Granica na rzeczce

Weteranka AK, Arcypolka, starsza pani, mieszkająca… – mniejsza z tym, gdzie, w każdym razie na obecnej Białorusi – z nieodmienną serdecznością przyjmowała coroczne wizyty moich przyjaciół. Przyjęcie odbywało się wedle niezmiennego rytuału.

Pani wyciągała ze spiżarki gromadzone przez dwanaście miesięcy (upływających od poprzedniej wizyty) zapasy alkoholu własnej produkcji i poiła chłopców do nieprzytomności, ku własnej uciesze i satysfakcji.

A kiedy sobie już podchmielili, ale jeszcze przytomności nie utracili, każdego z osobna odprowadzała na bok, za chałupę i mówiła mu w zaufaniu:

“Słuchaj, kochaneńki, my już wiemy, że Polska ma wziąć z powrotem Grodno, że to już umni ludzie uradzili; to ty sobie kochaneńki zapamiętaj, bo ty tam ważny w tej wolnej Polsce jesteś, zróbcie to tak po cichu, żeby ta nowa granica ot tak do tej rzeczki pod tą chałupą była.”

Starsza pani zmarła kilka lat temu. Jej dzieci, żyjące w jednym z wielkich miast Białorusi, pod względem narodowości uważają się “za nikogo” i nie mówią ani słowa po polsku (ani po białorusku zresztą), nagrobek kazały wypisać mamie po rosyjsku, o AK pojęcia nie mają i mieć nie chcą. Koniec.

Krewni

Z moją małżonką odwiedziliśmy kiedyś daleką rodzinę naszą na Białorusi. Wizyta była krótka. Oni prawie nie pamiętali polskich korzeni, języka w ogóle; a może zwyczajnie się tych swoich korzeni i języka bali? Moja Ania była przerażona i skomentowała to zwięźle: jak dobrze, że Dziadek (ojciec mego Teścia) wyjechał stąd w 1945 roku. Jakby nie to, teraz może wszyscy bylibyśmy Sowietami, to jest “bialoruskimi Rosjanami”.

Siłaczka

Są i lepsze przykłady, jakże piękne i wzruszające, ale niestety potwierdzające regułę. Oto inna nasza starsza pani, znajoma nasza z Białorusi (cały czas zaznaczam, że chodzi o głęboką, białoruską prowincję, a nie o Grodno, Wołkowysk czy Mińsk, gdzie wszystko wygląda inaczej). Jest Polką i działa jako taka.

Działa pięknie, na przekór wszystkiemu, bohatersko. Ale opowiadała nam, jakie boje musiała staczać o swoją polskość, w tym na początku – sama ze sobą. Bo Ona tę polskość z początku na własne życzenie utraciła. Wprawdzie Jej Ojciec Polak dawał dobry przykład: czytywał po polsku i na siłę kazał sobie wszędzie wpisywać do dokumentów polską narodowość, co i jemu, i rodzinie przysparzało jedynie kłopotów. Więc Ona nie miała do tej narodowości sentymentu, a postawę ojca długo uważała za zwyczajne dziwactwo. Język polski kojarzyła tylko z najgorszymi przeżyciami, prześladowaniem, urąganiem, ciąganiem po urzędach. Za to prawie nie istniała dla niej polska literatura, a samo posługiwanie się polszczyzną zdawało się Jej zaledwie przeszkodą w wykształceniu, zdobyciu pracy i tak dalej. No, a poza tym i przede wszystkim w domu nie mówiło się po polsku. Nie tylko dlatego, że to było trochę niebezpieczne. Ludzie, którzy w tamtych stronach uważali się za Polaków – “od zawsze” używali swego “właściwego”, polskiego języka od święta, a “miejscowego” na co dzień. Mój kolega, pochodzący stamtąd, powiada: trzeba było mówić do Pana Boga po polsku, a do krowy po miejscowemu, bo inaczej ma być w chlewie, a inaczej w kościele.

Tak więc nasza znajoma z początku w ogóle nie mówiła po polsku. Dopiero raz kiedyś ktoś ją przekonał, żeby skorzystała z możliwości i odwiedziła rodzinę, która “wyrepatriowała” do PRL. Przyjechała do Warszawy, wyszła na ulicę – i doznała szoku. Nagle usłyszała dokoła siebie s w ó j j ę z y k. Stanęła, pękła, rozpłakała się, nie mogła się pozbierać. Jak wróciła, została w swoich stronach polską Siłaczką.

Pireneje…

Byłem kiedyś w Pirenejach, we francuskiej Katalonii. Wizyta trwała tydzień i pozwoliła mi dostrzec pojedyncze napisy na murach, w stylu “Catalogne libre!!!”. Jednak tak naprawdę animozji katalońsko-francuskich prawie tam nie było; ruch na rzecz wolnej Katalonii nie wykazywał ani części tej siły co w Hiszpanii – był raczej dalekim odblaskiem tamtego, w tle buzujących sentymentów, teoretycznie głoszących możliwość zjednoczenia obu Katalonii: hiszpańskiej i francuskiej. Znajomi moi Francuzi powiadali z lekkim uśmieszkiem, że granica na Pirenejach jest aż nadto solidna, bo “francuscy” Katalończycy odczuwają wobec “hiszpańskich” dyzgust i lekką odrazę: południowcy ich wkurzają. Zjednoczenie nie jest możliwe, państwo francuskie swojej części Katalonii nie utraci.

Ot, różnica kulturowa, wytworzona w jednym narodzie podzielonym granicą dwu różnych państw, generujących dwa odmienne modele zachowań – jakież przemożne może mieć znaczenie.

…i Bug…

I jakże nie przyrównać tego do naszej sytuacji kresowej. Kto w jakim państwie zostaje, takim się staje. Myślę o tym z przerażeniem. Prawdziwym przerażeniem. Granica na Bugu jest bowiem (pod pewnymi względami oczywiście) kulturowo silniejsza niż ta na Pirenejach. Znaczna część Polaków, zwłaszcza tych, którzy mieszkają na Białorusi (powtarzam: poza wielkimi miastami, gdzie żywioł polski jest silny i trwa w sposób naturalny) – kulturowo roztopiła się w sowieckiej masie i to nie stawiając specjalnego oporu. Owszem, opór stawiało pierwsze pokolenie, to, które w większości już odeszło lub odchodzi. Drugie, urodzone w czasie wojny i następne – często się już Polakami nie czuło, czuć nie chciało, czuć się bało. A ci z tego nowego pokolenia, którzy Polakami się czują i do Polski przyjeżdżają, są już kulturowo inni. W znacznej części przemieleni przez sowiecki młyn. Tylko czasami są to patriotyczni nadwrażliwcy, ale tych często – niestety! – współczesna, nieczuła na ich los Polska razi, rani, odpycha. Są nam obcy. Czy i jak można to zmienić?

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply