Nie tylko Polacy

Nadzór nad szpiegiem, który przybrał pseudonim “Molly”, powierzono “Żbikowi” – Edkowi Relidze, i “Wilkowi” – Wackowi Kochańskiemu. Chłopcy mieli się z nim zaprzyjaźnić, ale jednocześnie nie spuszczać z oka w dzień i w nocy.

– Na przełomie stycznia i lutego 1943 r. stany osobowe oddziałów zgromadzonych w rejonie Bielina szybko się rozrastały – wspomina Józef Czerwiński. – Co rusz docierały kolejne grupy młodzieży chcącej walczyć o polski Wołyń. Wśród napływających do Bielina ludzi było również wielu przedstawicieli innych narodowości. Najliczniejszą grupę stanowili Żydzi. Na terenie działania dywizji i pod jej ochroną znajdowało się łącznie kilkaset osób narodowości żydowskiej. Byli to uciekinierzy z getta we Włodzimierzu, Kowlu i innych miejscowości , ukrywani przez rodziny polskie. Kilkanaście osób przechował w gospodarstwie swoich rodziców Władysław Szwed – „Żabka”, w wykonanym wspólnymi siłami schronie, przemyślnie urządzonym i zamaskowanym. Z narażeniem życia własnego i rodziny ukrywał uciekinierów i żywił przez kilka miesięcy. Jemu i jego rodzicom zawdzięczają życie członkowie rodzin Malcmanów, Kaców, Szajów oraz sześć osób z rodziny Wapniarskich. Część licznej grupy chronionych przez dywizję Żydów pracowała w warsztatach na rzecz oddziałów partyzanckich. Wyrabiali siodła dla kawalerii , naprawiali buty itp. Niektórzy, stosunkowo niewielu, byli partyzantami w poszczególnych kompaniach. W służbie zdrowia pracowało kilku lekarzy narodowości żydowskiej, ofiarnie niosąc pomoc rannym partyzantom. W naszej czwartej kompanii woźnicą był starszy strzelec „Kos”, a w okresie późniejszym jednym z żołnierzy „Pipka”- Piotr Perelmuter (nazywaliśmy go Pejpi”), który został ranny podczas przebijania się zgrupowania „Gardy” przez front na Prypeci. Partyzanci narodowości żydowskiej byli traktowani tak samo jak wszyscy inni i cenieni przez współtowarzyszy w zależności od ich walorów osobistych i bojowych.

Byli dobrymi żołnierzami

– Zdecydowana większość Żydów znajdujących się na obszarze działań 27 dywizji ocalała. W kwietniu 1944 roku, po wkroczeniu na te tereny oddziałów Armii Radzieckiej, ludność żydowska przeszła przez Turię, do wyzwolonych miejscowości; tylko jednostki pozostały nadal w dywizji. W 27 dywizji było też kilku partyzantów narodowości ukraińskiej lub pochodzących z mieszanych polsko-ukraińskich rodzin. Jeden z nich, plutonowy „Poraj”- Piotr Postrelczuk, był dowódcą zwiadu konnego w naszym batalionie. Początkowo jako podoficer działał w konspiracji na terenie Włodzimierza. Na polecenie kierownictwa AK w tym mieście wstąpił do policji polskiej, a następnie przeszedł do partyzantki. W pewnym okresie odnoszono się doń nieufnie, a nawet został zatrzymany przez żandarmerię 23 pułku; poręczył za niego podporucznik „Lech”, który znał go dobrze z konspiracji i „Poraj” nadal pełnił funkcję dowódcy zwiadu drugiego batalionu. W okresie późniejszym do naszych oddziałów przyłączyło się kilku żołnierzy węgierskich, którzy dość mieli służby w armii współdziałającej z Niemcami. Jeden z nich, Jan Bene, wraz ze zgrupowaniem „Gardy” przeszedł przez front na stronę Armii Radzieckiej. W lutym 1944 roku z garnizonu we Włodzimierzu zbiegł podoficer Wehrmachtu z broni pancernej i trafił do kompanii podporucznika „Piotrusia”. Przywieźli go sańmi Czesiek Kwiatkowski, członek konspiracji we Włodzimierzu, i matka byłego pracownika HKP, a w tym czasie partyzanta z batalionu porucznika „Jastrzębia”, Irka Dolińskiego – „Twardego”, Zofia Dolińska. Wkrótce potem Czesiek został aresztowany.

Uniknęła aresztowania

– Torturowano go na gestapo, następnie rozstrzelano. Zofia Dolińska tylko dzięki przytomności umysłu uniknęła aresztowania, musiała jednak jechać do Włodzimierza. Zbiegły podoficer twierdził, że był plutonowym podchorążym w armii polskiej, służbę odbywał przed 1939 rokiem w Krakowie. Ponieważ zamieszkiwał na terenach włączonych do Reichu, został zwolniony z niewoli, a następnie powołany do armii hitlerowskiej. Nie chcąc jednak dalej w niej służyć, przyszedł do partyzantki. Jego opowieść była prawdopodobna, ale wzbudzała uzasadnione podejrzenie, że jest szpiegiem, postanowiono więc na razie rozbroić go (przyniósł empi i parabellum ze sporą ilością amunicji) i poddać ścisłej obserwacji. Nadzór nad szpiegiem, który przybrał pseudonim „Molly”, powierzono „Żbikowi”- Edkowi Relidze, i „Wilkowi”- Wackowi Kochańskiemu. Chłopcy mieli się z nim zaprzyjaźnić, ale jednocześnie nie spuszczać z oka w dzień i w nocy. W razie próby samowolnego oddalenia się lub podejrzanej działalności zobowiązani byli doprowadzić „Mollego” do dowództwa lub zastrzelić. Oficjalnie stosunek do „Mollego” był poprawny. Powierzono mu prowadzenie szkolenia partyzantów. Broń niemiecką znał świetnie, szybko zapoznał się z bronią radziecką i węgierską, znajdującą się na wyposażeniu kompanii „Piotrusia”, był więc bardzo dobrym instruktorem. Na ćwiczeniach w polu dawał chłopcom w kość tak, że zaczęli go nienawidzić za tę nadgorliwość, ale poziom wyszkolenia kompanii podniósł się wyraźnie. Aby sprawdzić lojalność „Mollego”, odszukano wśród partyzantów syna jednego z oficerów garnizonu krakowskiego i przygotowano dokładnie rozmowę, która przeprowadził on z „Mollym”. Rozmowa potwierdziła, że „Molly” rzeczywiście służył w garnizonie krakowskim przed 1939 rokiem, znał bowiem pewne szczegóły, których Niemcy nie mogliby mu przekazać. Gdy w kilku kolejnych akcjach bojowych wykazał odwagę i dzielnie zachował się w walce, przestano go obserwować. „Molly” okazał się bardzo dobrym żołnierzem i jak przebiliśmy się później na teren Lasów Szackich, został awansowany na podporucznika.

Na koncentrację przyjechał z koniem

– Z innych kolegów pamiętam też 19-letniego „Saszę”, czyli Staszka Sawickiego. Jego rodzice mieli we Włodzimierzu młyn i aktywnie działali w konspiracji. Od 1941 r. ukrywali w swym domu radzieckiego lotnika Wańkę, który oficjalnie dla Niemców był stolarzem. Udzielali też pomocy Żydom z likwidowanego getta. Ich dom służył również za punkt przerzutowy broni z miasta do oddziałów partyzanckich. Staszek, o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem, wstąpił do konspiracji w 1942 r. i złożył przysięgę przed wysłannikiem z Warszawy. Wszyscy cenili go za fantazję, bo na koncentrację przyjechał z koniem, na którym później jeździł w zwiadzie batalionu. By zabrać go z domu, zaprzągł go do sań, schował siodło przed Niemcami, kontrolującymi ruch na rogatkach miasta, udał, że jedzie na wesele. By ich w tym utwierdzić, zabrał ze sobą harmonię, którą wiózł dla będących już w oddziale braci Wąsowiczów. Niemcy kazali mu zagrać na harmonii, pociągnęli z butelki samogonu, którą przezornie zabrał ze sobą i przepuścili go. Na początku marca 1944 r. w rejon koncentracji przybyła tzw. „kompania warszawska”, mająca w swoim składzie wielu zawodowych oficerów i podchorążych. Większość z nich byłą związanych z majorem Janem Kiwerskim „Oliwą”, który został wyznaczony na dowódcę 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK i awansowany później na podpułkownika.”

„Kompania warszawska”

– Oficerowie, którzy przybyli z „kompanią warszawską” objęli stanowiska dowódców w formowanych batalionach. Porucznik Zygmunt Górka-Grabowski „Zając” objął po poruczniku „Bogorii” stanowisko dowódcy mojego batalionu. Dowódcą naszego zgrupowanie, noszącego nazwę „Osnowa” został kapitan Rzaniak „Garda”. Ono razem ze zgrupowaniem „Gromada”, koncentrującym się w rejonie Kowla utworzyły 27 Wołyńską Dywizję Piechoty. Miała ona podkreślić ciągłość armii przedwrześniowej i jej obecność na tych terenach. Z chwilą utworzenia dywizji zaczęła się na Wołyniu realizacja planu „Burza”. Od tej pory zaczęło się już poważne wojowanie, choć wcześniej też bynajmniej nie próżnowaliśmy. Odparliśmy wielokrotne próby Niemców wdarcia się na kontrolowane przez nas terytorium. Rozgromiliśmy wiele skupisk i punktów oporu UPA, która przestała nam zagrażać. Liczebnie wzrosły nasze szeregi, poprawiło się uzbrojenie. Tuż przed Wielkanocą 1944 r. kwaterowaliśmy w Grabinie k. Bielina. Gdy szykowaliśmy się do świętowania, staliśmy się nagle świadkami ataku lotniczego na Bielin. Jeszcze i dziś pamiętam ten straszny widok. Nagle znalazło się nad nim sześć samolotów. Kolejno waliły na skrzydło i z wyciem leciały w dół. Kiedy pierwszy samolot tuż nad ziemią został wyprowadzony przez pilota w górę, rozległy się wybuchy bomb. Po ich zrzuceniu piloci zataczali krąg i zniżając lot ostrzeliwali chłopskie zagrody pociskami zapalającymi z karabinów maszynowych. Nad wsią buchnęły płomienie i zaczęły wznosić się kłęby dymu. Bielin zaczął płonąć.

Bombardowanie Bielina

– Samoloty niemieckie czuły się całkowicie bezkarne. Stacjonujący w Bielinie nasz oddział otworzył ogień do napastników, ale te były opancerzone i odporne na strzały z broni ręcznej i kaemów. Nagle jednak jeden z samolotów runął na ziemię, wywołując w naszych szeregach entuzjazm. Samoloty odleciały, a Bielin spłonął. Wieś miała zabudowania drewniane, kryte słomą, toteż pożar rozprzestrzenił się bardzo szybko. Większa część wsi uległa zniszczeniu. W czasie nalotu zginęło kilkanaście osób cywilnych, wśród nich moja ciotka Anna Barańska, której trzech synów walczyło w dywizji. Zginął też ojciec mojego kolegi z plutonu „Żabki”. We wsi było też wielu rannych. Spaliło się też ponad sto krów i koni. Dla mieszkańców Bielina były to z pewnością bardzo smutne święta. Kilka dni później wraz ze zgrupowaniem partyzantki radzieckiej, mój oddział wziął udział w próbie zajęcia Włodzimierza Wołyńskiego, która niestety nie zakończyła się sukcesem. Garnizon niemiecki odparł nasze natarcie. Zdarzenie to zapamiętałem nie tylko ze względu na zaciętość boju, ale także na to, że w czasie odwrotu spod Włodzimierza zdobyłem pistolet. Na skraju lasu koło Sewerynówki leżało kilku zabitych Niemców. Przechodząc obok zwłok oficera, zauważyłem w trawie coś błyszczącego.

Pistolet za pepeszę

– Był to pistolet. Błyskawicznie go złapałem, by ubiec kolegów. Był to nowy browning, belgijski kaliber 9 mm z przesuwaną szczerbinką. Kolbę miał grubą, w magazynku trzynaście naboi i jeden wprowadzony do komory nabojowej. Takiego pistoletu nie miał nikt w batalionie. Nosiłem go na piersiach, w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wielu moich kolegów ostrzyło sobie na niego zęby. Ostatecznie zamieniłem ten pistolet na pepeszę z rosyjskim majorem, który dołożył do tej transakcji plecak amunicji. Jako jedyny w kompanii miałem taką broń i znów wszyscy mi zazdrościli. Znakomicie później sprawdziła się w walce. Boje zaś toczyliśmy ciężkie. Musieliśmy opuścić okolice Bielina, w których stacjonowaliśmy przez kilka miesięcy i udać się na nowe pozycje. Niemcy chcieli nas wziąć w kocioł i zniszczyć. Znajdowaliśmy się pod ciągłym ogniem artylerii i niemieckiego lotnictwa. W rejonie Stęzarzyc i Pisarzowej Woli Niemcy przycisnęli nas bardzo mocno. W pewnym momencie musieliśmy przegrupować się w kierunku na Zamłynie, idąc głównie lasami. Wiedzieliśmy, że zostaliśmy odcięci od frontu i na radziecką stronę przejść nie zdołamy. Byliśmy piekielnie głodni i zmęczeni. Brakowało nam przede wszystkim chleba, tylko słoniny mieliśmy pod dostatkiem, ale sama słonina z trudem przechodziła przez gardło. Mnie strasznie spuchły stopy i każdy krok sprawiał mi ból. Za posłanie podczas snu w lesie służyły nam mech, gałęzie świerków i wrzosy. Kładliśmy się jeden obok drugiego, nakrywali płaszczami i tulili do siebie, żeby było cieplej. Pamiętam, że w okolicach Zamłynia po raz pierwszy zobaczyłem skoncentrowana dywizję i uświadomiłem sobie, jak wielką stanowiliśmy siłę.

Dolary dla oddziału

– Dotychczas często spotykałem różne oddziały dywizji, zwykle bataliony. Teraz na szerokim trakcie, wiodącym przez las zobaczyłem długie kolumny żołnierzy ustawionych po obu jego stronach. Przed zmrokiem poinformowano nas, że w nocy będziemy się przebijać z okrążenia, przechodząc na drugą stronę torów Jagodzin-Kowel. Polecono nam dokładnie sprawdzić oporządzenie i dopasować je tak, aby nic nie dzwoniło i nie czyniło hałasu. Podporucznik „Lech” poinformował nas, że otrzymał do dyspozycji batalionu 2 tysiące dolarów. – Pieniądze mam tu – wskazał na lewą kieszeń munduru. – Gdybym został zabity lub ranny, weźcie je, to są wasze pieniądze. Dolary i złote ruble sztab dywizji otrzymał z Komendy Głównej AK. Były one przeznaczone głównie na zakup sprzętu, lekarstw i żywności oraz na opłaty za przechowywanie rannych w razie konieczności pozostawienia ich u osób cywilnych. Wieczorem nasze oddziały powoli posuwały się w kierunku Zamłynia. Wśród ciemności w pewnym momencie nasz batalion zatrzymał się przy drodze. Usiadłem pod drzewem i niemal natychmiast zasnąłem, taki byłem zmęczony. Obudziły mnie serie karabinów maszynowych. Zerwałem się na równe nogi, ale mojego batalionu już nie było. Zacząłem biec, żeby go dogonić, ale nie zdołałem.

Marsz z innym oddziałem

– Musiałem kontynuować marsz z innym oddziałem. Bocznymi drogami i ścieżkami szliśmy całą noc. Było jeszcze ciemno, gdy po lewej stronie zobaczyłem taflę dość dużego jeziora. Upłynęło jeszcze około pół godziny i oddział doszedł do torów. Gdy je przekraczaliśmy, zaczynało szarzeć. Z daleka dostrzegłem po lewej stronie budynki stacji w Jagodzinie, a na peronie sylwetki kilkunastu ludzi. Z całą pewnością byli to Niemcy. Nie ostrzelali nas jednak, bojąc się starcia z silniejszym przeciwnikiem. My otrzymaliśmy komendę przyspieszenia kroku. Prawie biegiem przebyliśmy leżącą za torami wieś Jagodzin, aby jak najszybciej oddalić się od torów. Niemcy mogli przecież ściągnąć posiłki. Około godziny ósmej dotarliśmy do wsi Sokół. Myśleliśmy, że tu złapiemy oddech i będziemy mogli odpocząć, ale przeżyliśmy ciężki zawód. Wieś została najpierw ostrzelana ogniem artyleryjskim, a później ruszyło na nią natarcie czołgów osłanianych przez tyralierę Niemców. Nie chcieli, byśmy przebili się na północ i ruszyli za nami w pościg. Zajęliśmy stanowiska na skraju lasu i przywitaliśmy ich huraganowym ogniem. Zalegli na polu, a załogi czołgów bez osłony piechoty nie chciały iść do przodu i się zatrzymały. W końcu Niemcy wycofali się. Odparliśmy atak, ale mieliśmy duże straty. Zabrawszy zabitych i rannych, ruszyliśmy dalej na Smolary.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply