Zwalił mnie tyfus

Ten, który mnie rewidował, wyjął z mojej kieszeni portfel. W nim znalazł obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który dostałem od mamy. Zapytał mnie wtedy po polsku – co to jest? Odpowiedziałem, że Matka Boska. On zaś zapytał się – jaka? I sam odpowiedział – Leśna! Zaczął mnie bić po twarzy.

– Gdy mieliśmy opuścić placówkę w Dominopolu i wracać do oddziału, poczułem dziwne osłabienie i brak apetytu – wspomina Waldemar Skoczek. – Wszystko w moich ustach miało smak gliny. Idąc na posterunek, czułem się bardzo ociężały. Miałem posterunek przy młynie. Gdy do niego doszedłem, napaliłem sobie ogień i tak siedząc przy nim, nic nie odczuwałem. Przyszedł kolega na zmianę i już chciałem wracać na kwaterę, wstałem, odczułem silny zawrót głowy i zemdlałem. Kolega mnie ocucił, poczułem się lepiej. Gdy jednak wyszedłem na powietrze, to znów upadłem i nie mogłem iść dalej. Bolała mnie bardzo głowa i czułem, że zaczynam dostawać gorączki. Posiedziałem tak przy młynie kilka minut, wstałem i chwiejnym krokiem dotarłem na kwaterę. Dano mi jeść, ale nic mi nie smakowało. Nie mogłem jeść, chciało mi się tylko pić. Napiłem się i położyłem się spać, ale i spać nie mogłem. Koledzy widząc, że ze mną jest coś nie tak, zaczęli się pytać, co mi jest, ale ja ich starałem się uspokajać mówiąc, że nic. W nocy zacząłem majaczyć. Sierżant uznał mnie za chorego i zwolnił ze służby.

W drodze do szpitala

– Jeden z kolegów dał mi jakąś pigułkę, gorączka mnie trochę opuściła. O własnych siłach mogłem wyruszyć z Dominopola. Okazało się jednak, że ulga była chwilowa i znacznie przeceniłem siły. Zacząłem odczuwać najpierw pragnienie, a potem znów wielką ociężałość jakby nogi nie były moje. Zameldowałem więc sierżantowi , że nie dam rady iść. Ten odesłał mnie do wachmistrza zwiadu konnego, a ten wpakował mnie na wóz. Chociaż miałem dużą gorączkę, byłem jednak na tyle silny, że potrafiłem kierować końmi. Gdy przyjechaliśmy na miejsce do wioski, miałem już tak silną gorączkę, że nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Sierżant zabrał mnie na wóz i zabrał do szpitala. Lekarz na mój widok bezradnie rozłożył ręce i powiedział, że mnie nie przyjmie, bo w szpitalu nie ma miejsca. Sierżant nalegał, żeby przynajmniej zmierzono mi temperaturę. Okazało się, że mam 40 stopni Celsjusza. Lekarz stwierdził, że jestem chory na tyfus i muszę zostać w szpitalu. Obiecałem sierżantowi, że szybko wyjdę, bo mam silny organizm, bo przy takiej gorączce jeszcze trzymam się na nogach.

Straciłem świadomość

– W tym samym momencie upadłem, tracąc świadomość. Obudziłem się już w szpitalnym łóżku. Okazało się, że jestem nie tylko chory na tyfus, ale także na zapalenie prawego płuca. Lekarz nie dawał mi większych szans. Ja jednak twardo trzymałem się życia. Po nocach majaczyłem, krzyczałem, że idę na służbę, że nieprzyjaciel jest blisko itp. – tak mi później opowiadali koledzy. Jednej nocy w gorączce wstałem i zacząłem chodzić po łóżkach, na których leżeli inni chorzy. Podniósł się krzyk, weszła siostra z lampą w ręku, wróciła mi przytomność. Wpakowano mnie z powrotem do łóżka i położono mi na głowę zimny kompres. Przybiegł doktor. Potem dowiedziałem się, ze chodząc po łóżkach nastąpiłem na pośladki kolegi, który akurat w tym miejscu miał ogromny wrzód i mu ten wrzód rozgniotłem. Początkowo jęczał, ale potem był mi wdzięczny, bo opuchlizna mu zeszła i przestał cierpieć. Pewnego dnia, gdy gorączka mi spadła, usłyszałem silny huk samolotów. Pomyślałem, że to niemieckie i wkrótce zacznie się bombardowanie. Okazało się jednak, że były to samoloty angielskie, które zrobiły nam zrzut. Po kilku dniach od niego doktor otrzymał rozkaz ewakuowania wszystkich chorych na tyły do lasu, bo Niemcy coraz silniej zaczęli na nas nacierać.

Na pastwę losu

– Wpadła siostra i kazała nam szybko pakować manatki. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, zobaczyliśmy na polach naszych żołnierzy, strzelających z karabinów i wybuchy niemieckich artyleryjskich pocisków. Podjechały wozy i szybko musiałem wejść na jeden z nich, bo usłyszałem świst i wybuch pocisku gdzieś bardzo blisko. Konie poniosły i o mało nie spadłem z wozu. Po drodze nadleciało kilka niemieckich samolotów. Przeleciały nad nami i zawróciły. Furman zeskoczył z wozu i rzucił się w stronę lasu, pozostawiając mnie z kolegą na pastwę losu. Myślałem, że to już moja ostatnia godzina. Samoloty oddały w naszym kierunku kilka serii i odleciały. Po chwili wrócił trzęsący się ze strachu furman i pojechaliśmy dalej, by dopędzić pozostałe wozy, które się nie zatrzymywały, tylko pognały dalej. Gdy do nich dołączyliśmy, zawieźli nas na jakiś chutory. Mnie z kolegą wsadzili do jakiegoś mieszkania. Przy oknie stało łóżko i stół. Przez okno widać było pole i łąki. Położyliśmy się do łóżka, ale o spaniu nie było mowy. Kolega strasznie jęczał. Bolały go wszystkie stawy. Ja zaś byłem strasznie głodny. Od 24 godzin nic nie jadłem. Po jakimś czasie zapadłem w półsen. Z letargu obudziła mnie chłopka, która wsadziła głowę przez drzwi. Zajrzała, a później weszła do pokoju, stawiając na stole gliniany dzbanek z mlekiem.

Musiałem wstać

– Powiedziała – tu majete mołoko pane! – i wyszła. Przestraszyłem się, że znajduję się w ukraińskim domu. Po jakimś czasie przyszła siostra i przyniosła talerz i kaszę mannę w torebce. Kazała nam sobie ugotować tłumacząc, że nie ma czasu nami się zajmować, bo ma na głowie wielu chorych i rannych. Rad nie rad, musiałem wstać, narąbać drzewa i podpalić pod piecem, żeby ugotować tę kaszę. Nagle wpadł doktor, zobaczył mnie przy kuchni, zrobił wielkie oczy i zapytał – co, jesteś już zdrów? Powiedziałem mu, że jest mi trochę lepiej, ale dalej nie czuję się całkiem dobrze. Doktor zmierzył mi gorączkę i zaczął na mnie wrzeszczeć. Miałem 39 stopni gorączki. Kazał mi się natychmiast kłaść do łóżka. Przyprowadził siostrę, kazał jej dogotować kaszę i pilnować, bym nie wstawał z łóżka. Długo jednak w nim nie leżałem. Przyszła matka mojego kolegi i powiedziała, żebyśmy pakowali swoje manatki, bo Niemcy znów zaczynają atakować. Gdy pod naszą chałupę podjechał wóz myślałem, że to po nas. Okazało się, że przywieźli na nim żołnierza ze zwiadu konnego, rannego w plecy, który dodatkowo też był chory na tyfus. Kilka minut później siostra przyprowadziła plutonowego ze zwiadu konnego, paskudnie rannego w rękę. Zapytałem, gdzie go ranili i co w ogóle się dzieje? On jednak nie reagował. Siedział odrętwiały i nic nie mówił. Po kilku minutach poprosił, bym dał mu coś do jedzenia.

Zaczął spowiadać chorych

– Na stole stała ugotowana kasza manna, kura i rosół. Kurę złapałem, gdy rąbałem drzewo w stodole, żeby rozpalić ogień. Siostra ją oprawiła i ugotowała na niej rosół. Powiedziałem rannemu, żeby to jadł. Zabrał się do jedzenia z takim apetytem, że myślałem, że wszystko od razu połknie. Gdy się trochę pożywił i odpoczął, zaczął opowiadać. Zdążył powiedzieć tylko kilka zdań, gdy weszła siostra i zaczęła mu robić opatrunek. Ostrzegła nas też, żebyśmy byli w każdej chwili gotowi do drogi. Gdy to mówiła, pod dom podjechały dwa wozy, a do naszego pokoju wbiegł furman i krzyknął, żebyśmy szybko wsiadali, bo potem będzie za późno. Gdy zajęliśmy miejsce na wozie, strzały karabinowe i wybuchy granatów rozlegały się bardzo blisko. Szybko wjechaliśmy w lasy blisko traktu, wiodącego do Zamłynia i Mosuru. Zatrzymaliśmy się na małej polance w lesie. Następnego dnia była sobota. Przyjechał do nas ksiądz Dąbrowski i zaczął spowiadać chorych. Ja także przystąpiłem do spowiedzi . Ksiądz, gdy odchodził powiedział, że jutro, czyli w niedzielę odprawi nabożeństwo i udzieli komunii św. Wieczorem usłyszeliśmy huk motorowych silników. Furmani zaczęli mówić, że to pewno lecą samoloty, by zrobić zrzut. Okazało się, że były to niemieckie czołgi.

Trochę się poprawiło

– Przejechały obok nas i zaatakowały kuchnię polową, stojącą o pół kilometra od nas. Kilku naszych dostało się do niemieckiej niewoli. Do nas przyjechał chirurg Zagórski pseudonim „Osiemnastka”. Natychmiast przystąpił do operowania rannych, zaczynając od rannego leżącego na sąsiednim wozie. Ranny strasznie krzyczał, ale chirurg robił swoje, a koledzy mocno go trzymali. Po skończeniu operacji, doktor dał polecenie, aby wszystkie wozy ustawiły się na trakcie wiodącym przez lasy mosurskie do Zamłynia. Po jakimś czasie ruszyliśmy w stronę tej miejscowości. Zatrzymaliśmy się przed nią w odległości jakieś 5 km. Tu dotarł do nas patrol, który poinformował, że od Zamłynia w naszą stronę jadą niemieckie „tygrysy”. „Osiemnastka” kazał natychmiast skręcić w las, gdzie znów rozłożyliśmy się na jakiejś polanie. Moje zdrowie na szczęście się trochę poprawiło. Doktor postanowił, że wszyscy jako tako podleczeni wrócą do oddziału. Ja też miałem wracać. Dywizja miała przejść tory i wydostać się z okrążenia. Plutonowy zawołał mnie i jeszcze kilku chłopców i powiedział, że mamy iść z nim do oddziału „Sokoła” po kuchnię, aby ją z powrotem ściągnąć do szpitala. Poszliśmy, widzę, że w oddziale wszyscy są bardzo zakrzątani. Tu spotkałem m.in. Kazika Żedzieskiego, brata mojej bratowej Wery. Kazik powiedział mi, że jego oddział tej nocy ma przedzierać się przez front niemiecki i namawiał mnie, abym z nim poszedł. Do naszej rozmowy wtrącił się plutonowy i powiedział mi, że jeśli pójdę, to może mnie czekać sąd polowy. Zostałem ze szpitalem.

Krążyliśmy po terenie

– Gdy oddziały poszły w stronę torów, doszedłem do wniosku, że szpital został sam pozostawiony na pastwę losu. Krążyliśmy po lesie, stale zmieniając miejsca postoju. Niemcy i Węgrzy czesali całą okolicę. Musieliśmy stale zmieniać miejsce i toczyć potyczki z patrolami nieprzyjaciela. Jak zaskoczyliśmy taki patrol z tyłu, to mało kto uchodził z niego z życiem. Nie tylko nasz oddział krążył po terenie. Takich oddziałów, złożonych z rozbitków, którym nie udało się przejść torów było więcej. Często napotykaliśmy na swojej drodze oddział „Małego”, który też skutecznie wymykał się Niemcom. Ci jednak nie odpuszczali. Pamiętam, że raz zmieniając miejsce postoju wyjechaliśmy w młody, świerkowy las. Była tam mała polanka z jednej strony przylegająca od bagna. Wozy, na których leżeli chorzy ukryliśmy w lesie, by samoloty z góry nie mogły ich wytropić. Stałem oparty o pochyłe drzewo. Obok mnie również oparty siedział chłopak bardzo wycieńczony, ranny w szczękę. Siedział i popijał coś przez słomkę z garnuszka, który podała mu siostra. Około 10 metrów dalej ustawiony był kocioł, pod którym palił się mały ogień. Zaczął padać drobny deszcz, wszyscy odpoczywaliśmy. Nagle rozległ się krzyk – Niemcy! – Ja oparty o drzewo, drzemałem na stojąco, krzyk otrzeźwił mnie. Zobaczyłem, że wszyscy uciekają w bagno. Ja też rzuciłem się za nimi. Skakałem z kępy na kępę, aż wpadłem po szyję w wodę. Schowałem się za kępą trawy. Napastnicy, którzy wtargnęli na nasze obozowisko oddali za nami kilka strzałów karabinowych i nie ruszyli za nami w pościg. Po jakiejś godzinie zaczęliśmy wracać i zbierać się do kupy.

Ścigali nas Węgrzy

– Okazało się, że ścigającymi nas byli Węgrzy. Zabrali oni z wozów chorych i cały sprzęt medyczny. Wywrócili kocioł z jakąś namiastką zupy. Zostało nas bardzo niewielu. Naszym dowódcą był dalej doktor „Osiemnastka”. Przenieśliśmy się w głąb lasu na małą polankę, otoczoną bagnem. W sumie, jak policzyłem, było nas osiemnastu, w tym trzech warszawiaków. Jeden z nich był ciężko ranny. Stał oparty o drzewo, cały obandażowany. Tylko oczy mu było widać. Stał na dwóch drążkach przytwierdzonych do niego bandażami. Przez kilka dni mieliśmy spokój. Nikt nas nie niepokoił. Strasznie jednak doskwierał nam głód. Pamiętam, jak „Osiemnastka” zawołał mnie do swojego małego namiotu i dał mi kawałek słoniny, mówiąc: więcej ci dać nie mogę. Kawałek ten miał 2 centymetry sześcienne. Nadawał się tylko do ssania. Wziąłem go do ust, gdy wyznaczono mnie na wartę. Miałem posterunek jakieś sto metrów na południe od miejsca naszego obozowiska. Stoję pod drzewem i słyszę kukanie kukułki- pomyślałem sobie, czy to nie za wcześnie na nią. Zwiększyłem uwagę, ale nic podejrzanego nie usłyszałem. Nagle jakiś harmider wybuchł od strony obozu. Patrzę, a to biegnie „Osiemnastka” z córeczką i sanitariuszka. „Osiemnastka” widząc mnie, krzyknął- Niemcy! Uciekaj! Przed nami było wielkie rozlewisko wody z kilkoma dalej wywróconymi sosnami.

Wskoczyliśmy do wody

– Wszyscy pobiegliśmy w tę wodę, kryjąc się za korzeniami tych wywróconych sosen. Widzę esesmanów, przetrząsających zarośla. Już mieli nas minąć, gdy jeden z nich zaczął strzelać na oślep w nasz a stronę. Jedna z kul trafiła córeczkę „Osiemnastki” i ta zaczęła płakać. Niemcy rzucili się w naszą stronę. Nagle zobaczyłem przed sobą Niemca, repetującego karabin. Wstałem z podniesiony rękami, zostawiając swój karabin w wodzie. To samo zrobiła siostra. Żonę doktora Niemiec zaczął ciągnąc za włosy, krzycząc żeby wstała i podniosła ręce do góry. Ona zaś nie mogła tego uczynić lub trzymała dziecko na rękach. „Osiemnastka” podniósł ręce do góry i coś zaczął krzyczeć po niemiecku. Jeden z esesmanów strzelił w powietrze, ale ten jego strzał nie tylko nie opanował sytuacji, ale wprost przeciwnie. Lament i krzyki stały się jeszcze większe. „Osiemnastka” pomógł żonie wstać. Wyszliśmy z wody. „Osiemnastka” i jego żona zaczęli płakać. Z ich córeczki rannej w brzuch uchodziło życie. My z sanitariuszką byliśmy w stanie odrętwienia. Jej zabrano plecak z medykamentami. Mnie zaczął rewidować jeden żołnierz, a drugi stał obok z bronią gotową do strzału. Ten, który mnie rewidował, wyjął z mojej kieszeni portfel. W nim znalazł obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który dostałem od mamy.

Doktor zaczął krzyczeć

– Zapytał mnie wtedy po polsku – co to jest? Odpowiedziałem, że jest to Matka Boska. On zaś zapytał się – jaka? I sam odpowiedział – Leśna! Zaczął mnie bić po twarzy. Czułem, jak krew leci mi z nosa. W drugiej mojej kieszeni ten rewidujący znalazł naboje do karabinu i znów walnął mi tak, że omal nie straciłem przytomności. Oficer niemiecki, który stał obok coś mu powiedział i ten przestał mnie okładać. Córeczka doktora leżała w tym czasie na ziemi. Niemiecki oficer dał mu opatrunek i kazał jej założyć. Z plecaka sanitariuszki wzięli koc i podali doktorowi, żeby na niej ułożył córkę. Następnie mnie i sanitariuszce kazali ją nieść. Dziecko robiło się coraz bledsze. Zatrzymaliśmy się i położyliśmy ją na trawie. Oczy dziewczynki zachodziły mgłą. Doktor zaczął krzyczeć, że dziecko umarło. Rzucił się na niemieckiego oficera i chciał mu wyrwać z kabury pistolet. Prosił tego Niemca, by ten dał mu go, to on zastrzeli żonę i siebie. Niemiec zbladł i odepchnął doktora. Zabrał go z żoną i dzieckiem ,a mnie i siostrze kazał zostać z Węgrami. Usiedliśmy na trawie dalej niepewni swego losu. Jeden z Węgrów podszedł do mnie i zapytał po polsku – jakiego oficera zabiłeś i skradłeś jego buty? – Nic nie odpowiedziałem, a on zaczął mnie kopać po całym ciele. Zasłaniałem twarz rękami. Podszedł Niemiec i coś wrzasnął do Węgra. Ten wtedy zostawił mnie i poszedł do swojego oddziału. Mnie i sanitariuszkę Niemcy zaprowadzili do pobliskiego miasteczka i umieścili w więzieniu.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply