Relacja z Wileńszczyzny
70 lat temu dla pani Anieli Dyluś i jej rodzinie zawalił się świat. Skończyło się dla niej beztroskie dzieciństwo, spędzane w rodzinnym zaścianku Ustroń na Wileńszczyźnie, niedaleko od Budsławia, a zaczęło się życie pod sowiecką okupacją, która dla polskich ziemian, nawet nie mających wielkich majątków nie wróżyła niczego dobrego. Gdyby nie ona, rodzinne gniazdo kojarzyłoby się jej z lipowa aleją, prowadzącą do rodzinnego dworku, potężnym dębem, stojącym na rozstajnych drogach, którego objąć mogło tylko czterech ludzi. Dzisiaj częściej kojarzą się jej żołnierze w czerwonych otokach niż ogromne konary prastarego drzewa.
– Nasza rodzina nie była zbyt bogata – wspomina pani Aniela – Miała sto hektarów ziemi, trzy konie pociągowe i jeden do jazdy wierzchem, na którym jeździł ojczym doglądający gospodarstwa i stada krów. Posiadaliśmy też duży sad. Nie był to wielki majątek, pozwalający na wystawne życie, ale na pewno żyło nam się lepiej niż wielu mieszkańcom pobliskich wsi, wśród których dominowali Białorusini. W wielu chałupach bieda aż piszczała. Mieszkaliśmy w okolicy bardzo wymieszanej pod względem etnicznym. W okolicznych wsiach, takich jak Rakucie, Niewierów, Zadubienie mieszkały różne nacje. W Niewierowie dominowali np. Tatarzy, w Rakuciach Białorusini, a w Zadubieniach Polacy. Wszyscy żyli w zgodzie i pamiętam, ze wśród swoich koleżanek miałam nie tylko Polki, ale również Białorusinki. Po wkroczeniu bolszewików żaden z najbiedniejszych nawet sąsiadów nie przyszedł, by zabrać sobie coś z naszego majątku. Nikt w nich nie chciał też wprowadzić się do naszego dworku, który zabrano nam już w dwa dni po wkroczeniu Armii czerwonej, pozostawiając nam do zamieszkania tylko kuchnię. Za wojskiem szły oddziały NKWD, które kontynuowały „wyzwolenie”. Zabrali nam wszystko. Opieczętowali pokoje i zabronili do nich wchodzić. Mogliśmy mieszkać, tak jak wcześniej powiedziałam, w kuchni. Później przyjechała następna ekipa, która przeszukała skrupulatnie całe obejście. Wyglądało tak, jakby szukali złota i kosztowności. Skrupulatnie przejrzeli naszą bibliotekę. Przeglądali praktycznie wszystkie książki, które następnie wyrzucali na środek pokoju. Myśleliśmy, że wyrzucą na podwórko i zrobią z nich ognisko, ale nie. Przyjechali z ciężarówką , załadowali wszystkie i wywieźli. Byli niezadowoleni, że nie znaleźli żadnych kosztowności. Te bowiem moja mama schowała do bańki na mleko i zakopała pod jaśminem. Ukryła w niej m.in. wszystkie odziedziczone po przodkach srebra rodowe. Spodziewaliśmy się bowiem wkroczenia bolszewików. Kilka kilometrów od nas znajdowało się wzgórze, z którego było widać, co dzieje się za sowiecka granicą. Jeszcze zresztą na długo przed wybuchem wojny w naszych stronach mówiło się, że wejście bolszewików na Kresy to tylko kwestia czasu. Rekwizycja naszego majątku obfitowała w elementy humorystyczne. Enkawudzista spisujący nasze bydło zdumiał się bardzo, gdy dowiedział się, że buhaj nazywa się „politruk” – Jak to politruk? – wrzasnął bojąc się, – kak tak można? – ruszając się z pretensjami do mojej mamy. – U nas było, więc nazwali – odpowiedziała. Ten nie dał się zbić z tropu. – Wy tak nazywali etowo byka, sztoby nas poniżyć! – Było to już groźne, bo funkcjonariusz mógł potraktować to jako przestępstwo przeciwko Związkowi Radzieckiemu, ale on uśmiechnął się i w końcu zaczął się śmiać. Poklepał buhaja , który był okazały, machnął ręką orzekając – niech będzie politruk i pod taką nazwą zapisał go w swojej statystyce. Generalnie, jak sobie przypominam, enkawudziści, z którymi do czynienia miała moja rodzina zachowywali się uprzejmie i nie pokazywali siły swojej władzy. W większości byli to młodzi chłopcy ciekawi, co działo się za sowiecką granicą. Każdy z nich, mimo, że zachowywał się bardzo oficjalnie i urzędowo, starał się sobie coś wziąć „na pamiątkę”. Nie wszystko, co znaleźli w naszym mieszkaniu zapisali w protokołach, część rzeczy powędrowała do ich kieszeni. Zabrali nam najpierw wszystkie zegarki, jakich nie zdołaliśmy ukryć, później zarekwirowali rowery, a następnie część damskiej bielizny, szczególnie takiej z koronkami. Nawet, gdy nas „oswobodzili” już prawie ze wszystkiego, odwiedzali nas jeszcze pojedynczy funkcjonariusze, by sobie coś wziąć „na pamiątkę”. Pamiętam jednego enkawudzistę, który przygalopował na koniu. Wszedł do zajmowanej przez nas kuchni, grzecznie powiedział – zdrastwujtie – i zapytał – szto u was słyszno? – Odpowiedzieliśmy, że bieda , nie mamy nawet mleka dla chorej matki. – Pasmatriu – rzucił i zaczął zaglądać do szuflad. W jednej znalazł pozłacaną papierośnicę ojczyma, niewiele wartą. – Szto takoje? – spytał od razu. Mama powiedziała, że papierośnica. Obejrzał ją jeszcze raz i kiwając głową z zachwytu powiedział z podziwem – kakaja krasiwaja! Potem zapytał, czy może sobie wziąć. Matka pozwoliła. Późną jesienią 1939 r. nie byliśmy już w dworku sami. Do pustych pokoi wprowadzili się jacyś sowieccy urzędnicy. Chyba Rosjanie, bo mówili ze sobą po rosyjsku. Nas wywieźli do Kazachstanu zimą na początku 1940 r.
spisał Marek A. Koprowski
Zostaw odpowiedź
Chcesz przyłączyć się do dyskusji?Nie krępuj się!