Wiśniowieckich, i budynki kolegium. O okolicznych budowlach krąży szereg legend. Pani Irena Sandecka chwali się, że mieszka w domu profesora Wilibalda Bessera, słynnego botanika i zoologa, dyrektora ogrodu botanicznego w Liceum Krzemienieckim. Może w jej ogródku rosły kiedyś egzotyczne orchidee? Nie wiadomo, czy to prawda. Dom pani Ireny to właściwie pozbawiony wszelkich wygód domek, a mieszkania profesorskie znajdowały się w kamienicach lub dworkach. Z drugiej strony – czy nie tak, jak jej biały domek z drewnianym gankiem, z kilkoma izbami w amfiladzie, ubogo, ale z dostojeństwem, wyglądały niegdyś dworki? W podobnym budynku mieszkali zapewne Salomea i Euzebiusz Słowaccy. Ojciec poety wykładał w Krzemieńcu literaturę.

Mimo ubóstwa chatki niezłomnej pani Ireny, w jednej z izb stoi fortepian i półki z kilkoma tysiącami książek, na oknach dziesiątki doniczek. Starsza pani opowiada z niezwykłą swadą i ciągle się śmieje, głaszcząc swoje niezliczone koty. Prym wiedzie wśród nich rudy Pampuszek – kocur, który przynosi szczęście. „Wracajcie do Krzemieńca, przyjeżdżajcie jak najczęściej” – mówi pani Irena. – „Potrzeba tu Polaków”.

Wydaje się, że widziała już wszystko, co może człowieka załamać, a zachowała pogodę ducha. Ciągle jest zatroskana – nie tylko o krzemieniecką polonię, ale i losy ukraińskich sąsiadów. Ratuje na przykład swojego ukraińskiego lokatora z miłosnych perypetii. Dlaczego zbrodnie UPA wciąż nie zostały rozliczone? Ukraina potrzebuje na to czasu. „Musimy im to wybaczyć” – tłumaczy pani Irena. – „Ukraina zawsze miała dwie dusze. Jedną szczerze kochała panów-Polaków, drugą szczerze ich nienawidziła. Jeden z Ukraińców, Dmytro Pawłyczko, poeta, powiedział kiedyś: jesteśmy młodym narodem. Polska mogła się już przyznać do wszystkiego, bo okrzepła jako państwo i naród, a my, Ukraińcy, musimy się tego wszystkiego dopiero nauczyć, musimy dojrzeć do prawdy”. Jednak nie wszyscy prezentują takie „dorosłe” poglądy. „Chcemy, by nasza młodzież miała piękną przeszłość” – mówi jedna z ukraińskich sąsiadek pani Ireny. I to chyba wciąż najbardziej typowa postawa: jednostronnie napisana historia, w której ruski lud zawsze był pokrzywdzony, a Polacy niezmiennie chcieli go wykorzystać i zawłaszczyć jego ziemie. „Ale młodzi ludzie mają przecież dostęp do zagranicznych źródeł, i tak się dowiedzą” – pani Irena stara się przekonywać nieobecnego ukraińskiego interlokutora.

Narodzona w XIX wieku ukraińska tożsamość narodowa okazała się owocem niedojrzałym, słabym, zarażonym trującą pleśnią. Wołyń, którego świadomości zazdrośnie strzegła carska Rosja, przejął galicyjską chorobę stosunkowo nagle – kiedy znalazł się razem z ziemią lwowską w jednych granicach: II Rzeczpospolitej. To właśnie ten utrudniający ostre patrzenie lśniący grzyb kazał później mieszkańcom polskiej Ukrainy witać chlebem i solą Wehrmacht i jego ideologię ostatecznych rozwiązań. Zamordowawszy polską i ukraińską inteligencję, sowieci i hitlerowcy ścięli głowę ukraińskiego społeczeństwa. Bezgłowy potwór robił zaś to, do czego przywykł pod niemiecką okupacją. Jak podkreślają historycy, mordercy z UPA działali według tych schematów, których wcześniej nauczyli ich Niemcy, angażując ukraińskie oddziały do pomocy przy eksterminacji Żydów. Jak w dramacie Kostomarowa, zabijali nie tylko Lachów, ale i związanych z Polakami lub pojednawczo nastawionych rodaków.

Naród określa się w wyborze tradycji, której chce hołdować. Ukraińcy, zwłaszcza w zachodniej części kraju, zbudowali swoją tożsamość na negowaniu dziedzictwa Rzeczypospolitej, na niewierze w to, że ktoś może mówić jednym językiem, a uważać się za przedstawiciela innego narodu (lub kilku naraz), że, wreszcie, kilka narodów może mieć wspólne dziedzictwo. Żeby było jasne – władze PRL również w to nie wierzyły. W wielkiej, krwawej i bratobójczej apokalipsie rodziła się współczesna Ukraina.

Ostróg

Ostróg to kresowy węzeł, jedno z najstarszych miast Wołynia. Pierwszą wzmiankę o nim zapisał nobliwy Nestor w swojej kronice – pod rokiem 1100. Potem, za Jagiełły, miasto nad Wilią stało się siedzibą rodu, który – za miastem – przyjął nazwisko Ostrogskich. Rodowe gniazdo założył Daniel Wasylewicz, potomek Ruryka z linii Rurykowiczów turowsko-pińskich. Później w mieście mieszkali święci, jak Fedor Daniłowicz Ostrogski, nieszczęśliwe i obłąkane kobiety, jak Halszka Ostrogska, czy nieprzejednani obrońcy prawosławia – jak Konstanty Wasyl Ostrogski. Kiedyś kwitł tutaj opór przeciwko unii brzeskiej. Dzięki ostatniemu z wymienionych w 1581 roku ukazało się pierwsze całościowe tłumaczenie Pisma Świętego na staro-cerkiewno-słowiański i, w 1578 roku, powstała słynna Akademia Ostrogska, kształcąca prawosławne kadry, by mogły sprostać jezuickiemu wyzwaniu. Absolwentem miejscowej jesziwy (ruiny imponującej synagogi stoją w Ostrogu do dziś) był Natan z Hanoweru, kronikarz rozlewu krwi na Ukrainie, nie cofający się w swoim „Bagnie głębokim” przed porównaniem cierpień ukraińskiego chłopstwa do doli Żydów. Może ta dola była stąd lepiej widoczna, bo w Ostrogu długo przebywał jako członek książęcej drużyny Seweryn Nalewajko, późniejszy przywódca jednego z chłopskich buntów. Tutaj wreszcie, by zakończyć ten niezwykły korowód kresowych postaci, około 1602 roku przebywał mnich Grigorij Otriepiew, późniejszy Dymitr Samozwaniec I, próbując przekonać Ostrogskich do swoich idei.

Dzisiaj w Ostrogu wciąż można jeszcze zwiedzać zachowane pozostałości warownego zamku nad Wilią, gniazda rodu Ostrogskich, cerkiew Bogojawleńską, pochodzącą jeszcze ze średniowiecza, ocalałe bramy miejskie i synagogę. Na stokach wzgórza zamkowego pasą się kozy i kury. Ostróg i niedaleki Międzyrzecz Ostrogski to wcielenia tego, co dla kresów typowe. Rodowe gniazdo, zamek, prawosławny monastyr (w Międzyrzeczu otoczony znakomicie zachowanym renesansowym murem obronnym), pola po horyzont, skowronki zagubione w stworzonym z epickim rozmachem, bezkresnym niebie. Bo niebo jest tu rzeczywiście bez granic, zasłonięte od czasu do czasu gniewną chmurą.

Kiedy zwiedzaliśmy Ostróg, majdan dawnej twierdzy był zamknięty. Dozorca ze złotym i nieco szczerbatym uśmiechem zgodził się nas wpuścić za parę hrywien. Po chwili pod bramą na ostrogski majdan stłoczyła się grupka Rosjan. Być może zbyt nawykli do posłuchu, nie wpadli na pomysł zapłacenia stróżowi i on, oczywiście, nie chciał ich wpuścić. „A Paljakom tak można!” – wykrzyknęła z oburzeniem i zazdrością w głosie jedna z Rosjanek. Wschodni sąsiedzi Ukrainy nie pojmują chyba, że łapówka jest niejako uznaniem równości, uczynieniem stróża stroną w transakcji handlowej, jest węzłem partnerstwa w nie do końca legalnym procederze zwiedzania „po godzinach”. Przedziwne są losy niektórych słów. Zaledwie kilka, byle odpowiednio doniosłych, jeżeli tylko trafią do nieodpowiednich uszu, może przeistoczyć się w esej.

Rosyjska grupa schodzi ścieżką pod basztę. Będzie podziwiać ostrogskie horodyszcze od dołu. Mamy do czynienia z prawdziwym historycznym dramatem: oto przedłożono Polaków nad Rosjan i ci ostatni nie potrafią tego zrozumieć. Ukraina była zawsze potężną i posażną panną, o którą zabiegały Polska i Rosja. Ukraina chciała być równą partnerką pierwszej z nich, gdy być nią nie mogła, gięła posłusznie kark przed drugą. Decyzja szczerbatego stróża okazała się dla rosyjskiej grupy znacząca – oto zaloty Rosji zostały odrzucone.

Zabawne, jak wielu autorów w pogmatwanych dziejach Polski i Ukrainy widziało historię niezawartego małżeństwa. Tak pojmował to również Słowacki. Bo czy z naszymi dziejami nie było trochę tak, jak z historią nieszczęśliwej miłości kozaka Semenki do szlachcianki Salomei? Niekochany przez Laszkę, Semenko ucieka, by przewodzić hajdamakom. Potem to samo zrobi, nie bez wpływu Słowackiego zapewne, Sienkiewiczowski Bohun. Pewnych stanowych barier, na które z czasem nałożyły się językowe i, przez to, narodowościowe, nie dało się pokonać. Wymarzona przez romantyków Ukraina musiała przez to umrzeć: „Ach, Ukrainy nie będzie! / Bo ją ci ludzie na mieczach rozniosą” – lamentował Pafnucy ze „Snu srebrnego Salomei”. Uprzedzenia miały wziąć górę. Słowacki chyba podzielał do pewnego stopnia pogląd Szewczenki, że katastrofy nie da się uniknąć – ale, według wieszcza z Krzemieńca, może ona jeszcze obrócić się na dobre. Wciąż można liczyć na pojednanie i zmartwychwstanie pewnych idei. Zapomniany, trzeci naród Rzeczpospolitej Obojga Narodów, powoli budzi się z długiego, złego snu. Może Polsce i Ukrainie nareszcie będzie teraz po drodze razem?

Nocą poprzedzającą mój wyjazd Księżyc na Wołyniu zachodził krwawo. Zaraz potem zaczął padać deszcz, zbawienny dla żyznych, pszennych pól. Zielona płaszczyzna była wszędzie, roztaczała się od horyzontu po horyzont. Świat zaczynał się i kończył na Wołyniu. Krople, które widziałam przez okno, przypominały wielkie, rzewne – łzy.

Marta Kwaśnicka

(2007)

Pierwodruk w piśmie “44/Czterdzieści i Cztery”.

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply