Zbój uciekł w las

– W owym czasie banderowcy podeszli pod Komarówkę i widząc szykujących się do ucieczki Polaków zaczęli do nich strzelać. Mając kilka sztuk broni, Polacy odpowiedzieli ogniem i zaczęli się wycofywać.

W ukraińskim gimnazjum mechanicznym Józef Czerwiński długo się nie uczył. – Na początku 1943 r. żandarmi urządzili w naszym gimnazjum i znajdującej się w tym samym budynku szkole żeńskiej, łapankę – wspomina. – Przed szkołę zajechały samochody ciężarowe, obstawiono wejście i zaczęto wyprowadzać kolegów z młodszych klas i z warsztatów. Sala, w której mieliśmy lekcje, znajdowała się w tylnej części budynku na pierwszym piętrze. Przez okna obserwowaliśmy, co się dzieje przed szkołą. Tył budynku przylegał do ogrodzenia, więc koledzy zaczęli wyskakiwać przez okno za parkan i pędem uciekać. Ja też to zrobiłem. Tych, których hitlerowcy zdołali zgarnąć, wywieźli potem na roboty do Niemiec. Od tego czasu przestałem chodzić do gimnazjum z obawy przed wywiezieniem. Byłem z tego nawet zadowolony, bo w szkole dla Polaków atmosfera nie była najlepsza. Szykanowano nas, czego wiele razy doświadczyłem osobiście. Wiele razy klęczałem w kącie i dostawałem linią po łapie mimo, że uczyłem się dość dobrze.

Rok 1943 dla rodziny Józefa Czerwińskiego zaczął się tragicznie. Ukraińcy zamordowali jego dziadka Wilhelma Rudnickiego, jego żonę, trzech dwudziestokilkuletnich synów : Edwarda, Wilhelma i Bolesława, ich kolegę, będącego na wychowaniu u dziadka, dwie zatrudniane w gospodarstwie kilkunastoletnie dziewczyny oraz kuzyna babki – Czecha, który przyjechał w odwiedziny.

Pierwszy mord

– Był to pierwszy mord zbiorowy, jakiego dokonano na polskiej rodzinie w powiecie włodzimierskim – wspomina Józef Czerwiński. – Dokonali go sąsiedzi, których dziadkowie doskonale znali i nie obawiali się z ich strony niczego złego. Rodzina dziadka mieszkała pod lasem, na skraju wsi Chobułtów. Dziadek posiadał duże gospodarstwo, w którym pracowali jego synowie. Dom mieli murowany, kryty blachą, a także dużą stajnię, oborę, kilka krów i stado owiec. Obok domu ciągnął się spory sad. Chodziłem tam nieraz z Włodzimierza, zwłaszcza od 1942 r. , gdy zaczęliśmy odczuwać brak żywności. U dziadka zawsze się można było najeść do syta, a na drogę do domu dostawałem masło, słoninę i inne produkty. Dziadek trzymał rodzinę twardą ręką. Pracowała bardzo ciężko, ale była zasobna. Synowie dziadka mieli broń palną. Na tydzień przed Wielkanocą, w sobotę, dziadek z całą rodzina przyjechał do spowiedzi. Jak zwykle zatrzymali się u nas, a babcia zostawiła na przechowanie część swoich rzeczy. Na wieś pojechał z nimi mój brat, Eugeniusz, ale po drodze rozmyślił się i wrócił do domu. W niedzielę mieli przyjechać do Komunii, ale niestety nie przyjechali. Śmierć nadeszła do nich późnym wieczorem.

Babcia umierała przez wiele godzin

– Większość została zamordowana w ubraniach lub w bieliźnie. Nie było żadnych śladów walki, czy stawiania oporu. Synowie dziadka nie zdołali użyć broni. Wszystko wskazywało, że otwarli drzwi znajomym, którzy ich następnie zaskoczyli i ustawili pod ścianą. Następnie pojedynczo mordowali ich w spiżarni strzałami w tył głowy i w plecy. Później ofiary wrzucano do piwnicy. Bardziej pastwili się tylko nad jedną z dziewcząt, którą wcześniej zgwałcili. Całe gospodarstwo zostało też doszczętnie obrabowane. O zbrodni dowiedzieliśmy się po dwóch dniach. Moja mama natychmiast pojechała do Chobułtowa. Wraz z innymi wyciągała zwłoki pomordowanych z piwnicy zalanej krwią. Ciało babci było jeszcze wiotkie. Umierała przez wiele godzin. Mord ten odbił się szeroki echem wśród ludności polskiej Włodzimierza i okolic. Pogrzeb rodziny dziadków stał się wielka manifestacją. Trumny zbite z surowych desek przewieziono na wozach do Włodzimierza, następnie w wielotysięcznym kondukcie przeniesiono na cmentarz i pochowano. Uczestniczyłem w pogrzebie i pamiętam, że wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Matka przeżyła to jeszcze bardziej i najzwyczajniej zwariowała. Wtedy nikt nie przypuszczał, że mord popełniony na moich dziadkach będzie wstępem do straszliwych rzezi. W tym samym czasie część policji ukraińskiej zdezerterowała do lasu, zasilając powstające oddziały UPA. Mieszkańcy Włodzimierza skwitowali to piosenką: “Zbój Kwaśnicki uciekł w las, za nim Tarasewicz, złodziej Komarewicz, cały sztab bandyckich mask.” Ucieczkę policji ukraińskiej odczułem w pewnym sensie na własnej skórze.

Z powodów politycznych

– Pewnego czerwcowego dnia kąpałem się w rzece razem z moim kolegą Wowką Wierzbickim, pochodzącym z mieszanej rodziny. Jego ojciec komendant straży pożarnej we Włodzimierzu był Ukraińcem, a matka zaś Polką. Pływając rozmawialiśmy. Właśnie w tym momencie przechodził oddział policji ukraińskiej, wracający z kąpieli. Spytałem się wtedy Wowki – ciekaw jestem, kiedy i ci pójdą za swoim komendantem do lasu. – Usłyszał to prowadzący policjantów podoficer, zatrzymał grupę i kazał nam wyjść z wody. Początkowo nie chcieliśmy, ale gdy sięgnął po pistolet , nie było rady. Musieliśmy wyjść, ubrać się i pójść na posterunek. Tu spuszczono nam manto, a następnie zaprowadzono do więzienia, gdzie wepchnięto mnie do małej celi. Stanąłem w jej drzwiach i się przeraziłem. Siedziało w niej pięciu zarośniętych mężczyzn, ubranych w więzienne łachy. Wzdłuż prawej ściany celi stały piętrowe prycze, a w kącie cuchnący kibel. W ścianie szczytowej było małe okienko , przez które wpadało trochę słońca. Osadzeni w celi więźniowie zaczęli mnie wypytywać, za co mnie aresztowano. Gdy im opowiedziałem całą historię uznali, że zatrzymano mnie z powodów politycznych, a to nie wróży nic dobrego. Pod wieczór na apelu, gdy wszyscy stanęli na baczność, strażnik wyczytał moje nazwisko, a następnie wyprowadzili mnie na podwórko. Tu zobaczyłem Wowkę, wyprowadzanego z drugiego bloku.

Egzekucje poprawiają humor

– Komendant oświadczył nam, że zostajemy zwolnieni, ale jeśli jeszcze raz tu trafimy, to będzie z nami gorzej. Za bramą czekał ojciec Wowki. Wyzwał nas za głupie rozmowy podczas pływania. Okazało się, że interweniował on u komendanta i wraz z moją ciotką wręczyli mu przy okazji prezent, by zyskać jego przychylność. Komendant żandarmerii, który był panem życia i śmierci, zgodził się nas wypuścić, a nie dołączył np. do kontyngentu przeznaczonego na wywózkę do Niemiec, bo był w dobrym humorze. Jego podkomendni złapali na wsi młodego upowca, dla którego policjant z Włodzimierza i komendant kazał przygotować w mieście szubienicę, żeby go na niej publicznie powiesić. Egzekucje bardzo poprawiały mu nastrój. Od wiosny 1943 r. sytuacja w powiecie włodzimierskim stawała się coraz bardziej napięta. Co rusz dochodziły do nas wiadomości o morderstwach, dokonywanych przez zwolenników Bandery. Na razie miały one pojedynczy charakter, ale były pewnym zwiastunem tego, co nastąpiło 11 lipca 1943 r. W nocy wokół miasta stanęły łuny. Od rana całe miasta zaczęły się zapełniać uciekinierami, którzy cudem uniknęli śmierci. Zrozpaczeni ludzie opowiadali rzeczy, od których wszystkim włosy jeżyły się na głowie. W wielu wsiach wyrżnięto prawie całą ludność polską. Mnie od razu przypomniały się sceny z „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Po południu nadjechał wóz z krewnymi babci, Kwiatkowskimi, którzy mieszkali 2 km od Włodzimierza we wsi Komarówka. Często tam chodziłem, bo ich córka Krysia była moją szkolną koleżanką. Edward Kwiatkowski opowiadał zdenerwowany, jak widząc pożary w sąsiedniej wsi zaczęli ładować dobytek na wóz.

Wysłani do obozu

– W owym czasie banderowcy podeszli pod Komarówkę i widząc szykujących się do ucieczki Polaków zaczęli do nich strzelać. Mając kilka sztuk broni, Polacy odpowiedzieli ogniem i zaczęli się wycofywać. Kwiatkowski i inni mieszkańcy Komarówki zostali aresztowani, a następnie wysłani do obozu koncentracyjnego za nielegalne posiadanie broni. Ukraińcy walczyli z Polakami także przy pomocy donosów. Poinformowali więc kogo trzeba, żeby się zemścić na mieszkańcach Komarówki. Tysiące ludzi, którzy napłynęli ze wsi do Włodzimierza, pozbawionych zostało środków do życia. Nie było rodziny, która by nie poniosła krwawych ofiar. Narastająca nienawiść do banderowców wybuchał z cała mocą i zwracała się przeciwko Ukraińcom w ogóle. Byli jednak wśród nich tacy, którzy ostrzegali Polaków przez atakami ziomków, pomagali im w ucieczce i odmawiali współpracy z bandami. Ukraińcy rozprawiali się z nimi bezwzględnie. W naszym domu na stancji mieszkało dwóch Ukraińców, gimnazjalistów. Nazywali się Harasymiuk i Wasyluk. Starszy Harasymiuk był bardzo aktywny. Odwiedzało go wielu kolegów z gimnazjum i nieraz długo szeptali zamknięci w pokoju. Wasyluk z kolei był cichy i spokojny. Po feriach letnich 1943 r. nie wrócili do szkoły. Wkrótce doszły do nas słuchy, że Harasymiuk jest jednym z najbardziej zaciekłych rezunów, mordujących Polaków.

Nie chciał iść do bandy

– Wasyluk natomiast odmówił przystąpienia do bandy. Został więc przez dawnych kolegów z gimnazjum zamordowany. Od jesieni 1943 r. na terenie powiatu włodzimierskiego rozpoczął działalność pierwszy oddział partyzancki AK, dowodzony przez „Piotrusia”- Władysława Cieślińskiego. Działał on w trudnych warunkach, ponieważ tereny wiejskie były niemal w całości opanowane przez bandy UPA. We Włodzimierzu polska konspiracja istniała od czasów sowieckiej okupacji. Ja oczywiście nie miałem z nią wtedy żadnego kontaktu. AK prowadziła też swoją działalność w sposób głęboko zakonspirowany. Nie organizowała żadnych aktywnych akcji, koncentrując się na pracy wywiadowczej i zdobywaniu broni. W 1943 r. nie miała jednak wyboru. Gdy bandy UPA tak się rozzuchwaliły, że zaczęły się dopuszczać aktów terroru w mieście, przystąpiła do działania. Do polskich domów ukraińscy nacjonaliści wrzucali granaty. W ten sposób m.in. w rodzinie Górniaków raniono kilka osób. W parę dni później członkowie polskiej konspiracji obrzucili granatami dom zamieszkany przez nacjonalistów ukraińskich. Od tej pory Ukraińcy przestali atakować polskie domy. Lekcja poskutkowała. W akcji tej brał udział mój kolega Kazik Danilewicz, o czym zresztą dowiedziałem się dopiero po wojnie. Mając 15 lat został on członkiem podziemnej organizacji, do której wciągnął go jego brat. Szerokim echem we Włodzimierzu odbił się zamach na ukraińskiego burmistrza Czornysza.

„Dziki” zamach

– Powszechnie uważano, że dokonała go polska organizacja podziemna. Tymczasem okazało się, że był to zamach „dziki”, zorganizowany na własną rękę przez Gienka Czerwińskiego, mojego rówieśnika, mieszkającego w sąsiedztwie. Był on synem listonosza, aresztowanego przez Sowietów i wywiezionego do więzienia w Brześciu, gdzie zmarł. Matka bez zawodu musiała podjąć pracę fizyczną, zatrudniając się jako sprzątaczka u urzędników niemieckich. Gienek postanowił zdobyć broń, kradnąc ją Niemcom, u których sprzątała matka. Wiedział od niej, że mają oni pistolety, ale nie zawsze je ze sobą zabierają. W jednym z domów, w którym mieszkał sonderfuhrer Wist, zabrał pistolet „Walter”. Na drugi dzień hitlerowiec zaniepokojony zniknięciem broni, wypytywał matkę Gienka, czy nie widziała broni. Ona o niczym nie wiedziała i ten jej uwierzył. Sprawa ucichła, bo Niemiec bał się przyznać do utraty broni. Drugi pistolet Gienek ukradł podoficerowi komendantury Hansowi Matyasowi. Znaliśmy go, bo handlował papierosami i wymieniał znaczki pocztowe. Pewnego popołudnia z jakąś dziewczyną przyszedł się wykąpać. Rozbierając się, pas z kaburą zostawił pod mundurem. Gienek, który kąpał się po drugiej stronie rzeki to zauważył i gdy tylko para popłynęła w górę rzeki, przepłynął na drugi brzeg, zabrał Niemcowi pistolet i wrócił w swoją stronę. Tam ukrył broń i dalej spokojnie się kąpał. Niemiec także nie zameldował o utracie broni. Gienek chciał rzecz jasna wykorzystać oba pistolety. Ze starszym o dwa lata od siebie Edkiem Religą zaczaili się pewnego wieczoru w sadzie obok ulicy Hipotecznej i oddali kilka strzałów do idącego w ich kierunku burmistrza. Ze względu na to, że mieli niewielkie umiejętności strzeleckie, efekt był nikły. Burmistrz został tylko lekko ranny. Następnego dnia gruchnęła po Włodzimierzu wieść, że ktoś dokonał zamachu na burmistrza. Kierownictwo AK we Włodzimierzu zaczęło podejrzewać, że w mieście działa jakaś inna, nie znana organizacja. Polecono więc członkom AK ustalić, kto dokonał zamachu. Sprawa wkrótce się wyjaśniła. Przyczynił się do tego wujek Gienka, Świtkowski, były podoficer zawodowy 23 pułku piechoty.

Uparty Gienek

– Podczas okupacji pracował jako szewc, będąc jednocześnie w konspiracji. Gienkowi samo posiadanie broni nie dawało pełnej satysfakcji, chciał się pochwalić, że potrafi ją zdobyć. Przyszedł do wujka w upalny dzień w marynarce i stanąwszy w drzwiach, rozpiął ją szeroko. Za jego pasem pyszniły się dwa pistolety. Wujek zdębiał w pierwszej chwili, a potem szybko wyciągnął od chłopaka, że to on strzelał do burmistrza. Kierownictwo siatki konspiracyjnej zostało uspokojone, że na razie w mieście nie ma żadnej zorganizowanej konkurencji. Gienek został rzecz jasna przywołany przez wujka do porządku, ale ten nie zamierzał się jego radom podporządkowywać. Gdy tylko nadarzyła się okazja zdobycia większej ilości broni, nie omieszkał z niej skorzystać. W kilka tygodni po próbie zamachu na burmistrza został zastrzelony na wsi jeden z urzędników niemieckich. Do Włodzimierza, gdzie szykowano mu uroczysty pogrzeb, ściągali Niemcy z całego powiatu. Przyjeżdżali rzecz jasna dobrze uzbrojeni. Część z nich zatrzymała się w domu, w którym mieszkał sonderfuhrer Wist. To nasunęła Gienkowi pewną myśl. Wieczorem w przeddzień pogrzebu przygotował sobie w krzakach worek ze słomą, a nazajutrz od rana kręcił się w miejscu, skąd wyruszył kondukt żałobny. W drodze na cmentarz szedł w pobliżu Niemców, którzy go znali, stwarzając sobie w ten sposób alibi. Z cmentarza dyskretnie wycofał się i pędem pobiegł w kierunku domu, gdzie Niemcy zostawili broń. Do przygotowanego uprzednio worka załadował parę automatów, trochę granatów i amunicji. Zamknąwszy drzwi na klucz, z cennym ładunkiem na plecach powędrował w kierunku starej lodowni. Tam zamelinował zdobycz i szybko wrócił na cmentarz. Zdążył jeszcze na koniec uroczystości.
Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply