Komuniści i bolszewicy potocznie

Warto sobie przypomnieć, kogo, dlaczego i kiedy nazywano w Polsce “bolszewikami” tudzież “komunistami” – to pouczające doświadczenie przeszłości.

Pouczające dla tych, którzy czasów tak zwanej “komuny” już nie pamiętają, bo byli za młodzi, żeby takie subtelności znaczeń zapamiętać. I dla tych, którzy pouczać nas chcą o tym, kto nas wyzwolił i cośmy mu winni.

Echo

Góry, zimowe wakacje roku 1985 albo 1986, noc. Spóźnionym oddziałem Duszpasterstwa Akademickiego w liczbie osób kilkunastu suniemy po kolana w śniegu, schodząc ze zbocza ku kwaterze i dla rozgrzewki (acz wbrew zasadom higieny) rycząc na całe gardło: “Siadaj na koń! | Bolszewika goń! | Goń – goń – goń!” I nagle góralskie, pijane echo odpowiedziało nam z wysoka: “A góń, sk…na, góń!”

Vox populi – Vox Dei. Jestem jednak przekonany, że nie chodziło w tym przypadku o prawdziwych bolszewików z roku 1920, do których odnosiła się ułańska piosenka. Ani my, ani góralskie echo nie ich miało na myśli. A w każdym razie nie ich wyłącznie.

Zakłamanie specyficzne

Temat bolszewii i komunizmu był w PRL-u zakłamany bardzo – ale i zakłamany ciekawie. Dlaczego? Chyba dlatego, że przed wojną słowa “bolszewik” i “komunista” miały znaczenie wybitnie negatywne, były wyzwiskami. “Bolszewikami” straszono dzieci (patrz załączone mp3 ze wspomnieniem mojej Mamy), a za nazwanie kogoś “komunistą” lub “bolszewikiem” można było odpowiedzieć przed sądem, bo ciężka to była obraza.

Komunizm leksykalnie stuszowany

W PRL-u miało się to całkowicie i urzędowo odmienić, bo przecie “komuniści” rządzili. I faktycznie – lud prosty dość szybko odwykł od skrajnie złego postrzegania określeń “bolszewik” i “komunista”; miana te w potocznej mowie tylko cząstkowo zachowały swój negatywny wydźwięk. Ale jednak zachowały. No bo pomyślmy: polska partia sowietolubów została na wszelki wypadek nazwana “robotniczą”, żeby nie tykać fatalnych konotacji przedwojennych (zwróćmy uwagę – w innych demoludach sprawa wygladała inaczej, tam rządziły partie z nazwy właśnie wprost “komunistyczne”). I mimo, że w wersji oficjalnej trzeba się było o bolszewikach i komunistach wypowiadać z najwyższym szacunkiem, to w wersjach nieoficjalnych, do wyboru – podwórkowej lub salonowej, i to czasem chyba nawet salonowo-partyjnej – nazywać się komunistą w modzie nie było, a mówić o kimś “komunista” oznaczało potocznie “partyjniak” w znaczeniu negatywnym.

Wykwity

Z drugiej strony przyznawanie się niektórych “betonowych”, partyjnych bucafonów do komunizmu występowało, owszem, acz miało posmak wyjątkowo groteskowy i sprawiało świadkom takich aktów niekłamaną radość i uciechę. Na przykład pewna Pani Profesor z naszego Uniwersytetu, znana i zacięta anty-solidarnościówa, mówiła o sobie podczas posiedzeń Rady Wydziału Historycznego: “…bo ja się uważam za komunistkę przez duże K!!!” – zyskując pełny, acz milcząco-znaczący aplauz kolegów. Zresztą generalnie członkowie tzw. “Partii” motywowali swoją do niej przynależność koniecznością życiową, nie zaś poglądami ideowymi.

Mity

Wybrzmieniom słowa “komunista” towarzyszyła nieodmiennie negatywna legenda Armii Czerwonej i bolszewików. Legenda i mit – o prawdziwych oczywiście korzeniach, ale mit jednak, bo powtarzany niezmienne przez tysiące osób jako “opowieść mojej osobistej babci, która to na oczy własne widziała”. No a przecież niemożliwe było istnienie aż tylu tysięcy babek, które miałyby widzieć, dajmy na to, we lwowskim teatrze w roku 1939, jak żony sowieckich oficerów przybrały się w zrabowane Polkom halki czy nocne koszule, omyłkowo wzięte za balowe kreacje. Nie badałem sprawy – i wyjdę może na ignoranta, ale podejrzewam, że właściwy impuls tej opowieści dało jakieś nieco inne wydarzenie, które się następnie “zlasowało” w polskiej wyobraźni i publicznie wylansowało…

Inną salonową opowieścią krążącą powszechnie była owa anegdota o Antonim Słonimskim, który podczas wizyty delegacji pisarzy sowieckich, na pytanie jednego z gości: “Skażitie, towariszcz, gdie zdies’ tualiet?”, odpowiedzieć miał: “Jak dla was, towarzyszu, wszędzie”. Ta odpowiedź streszczała powszechną opinię o “kulturnej” ogładzie towarzyszy, opinię, która wynikała z obserwacji zachowania żołnierzy Armii Czerwonej.

Potoczność

Opinia taka trwała zarówno w kręgach “salonowych” jak “podwórkowych”. Tak samo wspomnienie gwałtów dokonywanych przez sowietów-bolszewików-komunistów. Pamiętam, jak moja pani wychowawczyni w podstawówce – szefowa szkolnej komórki partyjnej – dość gwałtownie usiłowała zwalczyć funkcjonujące wedle niej pośród uczniów (skąd o tym wiedziała? nie mam pojecia…) stereotypy “czerwonoarmiejców-gwałcicieli”, tłumacząc energicznie, że przemarsz każdej armii zawsze i wszędzie wygląda nieciekawie i że nie ma się czemu dziwić i czym gorszyć, zaś Czerwona Armia nas wyzwoliła i winniśmy jej za to cześć i chwalbę. Krótko mówiąc, faktom nie przeczyła, tylko usiłowała je przypudrować.

Czy wiedzą…

Można mówić o zasługach bohaterskiej Armii Czerwonej – i jak kto chce o nich mówić, niech mówi. Zwycięstwo tej Armii mówi zresztą samo za siebie. Zastanawiam się jednak, czy jej rosyjscy chwalcy wiedzą, jaką ona miała u nas prasę? Czasem myślę, ze dobrze by było, izby się w Rosji dowiedzieli (tak do bólu), w jaki sposób Komuniści, Bolszewicy i Armia Czerwona byli i są u nas postrzegani. Że to nie jest tylko dwoiste postrzeganie – pomiedzy “wyzwoleniem’ i “agresją’, że nie chodzi tylko o jakiś polski “stereotyp wroga” czy “polski kompleks”, ale o trwały i mający niestety realne podstawy stereotyp ciemnych, pijanych, brudnych, brutalnych i niekulturalnych tudzież – proszę wybaczyć – zaszczanych i zarzyganych typków spod ciemnej gwiazdy, którzy w latach 1945-1945 zalali Polskę, czyniąc z niej swoja wielką toaletę… Czy o tym Rosja wie?

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply