Zasypywali nas ogniem

Wieczorem poszliśmy spać i nagle zostaliśmy obudzeni kanonadą. Strzelanina jak cholera. Zerwaliśmy się z łóżek myśląc, że to Niemcy kontratakują. Ojciec kazał nam przystawić fortepian do drzwi, by utrudnić napastnikom ich sforsowanie. Ja przez okno ukradkiem wyjrzałem na ulicę…

– Po walkach w Lasach Szackich, kiedy był rozkaz wyjścia na północ, dowództwo dywizji wydało rozkaz likwidacji taborów – wspomina Eugeniusz Pindych. – Zgodnie z nim wszystkie wozy taborowe zostały zniszczone. Wszystko, co się dało zapakować, zapakowaliśmy w juki i razem z końmi, które je dźwigały poszliśmy na przeprawę. W jukach była żywność, co partyzantom było najbardziej potrzebne. Nawet ciężka broń, która mogłaby utrudnić marsz została zakopana. W sumie jakieś trzysta, czy czterysta koni było objuczone. Szły one oczywiście z tyłu kolumny. Całe przejście przez tory miało odbywać się w absolutnej ciszy, by nie zwrócić uwagi Niemców. W kolumnie maszerowało kilka tysięcy ludzi i w praktyce okazało się to niewykonalne. Niemcy zorientowali się, ze chcemy pokonać tory i otworzyli do nas ogień z bunkrów rozmieszczonych wzdłuż nich. Część kolumny zdołała przejść, a reszta ponosząc ciężkie straty, niemal w popłochu musiała się wycofać pod ogniem pociągu pancernego. Została przed torami m.in. cała kolumna transportowa, złożona z koni jucznych, w której ja się znajdowałem. Nie przeprawił się też ze swoim oddziałem „Jastrząb”. Potworzyły się różne grupki rozbitków, które na własną rękę usiłowały przebić się w stronę Bugu. Ja przyłączyłem się do oddziałku, liczącego jakieś 40 ludzi. Początkowo prowadziłem jeszcze konia jucznego, ale po pewnym czasie musieliśmy go zastrzelić i zjeść, bo cały prowiant się nam skończył.

Wędrówka po moczarach

– Krążyliśmy po moczarach w koszmarnych warunkach, prawie że ocierając się o Niemców, którzy zajęli cały teren. Raz w nocy wleźliśmy niemal w sam środek jakiejś niemieckiej bazy czołgowej. Stały tam beczki benzyny, jakieś skrzynie. Niemcy nas na szczęście nie zauważyli i zdołaliśmy się wycofać. Ci jednak rano zobaczyli nasze ślady i wysłali za nami patrol. Na posterunku stał wtedy, o ile dobrze pamiętam, Rokicki. Niemcy go pierwsi zauważyli i od razu dali ognia z automatów. Być może zrobili to przez przypadek, bo mieli taka taktykę, że jak wchodzili do lasu, to najpierw dawali ognia ze wszystkich luf. Rokicki został ciężko ranny w brzuch. Niemiecki patrol cofnął się przed naszym ogniem, my wzięliśmy Rokickiego na pałatkę i zaczęliśmy wycofywać się na moczary. Rokicki niestety szybko umarł i pochowaliśmy go pod jakimś krzakiem, a my dalej tułaliśmy się przez te moczary. Bieda i nędza w oddziale była straszna. Najbardziej wszystkim dokuczał głód. Dopiero w czerwcu udało się nam przekroczyć Bug. Najpierw zatrzymaliśmy się w Białce, a później dotarliśmy do Lasów Parczewskich, gdzie na kwaterach rozłożyła się już zasadnicza część dywizji. Tam lizaliśmy rany i dochodziliśmy do siebie. Była tam dobrze zorganizowana baza logistyczna, pracująca na rzecz dywizji. Jej centrum zorganizowano w Ostrowie Lubelskim. Funkcjonowały tu młyny, piekarnie i rzeźnie. Kwatermistrzostwo dywizji kupowało u miejscowej ludności zboże, krowy i świnie, z których wytwarzano produkty żywnościowe. Nawet od tamtego czasu, jak pamiętam, zaczęto nam wypłacać żołd. O ile pamiętam, wypłacano nam dwa złote dziennie.

W zwartym szyku do kościoła

– Oprócz Ostrowa Lubelskiego oddziały dywizji stacjonowały też w Uścimowie, Jedlance i Białce. Mnie po reorganizacji oddziału przydzielono do jednej z kompanii „Jastrzębia”. Pamiętam, że żołnierze dywizji dochodzili szybko do siebie, nabierali sił. W oddziałach podniosło się morale, przywrócono w nich dyscyplinę i rozpoczęto intensywne szkolenie wojskowe. Wysunięte głęboko patrole i działalność wywiadowcza zapewniała pełne bezpieczeństwo zgrupowania. Ludność cywilna na bieżąco także informowała nas o ruchach nieprzyjaciela. W Ostrowiu Lubelskim żołnierze w zwartym szyku szli zawsze na Msze św. do kościoła. Na moment zapominaliśmy, że dookoła nas byli Niemcy, którzy trzymali się jeszcze mocno. Wszyscy wiedzieli, ze nie zostawią nas w spokoju. Po kilku tygodniach Niemcy istotnie zaczęli zaciskać wokół nas pętlę okrążenia. Początkowo mieliśmy bronić się w Lasach Parczewskich wspólnie z oddziałami Armii Ludowej i oddziałami radzieckimi. 17 lipca 1944 r. odbyła się odprawa oficerów WDP AK i dowódców sowieckich oraz aelowskich. W jej trakcie zaproponowano dywizji wspólną obronę przed Niemcami w Lasach Parczewskich. Major „Kowal”, pełniący wówczas obowiązki tymczasowego dowódcy dywizji w zastępstwie płk Jana Szatowskiego „Twardego” przystał na ich propozycję, ale pod warunkiem, że oddziały AL i partyzantki sowieckiej podzielą się z dywizją amunicją. Tej bowiem nam brakowało. AL-owcy dostawali zrzuty zaopatrzenia z samolotów sowieckich.

Wymarsz z Lasów Parczewskich

– My od wielu tygodni nie mieliśmy żadnego zaopatrzenia w amunicję i jej zapasy były na wyczerpaniu. W takiej sytuacji podejmowanie walki pozycyjnej, w której szybko by zostały zużyte, równało się z samobójstwem. „Kowal” poprosił więc gen. Baranowskiego, dowódcę oddziałów radzieckich, operujących w Lasach Parczewskich i oficerów AL o dostarczenie dywizji odpowiedniej ilości amunicji. Ci jednak odmówili twierdząc, że mają zakaz dzielenia się amunicją z oddziałami podległymi Rządowi Emigracyjnemu w Londynie. W takiej sytuacji „Kowal” uznał, że dywizja samodzielnie przebije się w inny rejon, zanim Niemcy zamkną pierścień. Ci wkrótce zaczęli realizować operację „Cyklon”, której celem było otoczenie i zniszczenie oddziałów partyzanckich, przebywających w Lasach Parczewskich. Pamiętam, jak „Jastrząb” został nagle wezwany do „Kowala” i po jego powrocie otrzymaliśmy rozkaz wymarszu. Taki sam rozkaz doszedł do innych dowódców i wkrótce kolumna marszowa ruszyła. Szliśmy wzdłuż linii kolejowej Parczew – Lubartów , kierując się na miejscowości: Gródek, Tyśmienica, Brzeźnica Książęca. Na czele szedł „Gzyms” ze swoim batalionem, za nim oddziały „Sokoła”, „Hrubego” i „Korda”. Batalion „Jastrzębia”, w którym ja się znajdowałem zamykał kolumnę. Przed nimi jechały wozy taborowe. Świadomość, że idziemy wzdłuż torów u wielu żołnierzy wywoływała wspomnienia torów spod Jagodzina. Wszyscy obawiali się, że tory są obsadzone przez Niemców i będą kłopoty z ich przekroczeniem. Nie można było też wykluczyć, że Niemcy ściągną, tak jak pod Jagodzinem, pociąg pancerny.

Konie się spłoszyły

– Na szczęście nie szliśmy przez błota, ale drogami leśnymi i wiejskimi. W pewnym momencie obawy żołnierzy niestety się spełniły. Z prawej strony dostaliśmy ogień. Niemcy zaczęli strzelać rakietami, które w taborze wywołały panikę. Konie się spłoszyły i ruszyły w wozami w pole. „Jastrząb” opanował jednak sytuację i nie zważając na to, co się dzieje w taborze, wydał rozkaz do ataku. Niemcy nie wytrzymali i opuścili pozycje. Obsadzili oni stację kolejową w Gródku. W Brzeźnicy Książęcej rozłożyli się po zachodniej stronie nasypu kolejowego, zza którego zasypywali nas ogniem. Gdy jednak zobaczyli naszą ławę, to się wycofali w kierunku Lubartowa. Z niewielkimi stratami udało nam się dostać w wyznaczony rejon do Lasów Lubartowsko-Kozłowieckich. Tu byliśmy poza zasięgiem operacji „Cyklon”. W związku ze zbliżaniem się frontu, przystąpiliśmy do realizacji zadań wynikających z akcji „Burza”. Zajęliśmy m.in. Lubartów, zdobyliśmy niemiecki pociąg i wzięliśmy 6o jeńców. Oddziały dywizji zajęły także Firlej i Kock. Potem niestety przeżyliśmy dramat rozbrojenia i zwolnienia z przysięgi. Mogliśmy iść, gdzie chcieliśmy. Ja z kilkoma kolegami postanowiłem wrócić do Kowla. Pojechaliśmy do Chełma licząc, że z niego uda nam się tak jak za czasów okupacji niemieckiej, bez trudu przedostać się do Kowla. W Chełmie niestety dowiedzieliśmy się, że na Bugu jest granica polsko-sowiecka i o przedostanie się przez nią nie było mowy. Dla mnie był to szok. Mój Kowel, w którym się urodziłem i wychowałem nie był już w Polsce, tylko za granicą. Na dworcu spotkałem małżeństwo Skotnickich, pracujących na kolei i zaprzyjaźnionych z moją rodziną. Poinformowali mnie, że moja mama zginęła w czasie oblężenia w kwietniu 1944 r., a ojciec przedostał się z Kowla do Chełma i gdzieś się tu obraca. Jakoś udało mi się go odnaleźć. Wtedy jeszcze nie pracował. Zarejestrował się jednak jako kolejarz i czekał na skierowanie do jakiejś pracy. Wraz z nim mieszkał również brat. Wspólnie jakoś się urządziliśmy i doczekaliśmy do zakończenia wojny. Na początku maja 1945 r. ojciec został oddelegowany do pracy na kolei w Stargardzie Szczecińskim w charakterze dyżurnego ruchu.

Ucieczka ze Stargardu

– Przyjechaliśmy do tego Stargardu we trzech – ojciec, ja i brat 8 maja, jak pamiętam. Tato zgłosił się do zawiadowcy stacji, który przyjął go do pracy i kazał mu wybrać któryś z kolejowych domów poniemieckich. Wspólnie z nim wybraliśmy jednorodzinny poniemiecki dom, w którym zamieszkaliśmy. Był całkowicie umeblowany, a w jego piwnicach stało jeszcze dużo weków. Wieczorem poszliśmy spać i nagle zostaliśmy obudzeni kanonadą. Strzelanina jak cholera. Zerwaliśmy się z łóżek myśląc, że to Niemcy kontratakują. Ojciec kazał nam przystawić fortepian do drzwi, by utrudnić napastnikom ich sforsowanie. Ja przez okno ukradkiem wyjrzałem na ulicę, ale zamiast napastników zobaczyłem tłumy żołnierzy sowieckich, strzelających na wiwat. Szybko okazało się, że właśnie skończyła się wojna i sowieccy żołnierze strzelając w powietrze wyrażając swoją radość. Ojca to jednak nie uspokoiło. Nocami jeszcze wokół miasta rozbrzmiewały strzały i widziało się łuny pożarów. Ojciec uznał, że tu nie zostaniemy. Bał się, że którejś nocy Niemcy przyjdą i nas wymordują. Ojciec wierzył ponadto, że coś się zmieni i będziemy jednak mogli wrócić do Kowla. Przyjechaliśmy z powrotem do Chełma, gdzie ojciec poszedł do znajomego zawiadowcy i przedstawił sytuację. Ten przyjął go do pracy, ale już nie na kierownicze stanowisko, tylko na rewidenta. W tym charakterze ojciec przepracował do emerytury. Ja w 1945 r. zacząłem chodzić do 7 klasy szkoły podstawowej. Któregoś dnia, będąc w kościele „na górce” w Chełmie, zobaczyłem nagle swojego dowódcę plutonu zaopatrzenia Huczka-Cytryckiego, którego wcześniej uważałem za poległego.

Pakuj manatki i uciekaj!

– Zaginął on bowiem przy przejściu przez tory pod Jagodzinem. On też mnie poznał i po wyjściu z kościoła przywitał się ze mną i zasypał licznymi pytaniami, zaczynając od pytania – syneczku, co tu robisz?, jak ty tu żyjesz? – Odpowiedziałem mu, że kończę w czerwcu siódmą klasę, a on wtedy – syneczku, ja ci radzę, pakuj manatki i uciekaj z tego Chełma, bo trafisz do więzienia! Naszych chłopaków zaczynają aresztować i przesiewają poszczególne środowiska w ich poszukiwaniu. Wtedy po ukończeniu siódmej klasy ja i dwóch moich kolegów- Lityński i Władek Zagórski pojechaliśmy do Głuchołaz k. Nysy, gdzie podjęliśmy pracę w fabryce papieru. Przyjęli nas bez problemu, kazali wybrać sobie poniemiecki domek do zamieszkania, zaoferowano nam także możliwość korzystania z nowo otwartej zakładowej stołówki. Szybko się urządziliśmy. Ja, korzystając z możliwości, zapisałem się także do wieczorowego technikum papierniczego, uruchomionego przy fabryce, które w ciągu dwóch lat ukończyłem. Następnie powołano mnie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Najpierw zgłosiliśmy się do Wojskowej Komisji Rezerw w Kłodzku. W naszej grupie było jakieś sto chłopa. Kazano ustawić się nam w dwuszeregu. Później przyszedł plutonowy i kazał odliczyć do dziesięciu. Następnie wydał komendę „w prawo zwrot” i tej pierwszej dwudziestce, w której i ja się znalazłem, siadać na ciężarówkę. Przywieziono nas do Kielc, gdzie w 7 pułku piechoty odbyliśmy szkolenie rekruckie. Ja, mając doświadczenie wojskowe z 27 WDP AK, gdzie do szkolenia wojskowego przywiązywano dużą wagę , górowałem nad kolegami. Mój dowódca drużyny, starszy szeregowy Anioł miał skończone trzy klasy i nie umiał dobrze czytać.

Na krzyk i na grandę

– Rekrutów uczył „na krzyk” i „na grandę”. Dowódca plutonu kapral podchorąży Kucharski szybko zainteresował się, że jestem mądrzejszy od dowódcy drużyny. Wzywał mnie na rozmowy i pytał się, skąd ja znam budowę karabinu, dlaczego umiem tak dobrze strzelać itp. Tłumaczyłem mu, że mieszkaliśmy w Kowlu obok koszar, zawsze się wojskiem interesowałem i temu podobne bajeczki. Ani myślałem przyznawać się do tego, że należałem do partyzantki. Szybko uznano mnie za najlepszego żołnierza w plutonie i jak odbywała się przysięga, to ojca, który przyjechał w kolejarskim mundurze, zaproszono na trybunę. Po przysiędze rozdzielano wszystkich żołnierzy do jednostek. Część żołnierzy skierowano do szkoły podoficerskiej, część do wojsk samochodowych, a pięciu z naszej kompanii, w tym mnie, wysłano do Oficerskiej Szkoły Piechoty w Legnicy. Musiałem napisać kilkakrotnie życiorys, ale w żadnym z nich nie wspomniałem nawet o przynależności do dywizji. Jak się żegnałem z Huczkiem-Cytryckim, to ten zaklinał mnie – pamiętaj synku, nigdy do AK się nie przyznawaj , bo jak to zrobisz, to cię zniszczą. Na miejscu w szkole razem z innymi skierowanymi, przeszedłem jeszcze dodatkowe egzaminy. W ich wyniku z 200 skierowanych do szkoły, zostało przyjętych 70. Trzeba było bowiem wykazać się wiedzą z matematyki, historii i języka polskiego. W ramach egzaminu pisaliśmy m.in. dyktando. Szkołę ukończyłem w 1950 r., dostając awans na chorążego. Przyjechali tzw. „kupcy”, czyli oficerowie poszukujący uzupełnień do jednostek. Także kazali się nam ustawić w dwuszeregu i odliczyć do sześciu. W tej dwunastce ja też byłem. Oświadczono nam, że otrzymujemy przydział nie do jednostki liniowej, ale do formacji, zajmującej się ochroną rządu. Przejechaliśmy do Warszawy, gdzie nas zakwaterowano i przemundurowano. Otrzymaliśmy wyjściowe mundury ze sznurami i rozpoczęliśmy służbę m.in. w Belwederze, gdzie urzędował Bierut. Zdarzało się, że pełniłem służbę za bramą, a także w jego wnętrzach. Stamtąd szybko przenieśli mnie do Bydgoszczy.

Wizyta ubowca

– Co się okazało? Do mojego ojca przyszedł jakiś tajniak, najprawdopodobniej z UB, który zaczął go wypytywać, co tam u niego słychać, czym się zajmują synowie itp. Ten chciał się pochwalić i powiedział, że jeden z jego synów służy w jednostce ochrony rządu, a drugi kończy studia lekarskie na Akademii Medycznej w Lublinie. Tajniak ciągnął go za język, niby to gratulując ojcu udanych synów, a ten chcąc się jeszcze bardziej pochwalić dodał jeszcze, że syn to nawet był w partyzantce. Ugryzł się, co prawda, w język, ale tajniak raport napisał i już stałem się podejrzany. Przeniesiono mnie do Bydgoszczy, gdzie zainteresowała się mną informacją wojskowa. Początkowo rozmowy ze mną były delikatne, niejako na marginesie. Pytano mnie, skąd pochodzę, czy byłem w partyzantce itp. Nie mówiłem, ze byłem w AK, udzielałem jakichś wymijających odpowiedzi. Mianowano mnie nawet dowódca plutonu, a potem dowódcą kompanii. Myślałem, że wszystko się uspokoiło. Informacja jednak o mnie nie zapomniała. c.d.n.

Marek Koprowski
0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply