Zwyczajny los żołnierza

Kolega, który wbił w ziemie szpadel na parę sztychów i dokopał się do jego zawartości, nagle zachwiał się i przewrócił, mdlejąc jak baba. Szybko się okazało, dlaczego. W kopcu nie było ziemniaków, tylko trupy i kolega wbił niechcący szpadel w rozkładające się zwłoki. Trupi odór, który uderzył go w twarz był straszny.

– Urodziłem się w Kowlu w 1927 r. – wspomina Waldemar Skoczek. – Do wybuchu wojny zdążyłem zaliczyć cztery klasy szkoły powszechnej. We wrześniu 1939 r. w Kowlu byli już Sowieci. Polakom zawalił się świat. Okupanci rozleźli się po całym Kowlu i w pośpiechu kupowali, co tylko się dało, przede wszystkim tekstylia. Jak pamiętam, bazar kowelski kipiał od ludzi. Polacy sprzedawali wszystko, co mogli, nie mieli pieniędzy na życie. Dla młodych nauka się skończyła. Sowieci zamknęli w mieście wszystkie szkoły powszechne. Tak trwało do przyjścia nowego okupanta – Niemca. W rodzinie panowała patriotyczna atmosfera i jak każdy młody chłopak marzyłem o tym, żeby wziąć do ręki karabin i zacząć walczyć z okupantem. Wiedziałem, że mój brat Roman jest w konspiracji, ale on nie chciał mnie wciągnąć uważając, że jestem za młody. Dopiero 16 stycznia 1944 r. w tajemnicy przed matką Roman wyprowadził mnie do partyzantki. Wyszliśmy z Kowla ulicą Wygonną i skręciliśmy w stronę Wólki. Daleko za miastem, brnąc w głębokim śniegu, zauważyliśmy kilka postaci ukrytych w krzakach.

Kto do partyzantki

– Roman gwizdnął i zza krzaków także odpowiedział mu gwizd. Po chwili dołączyliśmy do grupy takich samych ochotników jak ja. Tu brat przekazał mnie jej dowódcy, a sam wrócił do miasta. My poszliśmy w przeciwną stronę. Nad ranem doszliśmy do kolonii Zielona, odległej od Kowla o 7 km. Tu zameldowaliśmy się u sołtysa, który przydzielił nam kwatery. Zasnąłem siedząc na podłodze pod ścianą. Obudził mnie głód. Miałem ze sobą kawałek chleba i słoniny, ale zanim zdążyłem po nie sięgnąć, padł rozkaz wymarszu. Ruszyliśmy do przodu. Po wejściu do lasu zarządzono zbiórkę i ustawiono nas czwórkami. Było nas co najmniej 500 chłopców i 200 dziewcząt. Jeden z oficerów, który oglądał całe to towarzystwo rozkazał nam – Kto uciekł z miasta, aby w ten sposób uchronić się przed wywózką na roboty do Niemiec, niech podniesie rękę! – Kilku to uczyniło. Oficer odłączył ich i kazał stanąć na uboczu. Później zapytał pozostałych – Kto przyszedł, żeby wstąpić do partyzantki? – Wszyscy! – odpowiedzieliśmy chórem. Oficer ponownie uformował nas w kolumnę i ruszyliśmy do Kupiczowa. Po 30 km uciążliwego marszu dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Tu przenocowaliśmy. Następnego dnia na zbiórce podzielono nas na kompanie, plutony, drużyny. Ja zostałem przydzielony do 3-ciego plutonu 1- wszej kompanii. Zakwaterowano nas w szkole. Jeden dzień wypoczywaliśmy, a następnie dowódcy ostro nas wzięli w obroty, ucząc podstaw żołnierskiego rzemiosła. Po dwóch tygodniach nauki musztry i elementów taktyki zostaliśmy rozdzieleni do oddziałów. Kazano nam odliczyć do trzech i „trójki” były kierowane do „Bomby”, „Krwawej Łuny” bądź „Sokoła”. Jego oddział stacjonował we wsi Suszybaba. Tu przydzielono mnie do plutonu gospodarczego.

Wyprawa po świnie

– Po kilku dniach nasz oddział został przeniesiony do Czerniejewa. Pierwszym moim zadaniem, w którym uczestniczyłem, była wyprawa na ukraińską wieś po żywność. Miejscowość ta stanowiła bazę UPA, ale tuż przed naszym przybyciem oddział „Sokoła” wyrzucił z niego upowców. Kilku zabitych z nich leżało w rowie przy drodze. Ukraińcy starali się starannie chować świnie, które były najcenniejsza zdobyczą. W jednym z gospodarstw udało się jednak nam je znaleźć. Gospodarze umieścili je w dole za stodołą od strony pola. Jama była nakryta stogiem słomy. Świnie same się zdradziły, głośno chrząkając. Po powrocie z tej wyprawy nasz oddział złożył przysięgę na wierność ojczyźnie. Uroczystość ta miała miejsce 12 lutego 1944 r. Był przy niej obecny ks. kapelan Dąbrowski z Kowla. Od tego czasu staliśmy się Wojskiem Polskim. Musieliśmy nosić orzełki, a oficerowie dystynkcje. Codziennie czytano nam rozkazy dzienne i mieliśmy po kilka godzin musztry. Po kilkunastu dniach z batalionu „Sokoła” przeniesiono mnie do batalionu „Bomby”, który kwaterował w Nyrach. Po przybyciu do tej miejscowości otrzymałem uzbrojenie. Przy palącej się świecy dowódca wręczył mi karabin i 40 sztuk amunicji, zapisując coś na papierze. Karabin, który otrzymałem, okazał się starą francuską libellą, chyba jeszcze z pierwszej wojny światowej i był tak długi, jak ja wysoki. Po trzech dniach nasz oddział opuścił Nyry i wyruszył przez Kupiczów i Ossę do Rzewuszek. W tej miejscowości nasz pluton został zakwaterowany w jednym domu. W sumie spało nas w nim 30. Wszyscy z Kowla. Nasz pluton od razu objął służbę, wystawiając w trzech miejscach posterunki. W czasie postoju niespodziewanie przyjechał do mnie mój brat Roman.

Przedpotopowy grat

Powiedział, że mama go prosiła, aby mnie z powrotem przyprowadził do domu. Uważała, że jestem zbyt młody do partyzantki. Nie chciałem wracać, więc pożegnaliśmy się. Brat odjechał do Kowla. Ja zaś dalej pełniłem służbę. Któregoś dnia pełniłem wartę na cmentarzu, który był odgrodzony deskami i oddalony o około pół kilometra od wioski. Stałem pod wielkim dębem i obserwowałem okolicę, a zwłaszcza zagajnik, który był odległy o jakieś 300 metrów ode mnie. Nagle zauważyłem dwóch mężczyzn, którzy wyszli z zagajnika. Jeden skierował się w lewo do rozwalonego budynku , odległego ode mnie o jakieś 400 m. Drugi szedł prosto na mnie. Po drodze miał jednak szeroki rów, który bał się przeskoczyć. Zawrócił w stronę lasku. Zakląłem w duchu, bo nie mogłem go zatrzymać. Krzyknąłem do niego- stój! – Ten zatrzymał się i odezwał się do mnie po ukraińsku. Ja wtedy też krzyknąłem do niego po ukraińsku, żeby zbliżył się do mnie, to sobie pogadamy. W duchu zaś pomyślałem – zbliż się, bratku, to dam ci bilet bezpłatny na tamten świat. On jednak coś skapował i rzucił się do ucieczki. Wycelowałem do niego ze swojej libelli, ale mimo, iż oddałem za nim 6 strzałów, to nie trafiłem. Moja libella to był przedpotopowy grat. Do magazynku pod lufą mieściły się w nim tylko trzy naboje. Był rozkalibrowany, nie miał przyrządów celowniczych. Na dźwięk moich strzałów w oddziale zrobił się ruch. Najpierw przybiegł do mnie sierżant, a potem porucznik Kurzawa. Porucznik nic nie powiedział, tylko złapał za moją libellę i pilnie ją obejrzał. Pchnął też za tym Ukraińcem pościg. Ruszył za nim pluton z erkaemem. Po pół godzinie wrócił informując, że w okolicy naszych pozycji krążył patrol nieprzyjacielski, złożony z ośmiu banderowców.

Ruszyliśmy w stronę lasu

Następnego dnia dostałem nowy karabin i 50 sztuk amunicji. Po kilku dniach nasz pluton, dowodzony przez sierżanta wyruszył na patrol przeczesać okoliczne chutory ukraińskie, z których byliśmy często ostrzeliwani. Pojechaliśmy na saniach, żeby ich trochę przepłoszyć. Ukraińcy, jak nas zobaczyli, to od razu uciekli, zostawiając swój cały majątek. Wiedzieli oni dobrze, że my oprócz żywności niczego nie zabieramy, i że nie jesteśmy tak jak oni bandytami i złodziejami. Obeszliśmy gospodarstwa i nie zastając w zabudowaniach nikogo, ruszyliśmy saniami dalej. W pewnym momencie zostaliśmy ostrzelani z lasu. Odpowiedzieliśmy ogniem i Ukraińcy od razu przestali strzelać. Ruszyliśmy w stronę lasu, ale jak doszliśmy na stanowiska Ukraińców, to już ich nie było. Zazwyczaj nie podejmowali oni walki i uciekali. Poszliśmy za nimi kilkaset metrów, ale Ukraińcy przepadli jak kamień w wodę. Uciekali wyjątkowo szybko. Dowódca polecił przerwać pościg i wrócić do oddziału, od którego za bardzo się oddaliliśmy. Gdy wracaliśmy przez chutory, nie zastaliśmy nigdzie żywej duszy. Gdy ponownie wróciliśmy do oddziału, dostaliśmy polecenie, by trzymać się od niego z daleka. Wybuchła w nim epidemia tyfusu, która była straszną klęską. Chłopaki, dotknięci chorobą, padali jak muchy. Po kilkunastu odwoziło się do szpitala w Kupiczowie. Wielu nie przetrzymywało choroby. Raz wysłano mnie z kilkoma kolegami do szpitala, by pomóc przy umyciu zwłok zmarłych. Gdy przyszliśmy do szpitala, sanitariuszka zapytała, który z nas był kiedyś chory na tyfus.

Odesłani do szpitala

– Ci, co nie byli, zostali z powrotem odesłani do szpitala. Niektórzy koledzy z naszego plutonu po przebytym tyfusie wracali teoretycznie zdrowi, ale byli tak wyczerpani, że umierali. Pamiętam, że któregoś dnia wrócił taki jeden i powiedział, że jest zdrowy, czuje się dobrze , ale jest głodny. Prosił, aby mu usmażyć trochę słoniny. Dostał i zjadł, ale następnego dnia już nie żył. Bardzo to przeżyliśmy, bo był to wesoły i dobry kolega. Część oddziału brała udział w walce. Użyto go m.in. do akcji na Hołody, która niestety nie zakończyła się sukcesem. Gdy mieliśmy jakąś wolną chwilę, oczywiści ćwiczyliśmy. Pewnego dnia, jak wróciłem z warty, to po obiedzie plutonowy „Narcyz” wyprowadził nas w pole na ćwiczenia. Uczył nas, jak iść tyraliera lub rojem, tłumaczył, jak wskazywać pozycje nieprzyjaciela, a także stanowiska ciężkich i ręcznych karabinów maszynowych. Po powrocie kazano nam czyścic broń. Czyszczę i czyszczę, jednak gdy zaniosłem sierżantowi do przeglądu , to zawsze nie lśniła jak należy. Wracam i znów poleruje i znowu to samo, sierżant każe czyścic dalej! W końcu rozpłakałem się. Zobaczył to plutonowy. Powiedział mi – przestań beczeć. Postaw karabin w kącie i zaczekaj aż cię sierżant zawoła. Tak tez zrobiłem. Postawiłem karabin w kącie, przestałem go czyścić i czekam. W końcu sierżant woła mnie, bym pokazał mu karabin. Obejrzał go i powiedział – no, widzisz, jak chcesz, to potrafisz się przyłożyć! Wieczorem z drugim kolegą zostałem mianowany amunicyjnym do ręcznego karabinu maszynowego. Obydwaj otrzymaliśmy po dwa talerze – dyski, mające po 47 sztuk amunicji w każdym dysku, do tego własną amunicję i karabin. Otrzymaliśmy rozkaz być w pogotowiu.

Która kula zabija?

– Musieliśmy też wyjąć z ładownic i talerzy amunicję zapalającą. O 22.00 poderwano nas w trybie alarmowym. Ustawiliśmy się w kolumnie i ruszyliśmy naprzód. Nikt nie wiedział gdzie. Nikt się nad tym też specjalnie nie zastanawiał. Był rozkaz, to się szło. Na postój zatrzymaliśmy się w Dominopolu. Tu spotkaliśmy się z oddziałem „Sokoła”, „Krwawej Łuny” i „Gzymsa”. Połączyliśmy się z nimi i ruszyliśmy do przodu. Około czwartej rano przybyliśmy na jakieś chutory. Po uciążliwym marszu przez lasy, po kolana w śniegu, z karabinem i dwoma dyskami do erkaemu byłem bardzo zmęczony. Ukraińcy na leśnych drogach porobili barykady, które w ciemnościach trudno nam było omijać. W dodatku wywróciły się nam sanie z amunicją i innym sprzętem. Gdy przyszliśmy na miejsce, zajęliśmy jedno mieszkanie, napaliliśmy w piecu chlebowym i każdy z nas po kolei suszył onuce i buty. Jeszcze się dobrze nie rozwidniło, a już padł rozkaz – przygotować się do ataku. Nie zdążyliśmy wyjść spomiędzy chałup, a już nas ostrzelano ogniem karabinowym. Ale to dla nas była zabawka, choć kule gwizdały, to się nimi nie przejmowaliśmy. Sierżant zawsze nam mówił, że kula, która gwiżdże, nie zabija! Zabija ta, której się nie słyszy! Przystąpiliśmy do ataku na ukraińską wieś i po krótkiej wymianie ognia mieliśmy już dwóch rannych. Celowniczego i strzelca trzeba było odciągnąć na tyły. Celowniczy erkaemu został raniony w pośladek, a strzelec w rękę. Ja, leżąc między domem a kupą siana zauważyłem, że z jednego drzewa ktoś prowadzi do nas ogień pociskami zapalającymi. Zawołałem do erkaemisty, żeby pociągnął serią po tym drzewie. Ten puścił kilka krótkich i po chwili Ukrainiec spadł z drzewa. Gdy zdobyliśmy wzgórze, zobaczyliśmy go, jak leżał pod drzewem. W rękach trzymał jeszcze karabin maszynowy. Na drzewie wisiał drugi trafiony przez naszego erkaemistę.

Pod ogniem Niemców

– Gdy znów wszedłem na pierwszą linię, zobaczyłem na końcu wsi paląca się chałupę. Nagle usłyszałem gwizd i rozkaz – lotnik kryj się! – Ja zaś byłem w czarnym ubraniu na białym śniegu i chowaj się, gdzie chcesz. Samolot niemiecki zaczął krążyć nad nami. Ktoś z naszych puścił serię do niego. Ten się zakołysał i odleciał. Po chwili znów nadleciały, ale tym razem dwa. Ponownie zaczęły do nas strzelać z karabinów maszynowych, ewidentnie wspierając Ukraińców. Wzięci w krzyżowy ogień musieliśmy się wycofać. Wioski, stanowiącej bazę UPA nie zdobyliśmy. Wieś była za silnie umocniona. Nieśliśmy ze sobą trzydziestu rannych. Ja natomiast miałem szczęście, gdyż dwa razy kule odbiły się od śniegu tuż koło mojej głowy. Powrót z tej wyprawy był bardzo smutny. Starzy żołnierze, którzy pochodzili z Sarn i walczyli w oddziale „Bomby” mówili, że jest to ich pierwszy odwrót. Po powrocie nasz pluton został wyznaczony na placówkę do Dominopola. Zmieniliśmy tam żołnierzy z oddziału „Krwawa Łuna”. Wystawiliśmy tam trzy posterunki i alarmowego. Pierwszy posterunek stanął nad rzeka Turią, drugi na strychu wodnego młyna dla obserwowania przedpola, trzeci posterunek pod lasem na końcu wioski, a posterunek alarmowy przed kwaterą. Większość wsi leżała w gruzach i przytulić w niej głowę nie bardzo było gdzie. Raz, stojąc jako alarmowy, usłyszałem, że na mieście otworzono ogień karabinowy. Zameldowałem o tym sierżantowi, dowódcy plutonu, noszącemu pseudonim „Włóczęga”. On zabrał kilku chłopaków i granatnik i poszliśmy na most. Na moście zatrzymał nas wartownik i powiedział nam, że z przeciwległego brzegu otworzono na most ogień. Gdy o tym mówił, znów rozległy się strzały. Musieliśmy paść na ziemię. Ustawiliśmy granatnik i wystrzeliliśmy tylko kilka razy w pozycję, z której do nas strzelano. Rezultat okazał się dobry, gdyż po wybuchu naszych granatów, usłyszeliśmy jęki i krzyki. Gdy te ucichły sierżant uznał, że możemy wracać na kwaterę, bo Ukraińcy uciekli. Okazało się, że się nie mylił.

Bestialsko zamordowani

– Ukraińcy już nie strzelali. Rano znaleźliśmy w miejscu wybuchu granatów ślady krwi. Ukraińcy już nas nie atakowali. Po kilku dniach służby w Dominopolu zaczęło nam brakować kartofli i wody. Nastąpiła odwilż i woda w studni stała się żółta i śmierdząca. Absolutnie nie nadawała się do picia. Musieliśmy zbierać śnieg do wiadra i topić go na kuchni. W dzień jakoś się jeszcze dało iść na posterunki, w nocy szło się po kolana w wodzie. Na wartę wstawaliśmy co trzy godziny. O tym, żeby się wyspać, nie było nawet mowy. Któregoś dnia sierżant kazał nam poszukać gdzieś kartofli i przynieść na kwaterę. Poszło nas kilku na pole, na którym wcześniej widzieliśmy kilka kopców. Wzięliśmy ze sobą łopaty, idziemy do pierwszego kopca i bierzemy się za jego rozkopywanie. Kolega, który wbił w ziemie szpadel na parę sztychów i dokopał się do jego zawartości, nagle zachwiał się i przewrócił, mdlejąc jak baba. Szybko się okazało, dlaczego. W kopcu nie było ziemniaków, tylko trupy i kolega wbił niechcący szpadel w rozkładające się zwłoki. Trupi odór, który uderzył go w twarz był straszny. Wzięliśmy się szybko za zakopywanie tego zbiorowego grobu. Musieliśmy robić to bardzo szybko, bo w trakcie tego drugi z kolegów także zemdlał. W naszym kowelskim plutonie byli sami młodzi, wychuchani chłopcy, niemalże dzieci, nie nawykli do takich widoków. Po zakopaniu kopca zaczęliśmy się zastanawiać, skąd wzięły się te trupy. Kopców było sporo, a ten, który zaczęliśmy rozkopywać, nie był bynajmniej największy. Następnych już nie rozkopywaliśmy. Prawie z każdego unosił się odór. Wróciliśmy na kwaterę, meldując sierżantowi, co widzieliśmy. Sierżant powiedział nam, że w Dominopolu mieszkali Polacy, którzy podstępnie zostali wymordowani przez ukraińskich sąsiadów, a cały ich dobytek rozkradziony. Dla nas było to straszne przeżycie. Owszem, wiedzieliśmy coś o zbrodniach, popełnionych przez Ukraińców na Polakach, ale dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z ich potworności.

Cdn.

Marek A. Koprowski

4 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply