Echo wiatry goni


klasyki sarmackiej szczebel smoleński

Galopujący król, zwycięski jeździec – to jest to. Od czasu rzymskich Cezarów Europa uwielbiała widzieć swoich bohaterów i władców na rumaku. Konny portret nobilitował i wywyższał, zwłaszcza gdy był realnie odlanym z brązu pomnikiem w skali makro. Wprawdzie póki Sarmacji stało, to się w Sarmacji takich pomników w zasadzie nie stawiało (przypomnę, że ten łazienkowski, króla Jana, to pomysł króla Stasia – więc sarmacki względnie). Za to malowano je, rytowano i wirtualnie opisywano chętnie. I oto jest: nasz Władysław IV na rozpędzonym i stającym dęba koniu.

Nie mieszkaj, a na koń mściwy

Wielki wsiadaj bohatyrze!…

Obok królewskiego rumaka kulą się pokonani, skrępowani i wtłoczeni w fundamenty królewskiego, triumfalnego łuku: Moskwicin i Turek. To rytowany przez Dawida Tcherninga frontispis leszczyńskiej edycji poematu Samuela ze Skrzypny Twardowskiego „Władysław IV”. Piszę o nim, bo polskie książki tamtej epoki ilustrowano raczej kiepsko; tym samym jest to jedna z nielicznych pozycji Samuela, którą zaopatrzono w cokolwiek gustownego. Ów miedzioryt pasuje też jak ulał do wcześniejszej o lat kilkanaście pozycji tegoż Samuela, swoistego majstersztyku sarmackiej muzy, wirtuozerskiego zbiorku poezji, który ma za temat i punkt wyjścia wyjazd króla galopem z Warszawy i następującą potem zwycięską wojnę. Majstersztyk liczy szesnaście wierszy o tyle niezwykłych, że każdy z nich napisany został inną strofą i każdy odnosi się do kolejnych paru dni szczegółowo zrelacjonowanej królewskiej kampanii. Wytłoczono ten panegiryczny majstersztyk „w Warszawie u wdowy Jana Rossowskiego Króla Jego Mości Typografa, roku 1634”, a zatem najdalej w parę miesięcy po zakończeniu wydarzeń, które opiewa.

A teraz, jak było. Wszystko przez to, że zgasł miłościwie i długowiecznie nam panujący Zygmunt III, no i zaraz wschodni nasi sąsiedzi poczuli wiatr w żaglach. Zanim obraliśmy nowego pana, wrogie wojsko stanęło na granicy.

Już brzmią śpiewaczki, brzmią hipokreńskie:

Stargane pasy twarde smoleńskie…

Car Michał Teodorowicz Romanow zdecydował się złamać przymierze, zerwać rozejm deuliński i zagarnąć pograniczne twierdze, które zamykały drogę w głąb Rosji – lub w głąb Rzeczypospolitej, zależnie od tego, w czyim pozostawały ręku. Rzeczpospolita ataku się nie spodziewała – trwał przecie pokój. Więc jeden po drugim padały polskie (a dziś białoruskie i ruskie) zamki:

Siewierskie dymem się kurzą

Miasta i obfite kraje,

Jaki z nowerstową burzą

Popiół z Wezuwiusza wstaje –

Niebo się rumieni,

Ziemia krwią się pieni.

Są ostatnie dni września 1632 roku. W Polsce wciąż trwa bezkrólewie – idealny czas do stoczenia wojny z demokratyczną Rzecząpospolitą, zajętą wyborami. Wieści dochodzą wprawdzie do Warszawy, ale sejmująca szlachta nie wierzy, że jest jak jest. Nie pojmuje, że Moskwa uderzyła; przecież mamy podpisany pokój. A jednak –

Od Dniepru gońce żałośni

Jedni drugich uprzedzają:

„Bojare, bojare sprośni

Żony, dzieci w pień ścinają,

Połock ubieżany,

Smoleńsk obegnany”.

Niemal od razu otoczyła Smoleńsk trzydziestotysięczna armia Michała Borysowicza Szeina (Twardowski pisze o nim: „Sehin”). Armia nowoczesna, typowo oblężnicza, w której są cudzoziemcy i Rosjanie uczeni cudzoziemskiej musztry, i armaty, i piechota, i jazda. Przeciw nim na potężnych, choć rozwlekłych smoleńskich murach stoją tylko dwa tysiące polskiej załogi! Trzeba szybko działać! Wreszcie, wreszcie sejm elekcyjny wybrawszy nowego króla – Władysława IV – wypada z ocknienia, podejmuje decyzje, i wreszcie, wreszcie Władysław IV może wraz z końcem lata 1633 roku wyruszyć na długo oczekiwaną wyprawę. Tak: wreszcie! To już przecie mija rok od ruskiej inwazji!

Tedy pod ogromnym młotem

Dźwięki Etna wyda swoje,

Wulkan zarudzi się potem,

Szyszaki kując i zbroje –

Echo wiatry goni:

„Do koni, do koni!”

Hetmanić będą Krzysztof Radziwiłł – ze strony litewskiej – i Marcin Kazanowski ze strony koronnej. Miejsce zbiórki polsko-litewskiej armii – Orsza. I oto

Już Pan w drodze, już koronne wojska się ściągają,

Chorągwie rozwijają.

Brzmią bębny, uderza w trąby, w taniec Mars z Belloną,

Lekkim sagiem ściągnioną.

Husaria, kwarciani, artyleria defilują przed hetmanem. Powstaje śmiały plan przejścia przez Dniepr po pontonowym („sudennym”) moście i rozerwania oblężenia, po czym wzięcia oblężniczej armii moskiewskiej w kleszcze. Nadchodzi wieczór 6 września 1633 roku, moment pierwszej akcji. Samuel Twardowski opisuje go bohaterską, uroczystą oktawą, zapożyczając atmosferę z arcypoematu Tassa o wyzwoleniu Jerozolimy:

Już spuszczał Febus ku morzu swe konie,

Gdy w głowę wojska wszystkie się ruszeły

I na przeciwnej tamtej Dniepru stronie

Przez most sudenny ogromnie stanęły.

Noc oczy zaćmi i w głuchej zasłonie

Leśnych zarośli głębiej się pomknęły,

Że pożądana wybiwszy się z morza

Jasne im pole ukazała zorza.

Przeprawiwszy się przez Dniepr, sarmacki desant królewskiej piechoty pnie się ku ruskim okopom na Pokrowskiej Górze, zajętej przez oddziały Matissona. Dzięki temu udaje się przesłać, po raz pierwszy od dawna, transport „spyży” do oblężonego miasta. Ale to tylko chwila – oblężenie wciąż trwa i wciąż zamyka Smoleńsk twardym pierścieniem. Szczęściem nazajutrz przybywają do polskiego obozu nowi sojusznicy – Kozacy zaporoscy. Teraz więc uderzają –

Wprzód Radziwiłł ze swymi

Rotami litewskimi

Pod szańc Prozorowski,

Z nim świeżo przyszłe pułki

Pod lekkimi jamółki

Czerni zaporowskiéj.

Nie jest łatwo. W tej bardzo nowoczesnej kampanii z obu stron grzmi świetna artyleria i palą muszkiety:

Uderzą się, że łuny

I puszczone pioruny

Ogniem ich okryją.

Świszczą kule, brzmią groty,

Ziemia huczy z ochoty

I powietrza wyją.

Moskwa jest silna. Wytrzymuje na „szańcu Prozorowskim” cały dzień, ale nocą obawa i zmęczenie przeważają. Wroga piechota pierzcha, oblężenie przerwane!

I w nieprzystępne grody

Bez krwie naszych i szkody

Suche weszły nogi.

To tylko początek kampanii. Teraz wielki projekt trzeba prowadzić dalej. 28 września następuje kolejny, szalony atak na kolejne pozycje rosyjskie, na zachód od Smoleńska – gdzie dymią się szańce Damma, Eberta i Prozorowskiego. Tu będzie uderzać i husaria:

Dopieroż z litweskim Sapieha strażnikiem

Rzeczy w pół zginonych spadną z kopijnikiem,

Skruszą las ogromny – jaki rum od wiatrów

Karpatyjskich Tatrów.

Nie zmieszają Moskwy, ale jadą na niej…

W ciągu następnych dni dowódcy cudzoziemscy w służbie ruskiej: Lesley i Charley, będą musieli opuścić swoje pozycje. I nagle, zupełnie niespodziewanie, Moskwicini zostają zapędzeni w kozi róg, choć jeszcze nie otoczeni beznadziejnie; wciąż jeszcze czują się pewnie. Jest ich w końcu trzydzieści tysięcy! Są odporni i hardo się odstrzeliwują.

Jeszcze się oparli,

Jeszcze tęgimi zamknieni wały,

Raz ogromnymi ozwą się działy

I Lessel, i Szarlej.

Kolejne dzieło polskiej sztuki wojennej: potajemnie, karczując niedostępne lasy, nasi obchodzą ruski obóz od północy. Następuje atak na tak zwaną Skowrończą Górę…

Uderzą się jako grom na harde cyklopy

Wystrzelony Jowiszów, skąd krwawe zatopy,

Skąd i grady żelazne z obłoków się walą,

Ziemię trzęsą i nieba ledwie nie obalą.

…i Szein zamknięty zostaje, tym razem nieodwracalnie i ostatecznie, w strasznej pułapce. Nie może nic zrobić, nie może się ruszyć, musi tkwić… A tu nastaje zima, straszna, ruska zima!

W burzliwym niebie i po niewczasach

Żołdat się kurczy po szałasach…

Przybywa blada z piekła jędza,

Z tysiącem śmierci głód i nędza. (…)

Chcąc nie chcąc, hardy Moskwicin musi zrobić to, co w takiej sytuacji zrobić wypada.

Czym nieprzyjaciel utrapiony,

Rady nie widząc z żadnej strony,

Z codziennych razów mdły i chory,

Wda się w traktaty, wda w rozgwory.

Oblężenie ruskiego obozu i rozmowy trwają ruski miesiąc – czyli kilka miesięcy, aż do 25 lutego. Potem nie ma rady…

Sehin półżywy z carskim okołem

Polskiemu bije monarsze czołem,

Rzucił chorągwie oddał i działa,

Którymi ziemia pioruny brzmiała.

Twardowski trochę przesadził. Ruscy się poddają, ale honorowo – chorągwie pozwolono im zabrać. Zaznaczmy, że to nie takie znów duże przekłamanie znalazło się nie tylko w wierszu – zdobycie chorągwi głosiła oficjalna propaganda królewska. Na „reklamowych” obrazach, malowanych ku chwale Władysława IV, Rosjanie rzucają swoje chorągwie na stos, leżący u stóp monarchy. Za to rzeczywiście oddać musieli całą broń! Czyli: 110 dział, 10 000 muszkietów, 1120 cetnarów prochu w beczkach, 15 beczek kul, wszystkie pancerze, szable i narzędzia saperskie. Za tę klęskę Szein zapłaci wkrótce własną głową – z rozkazu carskiego. Takie już zwyczaje panują w Moskwie… Za to król Władysław może się tylko cieszyć.

Wziąć obozy i sto dział, mieć Sehina w ręku,

O, której Melpomeny i którego dźwięku!

I może już wracać, bo zewsząd słyszy –

Iż ukróciwszy północne Tryjony,

Do swej się wracasz, zwyciężca, Korony.

Z tobą pod wieńcy pokój oliwnemi

Zawita ziemi.

Twardowski kończy wykrzyknikami:

Ijo, tryumfie!

***

Tytuł całości, to „Szczęśliwa moskiewska ekspedycyja Najaśniejszego Władysława IV króla polskiego i szwedzkiego, w roku 1634”. Należy ona cała – jak mi się zdaje – do klasyki sarmackiej, przynajmniej jako pięknie zakomponowany, prawdziwie wirtuozerski (choć panegiryczny) zbiór. Z tego zbioru zapisałbym w pamięci zwłaszcza cudną pobudkę, wezwanie króla do walki – „Wiersz trzeci”. Już przytoczyłem jego fragmenty, już powiedziałem, że pasuje świetnie do rozpędzonego, królewskiego jeźdźca rumaka na miedziorycie leszczyńskiego frontispisu. Teraz, na koniec całość załączam. Ile tu uczucia, ile impetu. Na początek mowa o „weselu” – czyli radościach fetowania świeżego obioru na króla; tę radość trzeba poskromić niczym rumaka, „hamowawszy” jej „wodze” (wszędzie panuje tu ów stan konnego rozpędzenia!). Po tej pierwszej zwrotce następuje dwuwersowy obraz oczekującej monarchy drogi i przyrody, która do odbycia drogi zaprasza – „Pola się rozwiły, / Rzeki się rozbiły”. Tak już będzie w każdej ze zwrotek następnych: refleksja impetyczna – a po niej obraz malowniczy. A w tych zwrotkach cudne rzeczy będą. Będzie wspomnienie tego, że już raz Moskwa złamała słowo dane Władysławowi IV, kiedy go na cara swego obrała. Że już raz wtedy „niewytrzymana siła” króla polskiego „deptała uparte karki ich”. I że w efekcie „car sam brzmiał kajdany”. Będzie wzruszająca zwrotka o tym, że Władysław IV jeszcze jako królewicz-młodzieniec wraz z polską szlachtą zamknął się w obozie pod Chocimiem, gdzie solidarnie znosił niebezpieczeństwa i trudy wojenne, że ze swoją waleczną szlachtą i żołnierzami („jako z nas który” – napisze Twardowski, sam przecie szlachcic, czyli rycerz i obywatel) pod tym samym otwartym niebem jadł ten sam chleb żołnierski. Przyznam: mało mamy w staropolszczyźnie równie silnych i obrazowych pobudek wojennych. I dodam, i zapamiętajcie Panowie Bracia tę uwagę: że wiersz ów jest przeciwieństwem Puszkinowskiego „Miedzianego jeźdźca”. To nie car jedzie. To elekcyjny monarcha, naszymi kreskami obrany. To my sami zatem jedziemy po moskiewskich karkach.

***

No i jeszcze uwaga bibliograficzna. Poemat Twardowskiego został nie tak dawno na nowo wydany i zreprodukowany jako reprint, a zarazem doskonale objaśniony przez jednego z najlepszych znawców twórczości poety: Samuel ze Skrzypny Twardowski, „Szczęśliwa moskiewska ekspedycyja Najaśniejszego Władysława IV, króla polskiego i szwedzkiego”, opr. Jan Okoń przy współudziale Małgorzaty Jóźwiak i Michała Kurana, Łódź-Poznań 2002.

Czołem!

Jacek Kowalski

***

WIERSZ TRZECI

Kiedyż, wdzięcznemu weselu

Słodkie hamowawszy wodze,

Czas, czas o nieprzyjacielu

I myślić północnej drodze:

Pola się rozwiły,

Rzeki się rozbiły.

Siewierskie dymem się kurzą

Miasta i obfite kraje,

Jaki z nowerstową burzą

Popiół z Wezuwiusza wstaje –

Niebo się rumieni,

Ziemia krwią się pieni.

Od Dniepru gońce żałośni

Jedni drugich uprzedzają:

„Bojare, bojare sprośni

Żony, dzieci w pień ścinają,

Połock ubieżany,

Smoleńsk obegnany”.

Nie mieszkaj, a na koń mściwy

Wielki wsiadaj Bohatyrze:

Sam ich, sam wzrok twój gniewliwy

W złamanym potępi mirze –

Jako słoma spłoną,

Gdy na to wspomioną.

Czy-li raz przodkom twym nowy,

Nierówne wygrawać boje,

Twarde im ucinać głowy

I o stołeczne podwoje,

Gdzie próg nietykany,

Zapierać tarany?

Deptała karki uparte

Ich niewytrzymana siła

Mury i bramy otwarte

Nogą suchą przestąpiła;

Twardo ouzdany

Sam car brzmiał kajdany.

Doznali i ręki twojej,

Gdyś bujał nie swymi pióry,

Jeszcze nie w ozdobie swojej

I byłeś jako z nas który:

Jedno niebo czując,

Jeden chleb smakując.

Doznali razem i cnoty

Dziwnej, i w nieprzyjacielu,

Skąd nisko złożywszy groty,

Przy swych czołobitniach wielu,

Imieniowi twemu

Przysięgli wielkiemu.

Teraz, o, jako się wstydzą

I patrzą ponurym okiem,

Gdy twoje ozdoby widzą

I na tronie tak wysokiem –

A ty, tym ochoczy,

Następuj im w oczy.

Tedy pod ogromnym młotem

Dźwięki Etna wyda swoje,

Wulkan zarudzi się potem,

Szyszaki kując i zbroje –

Echo wiatry goni:

„Do koni, do koni!”

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply