Samolot spadł tuż obok szkoły i eksplodował. Zrobiło to na mnie i moich rówieśnikach ogromne wrażenie. Widok płonących szczątków samolotu mam po dziś dzień przed oczami.

Janina Wójcik urodziła się w Kowlu w 1927 r. Jej ojciec nie był, w odróżnieniu od matki, rodowitym Wołyniakiem, przyjechał na Wołyń z Radomia, ściągnięty do pracy w kowelskim węźle kolejowym przez wujka pani Janiny. Z wykształcenia był bowiem kolejarzem. Tu poznał swoją, pochodzącą z Zasmyków.

– Z miejscowością tą jestem bardzo zżyta – wspomina z rozrzewnieniem pani Janina. – Jak tylko z bratem trochę podrośliśmy, to mama zawsze zawoziła nas z Kowla, gdzie mieszkaliśmy na wakacje do Zasmyk. Przeżyłam tam najwspanialsze chwile swojego dzieciństwa. W 1935 r. rodzice przeprowadzili się do Radomia, ale ja z bratem wakacje nadal spędzaliśmy w Zasmykach. Ojciec zawsze nas tam zawoził. Tak było do 1939 r. Razem z nami przyjeżdżała mama, która nie pracowała zajmując się naszym wychowaniem. Gdy napięcie między Niemcami a Polską rosło i wszyscy wiedzieli, że wybuch wojny jest nieunikniony, ojciec podjął decyzję, że do Radomia nie będziemy wracać, oczekując na rozwój wydarzeń w Zasmykach. Uważał, że tak będzie dla nas bezpieczniej. Wierzył też zapewne, że wojna nie dotrze na Wschód i wkrótce się zobaczymy. Nie przewidział, że Wołyń znajdzie się w strefie okupacji sowieckiej i rozdzieleni zostaniemy granicą i to pilnie strzeżoną.

Obeszła bokiem

– Sama wojna, jak i wkroczenie Sowietów obeszła Zasmyki bokiem. Przez wieś przemykały się tylko grupki polskich żołnierzy, którzy zostawiali broń i prosili o cywilne ubrania, w których mogliby przemykać się w stronę Bugu. Ukraińcy bowiem napadali na pojedynczych żołnierzy polskich i ich mordowali. Do mojej babci też przyszło czterech żołnierzy, zostawili broń, przebrali się, coś zjedli i poszli. Mój wujek, jak się później dowiedziałam ich broń zabezpieczył i zakopał na polu. Bardzo się ona później nam przydała. W momencie tworzenia konspiracji i samoobrony broń pozostawioną przez polskich żołnierzy miało ukrytych w gospodarstwach większość mieszkańców Zasmyk. We wrześniu 1939 r. nikt oczywiście o konspiracji nie myślał. Życie początkowo toczyło się normalnym rytmem. W mojej pamięci utkwiło tylko, że pogoda była bardzo piękna, słoneczna. Główną naszą dolegliwością był brak cieplejszej odzieży. Wyjeżdżając na wakacje jej nie zabraliśmy. Rodzice nie przypuszczali, że nasz pobyt na Wołyniu będzie trwał kilka lat. Mama w związku z tym miała ogromne problemy. Nie miała nas po prostu w co ubrać. Po wkroczeniu Sowietów sklepy natychmiast opustoszały. O kupieniu czegokolwiek w nich do ubrania nie było nawet mowy. Musiałam też zacząć chodzić do szkoły ukraińskiej, jaką uruchomiono w Zasmykach. Jeść mieliśmy co, bo mój dziadek był osoba zamożną. Miał 30 ha ziemi. Szybko się okazało, że w sowieckiej rzeczywistości jest to poważne obciążenie, a bezpiecznie mogą się czuć tylko ci, co nic nie mają. Początkowo jednak nowe władze bogatych rolników się nie czepiały. Nie znaczy to jednak, że o nich zapomniały. Mianowały sołtysem jednego z biedniejszych gospodarzy i jak się później przyznał dostał polecenie przygotowania listy osób przewidzianych do wywózki na Sybir. Umieścił na niej także dziadków i cała nasza rodzinę. Mieliśmy zostać deportowani w końcu czerwca 1941r.

Spadł obok szkoły

Wybuchła jednak wojna i Sowieci musieli w panice uciekać… Z pierwszych dni wojny niemiecko-sowieckiej zapamiętałam tylko zestrzelenie przez Niemców sowieckiego samolotu. Spadł on tuż obok szkoły i eksplodował. Zrobiło to na mnie i moich rówieśnikach ogromne wrażenie. Widok płonących szczątków samolotu mam po dziś dzień przed oczami.

Przyspieszone dorastanie dla pani Janiny Wójcik zaczęło się w 1942 r., gdy miała 15 lat. Wtedy do Zasmyków zaczęły docierać pierwsze informacje, że Ukraińcy zaczynają mordować Polaków. Początkowo były to informacje sporadyczne, ale z biegiem czasu narastające. Mordy te ze wschodu przesuwały się na zachód. Mieszkańcy Zasmyk uznali, że nie ma na co czekać i przystąpili do tworzenia konspiracji.

– Ksiądz, kierownik szkoły i mój wujek nawiązali kontakt z Kowlem i zaczęli organizować struktury podziemia – wspomina pani Janina. – Przez nasz dom zaczęli przewijać się ludzie, będący dowódcami zawiązującej się na Wołyniu konspiracji. Nie zostawali na długo, najwyżej dwa, trzy dni. Dom moich dziadków znajdował się bowiem przy kościele na skrzyżowaniu dróg i praktycznie każdy we wsi wiedział, kto u nas jest. Na kryjówkę się nie nadawał. Za bardzo stał na widoku. Partyzancka „melina” została umieszczona w domu u państwa Zamościńskich. Znajdował się na uboczu pod lasem. W nim było bezpieczniej. Na stałe zaczął kwaterować u nas „Sokół”, który zaczął tworzyć placówkę samoobrony. Była ona, o ile pamiętam, pierwszą na terenie powiatu kowelskiego. Ukraińcy, jak się tylko dowiedzieli o jej istnieniu, chcieli ją koniecznie zlikwidować. Najpierw dobrowolnie chcieli skłonić jej członków, by oddali broń w zamian za gwarancje bezpieczeństwa. Zagrozili, że jeżeli tego nie zrobią, to cała wieś zostanie wymordowana i spalona. Tego typu rozmowy Ukraińcy kilkakrotnie prowadzili z przedstawicielami wsi, ale ci wietrząc podstęp odrzucili ich propozycje. W lipcu 1943 r. do Zasmyk przybyła grupa partyzancka pod dowództwem „Jastrzębia” czyli por. Władysława Czermińskiego. Zorganizował on uderzenie wyprzedzające na ośrodek ukraiński w Gruszówce dużej ukraińskiej wsi, w której UPA przygotowywała się do napadu na Zasmyki, gromadząc siły. O ile wiem, „Jastrząb” został uprzedzony o zamiarze UPA przez Ukraińca mieszkającego w tej miejscowości. Od tej pory do Zasmyk, jak pamiętam, zaczęli uciekać Polacy ze wschodniej części powiatu kowelskiego, szukając w nich schronienia przed nożami i siekierami Ukraińców. Jednocześnie z Kowla zaczęli przyjeżdżać młodzi chłopcy, którzy chcieli wstąpić do oddziału AK. Pamiętam też, że na podwórku dziadków przez kilka dni stacjonował oddział Schutzmanów z Maciejowa, złożony z Polaków, którzy zdezerterowali przechodząc na stronę polską w umundurowaniu i z uzbrojeniem.

Po ogłoszeniu mobilizacji

W listopadzie 1943 r. do Zasmyk przyjechał z Kowla doktor Grzegorz Fedorowski „Gryf” i w tym momencie dla mającej wówczas 16 lat pani Janiny zaczęła się przygoda z konspiracją. Doktor Fedorowski uznał, że młode dziewczęta powinny przygotowywać się do pełnienia roli sanitariuszek w oddziałach AK, które powstaną po ogłoszeniu mobilizacji. Przyjął od nich przysięgę i udzielił wstępnego szkolenia. Nim jednak pani Janina stała się sanitariuszką z krwi i kości, przeżyła jeszcze napad banderowców na przylegające do Zasmyk miejscowości.

– Było to w grudniu 1943 r. – wspomina pani Janina. – Dokładnie w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Ksiądz Żukowski ze względu na bezpieczeństwo nie odprawiał pasterki o północy, tylko przeniósł ją na szóstą rano. Gdy całą rodziną przyszliśmy na to nabożeństwo, usłyszałyśmy jakiś dziwny dźwięk. Nasze pierwsze wrażenie było takie, że ktoś rzuca garście kamieni w nowy dach kościoła przykryty niedawno blachą. Okazało się, że banderowcy napadli na pobliskie polskie kolonie Radomlę i Janówkę i zaczęli strzelać seriami i część kul docierała do kościoła. W miejscowościach tych była również samoobrona, ale była sparaliżowana. Napastnicy byli bowiem w niemieckich mundurach i zdezorientowani Polacy bali się do nich strzelać. Wszyscy starali się uciekać do Zasmyk. Ukraińcy to zręcznie wykorzystali. Spalili obie miejscowości i wymordowali wiele osób. Bardzo dużo też ranili. Moja babcia, która była wówczas głową rodziny, bo dziadek zmarł w 1942 r. uznała, że Zasmyki też nie są bezpieczne i trzeba z nich uciekać. Babcia zaprzęgła konie do wozu i kazała nam wszystkim na niego wsiąść i mojemu bratu, który służył do Mszy św. jako ministrant biec po księdza, bo jego też przecież trzeba ratować. Ksiądz przyszedł z monstrancją i pojechaliśmy w stronę Kowla. W nasze ślady poszli inni i wydawało się, że dla Zasmyk przyszedł Sądny Dzień. Na szczęście goniec z naszej wsi na koniu dotarł do odległego o 8 km Kupiczowa, gdzie stacjonował oddział Jastrzębia, który natychmiast wyruszył z odsieczą. Banderowcy nie odważyli się zaatakować Zasmyk.

Niemiecki atak

– W szkole został zorganizowany punkt medyczny. Wszyscy, którzy uciekli ze wsi, w tym samym dniu po kilku godzinach wrócili. Partyzanci przez kilka dni kwaterowali w Zasmykach. Część w naszym domu. Pamiętam, że babcia wszystko co przygotowała na święta postawiła na stół, by jak najlepiej przyjąć „jastrzębiaków”. 19 stycznia 1944 r. Zasmyki niespodziewanie zostały zaatakowane przez regularny oddział niemiecki. Nie wykluczone, że na skutek ukraińskiego donosu. Być może UPA chciała zlikwidować ośrodek polskiej samoobrony niemieckimi rękami. Niemcy zaatakowali niespodziewanie, bo od strony Lubitowa. Babcia jak zwykle w takich momentach zaprzęgła konie do wozu, wypuściła krowy, kazała nam wrzucić na wóz, co każdy miał pod ręką i ruszyliśmy do ucieczki, w przeciwnym kierunku z którego uderzyli Niemcy. Gdy wróciliśmy wieczorem pół wsi było spalone. Dom babci ocalał, ale stodoła i obora były spalone. Nie było już warunków, żeby dalej mieszkać u babci. Ta z ciocią postanowiła zostać na miejscu, a nas z mamą odwieźć do Kupiczowa, gdzie mieszkali Czesi. Ci przyjęli nas pod swój dach bardzo serdecznie i gościnnie, dzieląc się ostatnim kawałkiem chleba. W Kupiczowie doktor Fedorowski zorganizował szpital polowy, w którym ja wraz z innymi dziewczętami zostałam sanitariuszką. Oprócz niego pracował w nim także mieszkaniec Kupiczowa felczer Niemoskalenko – Rosjanin, bardzo porządny i życzliwy ludziom człowiek. Ponadto w skład personelu placówki weszły dwie sanitariuszki z Kowla noszące pseudonimy „Bogna” i „Iris”, które wcześniej prowadziły w Kupiczowie punkt sanitarny. Miały one duże doświadczenie, bo wcześniej pracowały w szpitalu w Kowlu. My musieliśmy dopiero się uczyć i nabierać praktyki. Sam szpital mieścił się w wiejskim domu kultury. Zaopatrywany był w medykamenty i lekarstwa z Kowla. Oczywiście kanałami konspiracyjnymi. Zdobywali je głównie pracujący w kowelskim szpitalu polscy lekarze. Oni też dojeżdżali do naszego szpitala, gdy zaczęto przywozić do niego ciężko rannych i trzeba było wykonywać operacje.

Chrzest bojowy

– Ja również przy nich asystowałam. Siostra „Bogna” zleciła mi bowiem obowiązki instrumentalistki, podającej narzędzia chirurgiczne. Pierwszą operację, w której brałam udział, pamiętam do dziś. W jej trakcie amputowano rękę porucznikowi „Ćwikowi”. Stanowiła ona dla mnie prawdziwy chrzest bojowy. Po raz pierwszy w życiu na własne oczy widziała tyle krwi. Późniejsze, których przeprowadzono wiele, nie robiły już na mnie takiego wrażenia. Nasz szpital oczywiście nie był dużą placówką. Jednorazowo mógł przyjąć kilkunastu rannych. Na pełnych obrotach działał od stycznia do marca. Gdy ogłoszono mobilizację oddziałów, które miały wejść w skład 27 Dywizji Wołyńskiej AK, lżej ranni zostali wypisani, a my wraz z felczerem Niemskalenko zostaliśmy wraz z pięcioma rannymi. Doktor Fedorowski też udał się na koncentrację oddziałów. Spokój nie trwał długo. Zaczęto przywozić do naszego szpitala także rannych partyzantów radzieckich. Wielu z nich znajdowało się w stanie ciężkim i wymagało intensywnego leczenia. Felczer Niemoskalenko, którego wszyscy oczywiście tytułowaliśmy doktorem dwoił się i troił, żeby ich ratować. Gdy zaczął przybliżać się front , sytuacja szpitala stawała się coraz trudniejsza. Niemcy, gdy dowiedzieli się, że w Kupiczowie nadal są partyzanci, poinformowani zapewne przez „życzliwych” Ukraińców zaczęli wieś bombardować. Nurkujące „Stukasy” kończyły nad wsią swój lot tak nisko, że widziałyśmy twarze siedzących w kabinach pilotów. Ich pojawienie się nad wsią budziło u wszystkich przerażenie. Każdy krył się, gdzie kto mógł. Doktor Niemoskalenko wszedł wtedy w kontakt ze zbliżającymi się oddziałami radzieckimi, prącymi szybko na Wołyń. Załatwił trzy samochody ciężarowe, którymi przewiózł rannych do radzieckiego szpitala wojennego pod Łuck. W kwietniu 1944 r. szpital przestał funkcjonować. Ja z mamą zdecydowałam się wtedy na opuszczenie Kupiczowa i przeniesienie się do Miedzikowa, znajdującego się na terenie kontrolowanym przez Niemców.

Zacięty opór

– Mieszkała tam starsza siostra mamy, czyli moja ciocia. Brata już wtedy z nami nie było. Razem z wujkami mimo, że miał tylko 13 lat poszedł na koncentrację. Gdy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do Kowla, w którym Niemcy zamierzali stawić jej zacięty opór, niemiecka komendantura bezwzględnie poleciła nam opuścić Miedzików i przenieść się w rejon Kiwerc. Moja ciocia była tuż przed rozwiązaniem i wujek uprosił komendanta, by pozwolił nam zostać, dopóki ciocia nie urodzi. Gdy dziecko przyszło na świat, musieliśmy jednak natychmiast przenieść się do Organówki k/ Kiwerc. Stało się to na początku czerwca 1944 r. Tam mieszkaliśmy aż do zakończenia walk o Kowel, czyli do lipca 1944 r. Wtedy wróciliśmy wszyscy do Miedzikowa. Zaczynały się właśnie żniwa. Wtedy ja bardzo poważnie rozchorowałam się na malarię. Najprawdopodobniej zaraziłam się nią od radzieckich partyzantów w szpitalu w Kupiczowie. Oni często przebywali na poleskich bagnach, które stanowiły znakomitą wylęgarnię dla tej choroby. W okropnych warunkach przeżywałam tę chorobę. Mamusia nawiązała kontakt z wojskową lekarką rosyjską, która ratowała mnie chininą. Dzięki niej jakoś wykaraskałam się z choroby. Gdy wyzdrowiałam, mama, która była bardzo odważną kobietą pojechała do Lublina, żeby załatwić przepustki, które umożliwiłyby nam przejazd na drugą stronę granicy.

Bimber najlepszą walutą

– Sowieci, jak bowiem doszli do Bugu natychmiast na nowo ustanowili granicę bardzo dobrze chronioną, przekroczenie której bez przepustki było niemożliwe. Jakoś mamie to się udało i wróciła szczęśliwie. W sierpniu 1944 r. wujek odwiózł nas na stację do Hołób, w których udało nam się dołączyć do transportu Wojska Polskiego, tworzonego w ZSRR i jadącego na front. W Jagodzinie radzieccy pogranicznicy zaczęli jednak skrupulatnie przeglądać wszystkie wagony. Gdy jeden z nich zobaczył nas z mamą w wagonie, kazał nam wysiadać z rzeczami i nie było dyskusji. Nie pomogło wstawiennictwo żołnierzy. Mama, która była także osobą nie tylko odważną, ale i przewidującą, miała przy sobie najlepszą walutę na taką okoliczność, czyli dwie butelki bimbru, którego wyrobem, tak jak wszyscy, trudnił się mój wujek. Gdy sowiecki żołnierz zobaczył te butelki, nie tylko pozwolił nam jechać dalej, ale sam zapakował nasze rzeczy do wagonu. Bez przeszkód dojechaliśmy do Chełma , w którym zatrzymaliśmy się, bo mieszkał w nim rodzony brat mojego ojca z zawodu maszynista. Mamusia zostawiła mnie z tobołkami na peronie przy ruinach dworca w Chełmie, zbombardowanym przez Niemców i sama poszła szukać stryja. Moje wojenne przygody dobiegły końca. Byłam tak zmęczona, a jednocześnie tak szczęśliwa, że usnęłam na naszych rzeczach i mama, która wkrótce przyszła ze stryjem, musiała mnie budzić.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply