Z kolejarskiej rodziny

Za kilka dni w prasie ukazał się komunikat Agencji TASS stwierdzający, że Niemcy nie zamierzają napadać na ZSRR, a ich wojska, stacjonujące na Lubelszczyźnie, przybyły tam na odpoczynek po kampanii greckiej. Ojciec pokazując mi egzemplarz “Prawdy” z tym komunikatem oświadczył, że teraz wojna jest pewna.

Stanisław Maślanka to Wołyniak, który do wybuchu wojny przez 15 lat dorastał w pobliżu torów kolejowych, niemalże w asyście gwiżdżących lokomotyw i dudniących po szynach pociągów. Urodził się bowiem w Kowlu w kolejarskiej rodzinie i to z tradycjami. Jego dziadek i pradziadek byli kolejarzami. Jak tylko pan Stanisław sięga pamięcią, mężczyźni w jego rodzinie mówili tylko o kolei. Rodzice pana Stanisława nie pochodzili jednak z Wołynia, ale z Lubelszczyzny. Na Wołyń przyjechali niejako służbowo po zakończeniu I wojny światowej, gdy władze polskie zajęły Wołyń i ustanowiły nad nim swoją jurysdykcję. Rosyjska obsługa linii musiała się wynieść i jej miejsce zajęli polscy kolejarze. Władze mobilizowały ich, by wyjeżdżali na Wołyń i pomogli uruchomić strategiczną dla państwa linię kolejową.

– Wielu kolegów ojca z patriotycznego obowiązku wyjechało na Wołyń- mówi pan Stanisław – Namówili go, by do nich dołączył i w ten sposób razem z mamą znaleźli się w Kowlu, w którym się urodziłem. Choć rodzice nie mieli wołyńskich korzeni, to ja jednak uważam się za Wołyniaka. Tak wsiąkłem w wołyńską ziemię i tyle na niej przeżyłem, że czuję się z nią bardzo związany.

Choć urodził się w Kowlu, to dzieciństwo pan Stanisław spędził w Jagodzinie, pierwszej stacji kolejowej, leżącej tuż za Bugiem. Przed wojną była to ostatnia stacja na Wołyniu na linii Kowel- Lublin- Warszawa. Od Kowla dzieliło tę miejscowość 50 km. Bliżej z niej było do Chełma na Lubelszczyźnie , bo tylko 30 km. Okolicę swojego dzieciństwa pan Stanisław pamięta doskonale.

– Obok stacji znajdowała się wieś Jagodzin, w której mieszkaliśmy. Po drugiej stronie torów rozciągała się wieś Rymacze. W niej znajdowała się szkoła, do której chodziłem. Cała okolica była zamieszkana wyłącznie przez Polaków. Takie wsie jak Jankowce, Kupracze, Terbejki, Kąty, Ostrówki, Wola Ostrowiecka stanowiły praktycznie czysto polską enklawę. Mieszkali w nich tylko pojedynczy Ukraińcy, no i oczywiście Żydzi, którzy trafiali się wszędzie. Jedynym mankamentem życia w Jagodzinie był fakt, ze w pobliżu nie było gimnazjum i musiałem dojeżdżać do Chełma, leżącego bliżej od Kowla. Niektórzy moi koledzy mieszkali na stancjach, ale dla mnie jako kolejarskiego syna30 km to nie była żadna odległość.

Punkt przerzutowy

Wybuch wojny we wrześniu 1939r. pan Stanisław pamięta jak zły sen. Kolej szybko przestała funkcjonować, bo niemieckie bombowce zniszczyły most kolejowy łączący oba brzegi Bugu. Po wkroczeniu Sowietów polska konspiracja powstałą niemal natychmiast i pan Stanisław jako kolejarski syn znalazł się w orbicie jej działania. Polskie podziemie chciało urządzić w nim punkt przerzutowy przez niemiecko- sowiecką linię demarkacyjną na Bugu.

– Pierwsze przymiarki do jego utworzenia dobrze rokowały- mówi pan Stanisław – Most kolejowy na Bugu był wprawdzie zniszczony, ale pociąg z polską obsługą do Jagodzina dojeżdżał. Na stacji nadal też pracowali polscy kolejarze. Sowieci wprowadzili jednak szybko swoje porządki. Wzdłuż granicy została utworzona strefa graniczna, do której by wejść lub do niej wjechać trzeba było mieć specjalną przepustkę. Pociąg z Kowla przestał dojeżdżać do Jagodzina i jego końcowa stacja została wyznaczona w Lubomlu. Stację w Jagodzinie utrzymywano w gotowości do ruchu, ale wszystkich polskich kolejarzy z niej zwolniono, a w ich miejsce przywieziono kolejarzy z ZSRR. Tuż nad Bugiem Sowieci zbudowali posterunki wartownicze, zaorali pas ziemi, bronowany co dwa dni i ustawili przed nim płot z drutu kolczastego i zasieki. Cały teren przygraniczny był też penetrowany przez patrole z psami. Sam słyszałem jak jeden z sowieckich oficerów pokazując ręką na granicę chwalił się- ni pticzka nie prielietit. W takich warunkach o utworzeniu punktu przerzutowego nie było nawet mowy. Cała konspiracja musiała zostać uśpiona. Moja rodzina zaczęła też mieć kłopoty z codziennym utrzymaniem. Musieliśmy opuścić dom kolejowy i szukać mieszkania na wsi. Na szczęście ojcu szybko udało się znaleźć zastępcze lokum.

Praca w tartaku

– Właściciel dwupokojowego domku z kuchnią, kawaler poszedł na wojną i nie wrócił. Jego rodzina zgodziła się nam wynająć ten domek i mieliśmy dach nad głową, całkiem niezły jak na ówczesne czasy. Gorzej było ze znalezieniem pracy. Tej bowiem nie było wcale. Imaliśmy się dorywczych zajęć. Razem z ojcem rąbaliśmy np. drzewo dla szpitala, który w nadleśnictwie w Rymaczach urządzili Sowieci. Mama z siostrą prały i łatały bieliznę dla tego szpitala. Dopiero później dostałem pracę w dawnym tartaku żydowskim, upaństwowionym i przejętym przez władze sowieckie. Pracował on pełna parą, dostarczając deski i belki do budowy różnych umocnień i magazynów, budowanym przez Armię Czerwoną w pasie przygranicznym. Gdy w tartaku była np. awaria, co często się zdarzało, Sowieci brali nas do pracy przy realizacji tych obiektów. Początkowo robili to w pobliżu samej granicy , na odkrytym terenie, niemal na oczach Niemców. Pewnego razu przyjechał na inspekcję jakiś sowiecki generał, który po obejrzeniu dotychczasowych prac wpadł we wściekłość. Kazał wszystkie składy i magazyny i umocnienia rozebrać i odsunąć od granicy. Oświadczył, że umocnienia , które obserwator niemiecki widzi przez lornetkę z kościoła w Dorohusku nie mają żadnego znaczenia. Dzięki temu razem z ojcem mieliśmy dodatkową pracę. W Jagodzinie Sowieci zbudowali wieżę obserwacyjną, na której dyżur stale pełniło dwóch wartowników, obserwujących „niemiecki” brzeg”. Mieli oni bezpośrednie telefoniczne połączenie z Kijowem.

Pomimo, iż życie w przygranicznej strefie z pewnością nie było łatwe, to dla Polaków z Jagodzina i okolic miało swoje plusy. Jest swoistym paradoksem, że NKWD dawało się im mniej we znaki niż na bardziej oddalonych od granicy terytoriach.

Wywózek nie było

– Większych aresztowań , czy wywózek u nas nie było- podkreśla Stanisław Maślanka – W szkole w Rymaczach nie zwolniono np. polskich nauczycieli. Owszem, przysłali do niej dwóch sowieckich, ale polscy pozostali. Było to tym dziwniejsze, że dwóch z nich było oficerami rezerwy. Żyli oni w ciągłym strachu, ale nikt ich nie ruszał. Wreszcie jeden z nich jakoś przedostał się za Bug. Tego drugiego pozostawiono w spokoju. Doczekał szczęśliwie do wkroczenia Niemców. Mój ojciec tłumaczył to faktem, że wieści, co dzieje się na terytorium zajmowanym przez Sowietów bardzo szybko docierały na druga stronę Bugu, a ci starali się dbać o opinię…Czy to był główny motyw postępowania władz sowieckich, nie wiadomo. Wiosną 1941r. coraz bardziej oczywiste stawało się, że wojna niemiecko- sowiecka jest tylko kwestią czasu. Wśród żołnierzy radzieckich stacjonujących w okolicach Jagodzina dało się wyczuć nerwowość, a po jego drugiej stronie granicy dało się słyszeć ryk silników. W czerwcu 1941r. zaczęły nad nami przelatywać niemieckie samoloty zwiadowcze . Czyniły to w biały dzień. Pamiętam, że pewnego razu nadleciały trzy. Jeden skręcił w stronę Brześcia, drugi Włodzimierza, a trzeci krążył nad nami. Sowieci nie reagowali. Tylko na wieży obserwacyjnej wartownik raz po raz kręcił korbka telefonu i krzyczał do słuchawki- po wozduchie!

Prawda na opak

– Za kilka dni w prasie ukazał się komunikat Agencji TASS stwierdzający, że Niemcy nie zamierzają napadać na ZSRR, a ich wojska, stacjonujące na Lubelszczyźnie przybyły tam na odpoczynek po kampanii greckiej. Ojciec pokazując mi egzemplarz „Prawdy” z tym komunikatem oświadczył, że teraz wojna jest pewna. Wszystko to bowiem co ukazuje się w prasie sowieckiej trzeba czytać odwrotnie. Wojna istotnie za kilka dni wybuchła. O czwartej rano 21 czerwca 1941r. obudziła nas kanonada artyleryjska. Niemcy z ogromną precyzją ostrzeliwali pozycje sowieckich pograniczników. Jeden z pierwszych niemieckich pocisków trafił we wspomnianą, drewniana wieżę obserwacyjną, która rozleciała się w kawałki. Strażnica pograniczników także szybko legła w gruzach. Pogranicznicy uciekali w popłochu. Większość tych , którzy nie zginęli od ognia artyleryjskiego, uciekało w bieliźnie. Oporu nikt Niemcom nie stawiał. Niemcy szybko zajęli Jagodzin. Wtedy od strony Lubomla nastąpił radziecki kontratak , próbujący opanować sytuację. Niemcy zostali zatrzymani . Rozpoczęła się bitwa trwająca trzy dni. Niemcy byli już sto kilometrów w głębi Wołynia i zajęli Łuck, a u nas Sowieci stawiali opór, zanim odskoczyli. Czerwonoarmistów zginęło całe mnóstwo. Niemcy po zajęciu Jagodzina początkowo nie pozwolili ich pochować. Dopiero po tygodniu, gdy nad Jagodzinem zaczął unosić się smród rozkładających się zwłok, kazali je pogrzebać. Wzdęte ciała poległych nie były przenoszone na cmentarz, ale chowane tam, gdzie kto zginął. Kopało się głęboka jamę obok zwłok i wkładało się do niej trupa. Niemcy szybko wprowadzili swoje porządki, zaczynając od uruchomienia kolei. Polacy na nowo zostali na niej zatrudnieni. Ojciec objął posadę „drogowca” remontującego tory , a ja na stacji zostałem chłopcem do wszystkiego.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply