Co nie gra w rosyjskim protokole?

Jeden z najważniejszych dokumentów sporządzonych kilka godzin po katastrofie smoleńskiej na terenie Federacji Rosyjskiej może zawierać fałszywe dane. Chodzi o protokół identyfikacji ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie zgadzają się informacje dotyczące co najmniej jednej z trzech osób uczestniczących w czynnościach procesowych ze strony rosyjskiej.

Formalno-procesową czynność, jaką była identyfikacja zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rozpoczęto 10 kwietnia 2010 roku o godz. 23.20 w pomieszczeniu na terenie lotniska Siewiernyj. Zakończono ją po 17 minutach. Sporządzony odręcznie dokument, który powstał po przeprowadzeniu tej procedury, przekazany też stronie polskiej, jest wyjątkowo niechlujny. Nieczytelne jest imię prokuratora o nazwisku Rachmatulin.
Osobami tzw. przybranymi przez stronę rosyjską do uczestnictwa w tej czynności byli dwaj mężczyźni. Obaj podali takie same imiona i imiona ojców (Aleksiej Władimirowicz), ich nazwiska to Kubieko i Kiebanow. Pierwszy jako swoje miejsce zamieszkania podał numer jednostki należącej do Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych położonej w pobliżu miejscowości Widnoje pod Moskwą. To 294. Centrum Operacji Ratunkowych Szczególnego Ryzyka o kryptonimie “Lider”. Odpowiada za przeprowadzanie akcji ratowniczych w szczególnych okolicznościach lub warunkach, w miejscach trudno dostępnych, albo w ramach pomocy międzynarodowej dla krajów dotkniętych kataklizmami. Natomiast drugi świadek okazania ciała polskiego prezydenta, Aleksiej Władimirowicz Kiebanow, formalnie mieszka w Moskwie. W dokumencie widnieje moskiewski adres tej osoby. Problem w tym, że – jak ustalili reporterzy “Naszego Dziennika”, dokonując eksploracji na miejscu w Moskwie – mężczyzna ów jednak nie mieszka i nigdy nie mieszkał pod wskazanym w protokole adresem. Na dodatek dane w oryginalnym rosyjskim protokole różnią się od oficjalnego polskiego tłumaczenia jedną cyfrą.
Oba adresy to mieszkania znajdujące się wśród ogromnych blokowisk na obrzeżach rosyjskiej stolicy. Wśród milionów mieszkańców tej szarej, betonowej pustyni nie ma, niestety, tego akurat Kiebanowa. Okoliczni mieszkańcy nie znają takiego nazwiska.
Dom, na który wskazuje polska wersja protokołu, jest ostatnim na ulicy nazwanej na cześć znanego badacza Syberii Władimira Obruczewa (1863-1956). Mieszkańcy najwyraźniej obawiają się włamania, gdyż dostępu do lokali strzeże domofon, a potem jeszcze wewnętrzne drzwi do części pietra. Kiedy się przez nie przechodzi, ma się wrażenie wchodzenia do innego świata: obskurna, odrapana klatka schodowa i cuchnąca winda zostają za nami, a pojawia się schludnie urządzony korytarz. Drzwi do trzech mieszkań są podwójne, wzmacniane i zamknięte na kilka zamków. Pod numerem, którego szukamy – 12 – nikogo nie zastajemy, ale sąsiedzi doskonale znają mieszkańców. Nie ma tu tajemniczego Aleksieja Władimirowicza Kiebanowa. Prawdziwi lokatorzy są szczerze zdziwieni, że ich adres jest wskazany jako miejsce zamieszkania osoby uczestniczącej w identyfikacji ciała prezydenta Polski.
Jedziemy więc do drugiego domu, którego numer widnieje na rosyjskim protokole. Dla odmiany znajdujemy go na samym początku ulicy. To wielki apartamentowiec. Ma 19 pięter i 7 klatek. Razem 512 mieszkań. Budynek został oddany do użytku niedawno, jest jak na tutejsze standardy stosunkowo nowoczesny. Mieszka tu przede wszystkim rosyjska klasa średnia, wokół nie mogą pomieścić się samochody, ludzie są raczej dobrze ubrani, ale też nie jest to jedno z moskiewskich zagłębi luksusu. Obok budynku znajduje się przedszkole dla dzieci mieszkańców kolosa i kilku sąsiednich mniejszych domów. W każdej klatce jest portiernia, której pracownica zna wszystkich mieszkańców i ma ich spis. Ale i tu nie mieszka żaden Kiebanow. Sprawdzamy jeszcze w kilku innych miejscach o podobnych adresie. Bez efektu.
Najwyraźniej osoba wezwana do uczestniczenia w smutnej czynności okazania zwłok miała pojawić się w historii katastrofy smoleńskiej tylko raz i zniknąć. Oczywiście obecność na miejscu zdarzenia funkcjonariuszy służb specjalnych nie dziwi. Ale przecież są w nich zatrudnione także osoby, które nie muszą ukrywać tożsamości. Może przyczyną był pośpiech.
– Jeśli to FSB albo inna rosyjska specsłużba, to dowódca mógł mieć kilka paszportów [dowodów osobistych] do celów “konspiracji”. Te powtarzające się imiona i dziwne nazwiska na to wskazują. Brzmią tak, żeby funkcjonariuszowi łatwiej było zapamiętać różne tożsamości, pod którymi występuje. Tym bardziej że musieli to przygotować szybko – tłumaczy nam rosyjski ekspert. Niejasny jednak pozostaje cel, dla którego ryzykowano. Może na miejscu upadku tupolewa nie było żadnego zwykłego cywila ani nawet mundurowego spoza tajnych organów.

Piotr Falkowski, Moskwa

Źródło: “Nasz Dziennik”

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply