Z Motyką na Kresy

czyli garść skrajnie subiektywnych refleksji z prezentacji najnowszej książki prof. Grzegorza Motyki.

Ubiegło tygodniowe czwartkowe popołudnie było przedmiotem niemałego dylematu dla wielu mieszkających w Lublinie miłośników Kresów. Bo tak się nieszczęśliwie złożyło, że niemal w jednym czasie (różnica wynosiła nieco ponad godzinę) odbywały się w dwóch różnych miejscach miasta dwa różne, ale podobnie ważne i ciekawe kresowe wydarzenia. Polskie Towarzystwo Geograficzne, oddział w Lublinie, wabiło nas egzotycznym gościem i prezentacją. Pani Susan Gibson-Mikoś z Uniwersytetu of Milwaukee, w USA wygłosić miała referat z prezentacją pt.: „Kresy wschodnie II Rzeczypospolitej w obiektywie Louise Arner Boyd”. O tej ekscentrycznej Amerykance słyszałem mało i mgliście, jak rankiem na Polesiu bywa, zwłaszcza, że o ile mi wiadomo sporo na tymże Polesiu fotografowała. I od razu postanowiłem pójść i posłuchać. Ale oto ku memu wielkiemu zaskoczeniu kilka dni później pojawiło się kolejne zaproszenie. Instytut Europy Środkowo-Wschodniej zapraszał na prezentację najnowszej książki prof. Grzegorza Motyki pt.: „Od rzezi wołyńskiej od akcji ‘Wisła’”. Samo spotkanie miało jeszcze bardziej bojowy tytuł: Polska-Ukraina – wojna o pamięć. No i masz ci. Nie żebym za profesorem jakoś specjalnie przepadał, ale jednak jak mawiają starzy ludzie – bliższa koszula ciału, znaczy Wołyń i Małopolska Wschodnia, bliższa mej rodzinnej Zamojszczyźnie. Ale tam znów „Polesia czar”. Ech, „szkoda kumy i żal pierogów” jak zwykła mawiać moja babcia. Po wielkim dylemacie postanowiłem jednak w końcu jechać na spotkanie z prof. Motyką odgrażając się, że jak znów będzie gadał tak jak zwykle pisał, rozmydlając dość całą sprawę i nie nazywając rzeczy po imieniu, to ugruntuję sobie tylko mój niezbyt pochlebny pogląd na jego temat. Przyznam też, że pociągnąłem na spotkanie w nadziei jakiejś „twórczej awantury”. Zaproszono na nie bowiem, w roli panelisty, przynajmniej jedną osobę, którą bardzo cenię, a która prezentuje w moim odczuciu zdrowy pogląd na tamte trudne czasy, tym zdrowszy, że poparty bardzo konkretnym działaniem. Mam tutaj na myśli dra Leona Popka. Ale okazało się, że nie tylko ten potomek wołyńskich Polaków godnie zaprezentował się na tym spotkaniu. Odsiecz przyszła też z innej, dla mnie bardzo mało spodziewanej strony bo ze … Lwowa. Ale nie uprzedzajmy faktów. Dość powiedzieć, że owej „twórczej awantury” nie byłoby, gdyby paneliści byli jednej maści. Znaczy gdyby za prof. Motyką powtarzali, że był to konflikt itp. – prowokacyjny tytuł spotkania uważałem bowiem za zasłonę dymną, pod którą kryje się to co zawsze …

Dysputa w cieniu królów

Spotkanie, tradycyjnie już chyba dla spotkań o tematyce ukraińskiej odbyło się w słynnym lubelskim Trybunale Koronnym, w sali, z której ścian patrzyły na uczestników oczy i zwycięzcy spod Smoleńska i nieszczęsnego kochanka szczecinianki Kasi II. W odróżnieniu od spotkania poświęconego rocznicy urodzin Tarasa Szewczenki, które odbyło się kilka tygodni temu w tej samej sali, dało się zauważyć brak prezydenta Lublina. Nie wiem czy to obowiązki go zatrzymały czy może temat zbyt drażliwy – trzeba by było zdeklarować się jakoś konkretnie (jak mawiał książę Bogusław „albo przeciw Szwedom, albo przeciw konfederatom – a na to jeszcze za wcześnie”), a poza tym lubelscy włodarze niestabilni są w uczuciach niczym owa łaska pańska co to na pstrym koniu …. Pamiętam jak swego czasu jedna wysoko postawiona persona brała udział w odsłonięciu krzyża wołyńskiego w Chełmie, na której to uroczystości był też m.in. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, a później gęsto tłumaczyła się, że była tam … prywatnie : ). Słowem, prezydenta nie było, Generalnego Konsula Ukrainy w Lublinie również nie – co akurat jest chyba tradycją, na spotkanie szewczenkowskie też nie przyszedł. W jego zastępstwie przyszedł za to Pan Konsul Sergiy Dyryza. Warto też podkreślić, że sala była wypełniona po brzegi, znacznie bardziej niż „na Tarasie” co zawdzięczać trzeba zapewne większej aktualności tematu, a może też i powszechnemu dziś pociągowi do krwawych historii, który zdaje się dominować nad poetyckimi uniesieniami nawet takiego wieszcza jak Taras Szewczenko. Jednak nim zacznę szczegółową relację jedna jeszcze uwaga, dość ważna. Ojciec mój stale powtarza, że życie jest pełne niespodzianek. I sprawdziło się to podczas owego spotkania. Na pięknie tapicerowanym, zdaje się „Ludwiku” spoczęła obok mnie dość gustownie ubrana i zadbana niewiasta lat na oko powyżej 40 – znacznie powyżej. Miałem nadzieję na przyjemną konwersację, okazało się jednak, że to co ładne nie zawsze idzie w parze z tym co inteligentne i zdolne do merytorycznej argumentacji, o czym miałem okazję się wkrótce i to wielokrotnie przekonać.

Ale tymczasem spotkanie się zaczęło. Wystąpił prof. Andrzej Gil z Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej i KUL za jednym zamachem. W uładzonych, pochwalnych i nieco za bardzo lepkich jak dla mnie słowach przedstawił postać autora książki, przed którym leżał ów inkubał, jak przystało na profesora solidnie wypasiony, na ponad pół tysiąca stron. Dalej przedstawieni zostali inni uczestnicy dyskusji oraz jej porządek po czem „buławę” (nagłaśniającą) przekazano samemu prof. Motyce. Zaczął. Ja zaś skrupulatnie słuchałem i odnotowywałem w myślach co mówił, starając się przyłapać go na czymś. No przyznam szczerze, że nie bardzo się udało. Mówił z sensem argumentował dość logicznie. Może jedynym dla mnie zgrzytem było w gruncie rzeczy bajanie o „społecznym złudzeniu” jakiemu mieli ulec Ukraińcy na Wołyniu wycinając polskie wioski i argumentując to tym, że wcześniej Polacy robili to samo z ukraińskimi na Chełmszczyźnie. Zdaniem profesora obie akcje szły niemal równolegle, a po prostu wieść o jakichś incydentach na Chełmszczyźnie doszła szybko na Wołyń zaczęła żyć swoim życiem. I to jest owe „społeczne złudzenie”. Moim zdaniem dość złudne to tłumaczenie. Sądzę, że to złudzenie miało bardzo materialny nośnik w postaci propagandy OUN i UPA. Choć rzecz jasna dowodów na to nie mam, podobnie zresztą jak i profesor na poparcie swojej tezy.

Ale to jeszcze nic, prawdziwym klu programu było to co stanowiło podsumowanie jego wypowiedzi. Uznał, sam to słyszałem z jego ust, że to co robili nacjonaliści ukraińscy na Wołyniu należy nazwać „ludobójczą akcją etniczną” (tak, tak proszę Państwa, takie słowa padły z ust Grzegorza Motyki). Też nie dałbym wiary gdybym się nausznie nie przekonał. Dla równowagi co prawda powiedział, że polskie odwety to zbrodnie wojenne, no ale liczy się, że w końcu nazwał rzecz po imieniu. Pani po mojej prawicy zaczęła głośno wypuszczać powietrze nosem i kręcić się na Ludwiku – jak się okazało nie był to wyraz aprobaty, znaczy, wyraźnie nie podzielała mego pozytywnego zaskoczenia.

Przyszedł czas na pozostałych uczestników. Zaczęło się umiarkowanie. Prof. Jerzy Kłoczowski, taki rzec by można trochę „lubelski Giedroyc”, choć zdecydowanie bardziej konkretny w swych poglądach, pochwalił autora za dobrze napisaną pracę. Stwierdził, że koniecznie należy ją przetłumaczyć na ukraiński i puścić do sąsiadów. Wskazał jeszcze kilka wątków, wartych zbadania. Pierwszy to kwestia pewnej analizy okrucieństwa z jakim mordowano Polaków. (usłyszałem fuknięcie po mej prawicy i słowa: „no co za problem, przecież była wojna”). Prof. Kłoczowski zauważył, że wielu upowców rekrutowało się z ukraińskiej policji, która uciekła do lasu a pierwej nim się to stało wydatnie wyręczyła Niemców przy mordowaniu Żydów. Postawił tezę, że była to pewna, może nawet niezamierzona przez Niemców, szkoła mordowania. Ludzie ci idąc do lasu wiedzieli już co to znaczy zabijać, w tym kobiety, starców i dzieci. Zatem zabójstwa na Polakach nie były ich pierwszymi. Prof. uważał, że to jest temat nad pewnym studium zbrodni, czy wręcz sadyzmu. Podzielałem jego opinię. Sąsiadka – nie, wyrażając to szeptem do mego ucha: „no jaka szkoła zabijania?, co on gada?”. Niestety nie znalazła u mnie zrozumienia. „A czemu nie?, myśli Pani, że nie ma różnicy między tym, kiedy ktoś zabija pierwszy raz a 21?”. Tym razem ja nie zdobyłem jej sympatii (na czym mi szczerze mówiąc w ogóle nie zależało), niestety swych bezpodstawnych uwag nie zaniechała. Inne sugestie profesora by podjąć temat udziału i stosunku Niemców i sowietów do tego ludobójstwa nie zasłużyły, na szczęście, na jej komentarz.

„Przegraliśmy wszystkie bitwy”

Jako kolejny wystąpił dr Leon Popek, dla mnie autorytet w dziedzinie wołyńskiego ludobójstwa, obawiałem się, że dla ludzi pokroju sąsiadki raczej nie. Rzecz jasna me proste proroctwo się sprawdziło. Ów pochwalił autora również podkreślając, że to jego najlepsza praca (chyba wypada ją jednak przeczytać), ale potem zaczął się czepiać. Oczywiście było to czepianie się, jak to zwykle u dra Popka: kulturalne i przede wszystkim merytoryczne. Zauważył zatem, że podporządkowanie bulbowców banderowcom było niczym innym jak krwawą pacyfikacją, a banderowcy nigdy nie zgodziliby się na „humanizm” Bulby pozwalający żyć zajmańcomna etnicznej ukraińskiej ziemi. Że ci od Bulby mieli wybór, albo z nami, albo kula w łeb (w najlepszym przypadku). Z prawej znów dobiegła mnie mantra: „przecież woja była”. „Wie Pani co się stało z żoną Bulby?” – oczywiście nie wiedział, ale jak się dowiedziała to i tak nie bardzo się przejęła. Dr Popek kontynuował, o napadach UPA na Niemców koło polskich wsi, żeby odwet poszedł na Polaków. Znów słyszę fukanie po prawicy. Nawiasem mówiąc reakcje mojej sąsiadki zaczęły być już tak przewidywalne jak odruchy odkryte swego czasu przez rosyjskiego uczonego, którego złoty pomnik stoi dziś w Kijowie. Prelegent dalej mówił o Henryku Cybulskim i o tym, co daj Boże, że jego imieniem zostanie nazwane skrzyżowanie w Lublinie, o łatwych zwycięstwach upowców nad bezbronną ludnością. „A wasi co nie mordowali” – osobliwie brzmiało to „wasi” wypowiedziane, jak zresztą wszystkie jej słowa, czystą polszczyzną. „A Pawłokoma”. „A słyszała Pani o zakładnikach z Pawłokomy?”. „A nie wiadomo kto ich uprowadził?”. „Aha, pewnie AK prawda?. Sami siebie uprowadzili?”. No i na koniec to co emocjonowało nas przez wiele miesięcy, czyli krzyże. Dr Popek przedstawił druzgocąca statystykę, choć przecież wcale nie tajną. Wołyń: ok. 60 tys. zamordowanych, ucierpiało ok. 2800 miejscowości (wsi, kolonii, dworów, chutorów, przysiółków) – udało się upamiętnić ok. 120 miejsc w formie choćby krzyża. Nie mówię tu o żadnych napisach, a tym bardziej prawdziwie opisujących przyczyny śmierci, nie, chodzi tylko o krzyż na mogile chrześcijan. Na pozostałych mogiłach rośnie las, są pola, boiska i, przepraszam za dosadność, niekiedy srają krowy lub kozy. Małopolska Wschodnia, nazywana Galicją (dla mnie nie ma większej różnicy): również ok. 60 tys. zamordowanych, ucierpiało ok. 2,5 tys. miejsc, upamiętniono jeszcze mniej niż na Wołyniu. „W kwestii upamiętnienia tych miejsc w ciągu 20 lat niepodległej Polski i prawie tylu samu niepodległej Ukrainy przegraliśmy wszystkie bitwy. Reszta mogił skazana jest na powolne zapomnienie, bo ci, którzy mogą pamiętać gdzie są mają dziś minimum ok. 80 lat” – konkluduje dr Popek. „Jeszcze sobie ich nastawiacie ile chcecie” – syczy nad uchem. „Aha, o ile chłopaki ze Swobody pozwolą” – odciąłem złośliwe (a potrafię). Zaś nieco bardziej pozytywną konkluzją było to, że stanie pomnik na mogiłach zamordowanych w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, gdzie zginęło prawie 30 osób z rodziny dra Popka, ale jak sam zauważył napis oczywiście nie będzie mówił o tym jak i przez kogo zostali zamordowani. „A wy co piszecie prawdę?” – naskoczyła harpia po prawicy. „Nie – odrzekłem – wy sami sobie piszecie co chcecie nie zważając na nikogo, była Pani w Sahryniu?” – zapytałem nie oczekując odpowiedzi twierdzącej – i nie myliłem się.

I przyszedł czas na prof. Włodzimierza Osadczego, ów historyk, pracownik KUL jest absolwentem Państwowego Uniwersytetu Lwowskiego im. I. Franki. Jego wypowiedź zaskoczyła mnie tym bardziej. Oj nie jest on sympatykiem ukraińskiego nacjonalizmu. Rzec by można, że otwarcie, kulturalnie, ale o wiele bardziej dosadnie uporządkował niektóre rzeczy: po pierwsze nie zbrodnie ukraińskie a ukraińskich nacjonalistów z OUN i potem UPA; nic się nie zmieni na plus, dopóty, dopóki ideologia nie będzie wyraźnie napiętnowana, póki też władze polskie nie powiedzą jasno, że nie ma miejsca w Polsce na promowanie banderyzmu – a nie uciekają się do jakichś chwytów z wizami itp. A jak to ma się zmienić, skoro hierarchowie grekokatoliccy tak na Ukrainie jak i w Polsce stawiają ounowców za wzory cnót moralnych – stwierdzenia sypały się jak grad. Ale moja sąsiadka-apologetka usiłowała się bronić: „Kto to w ogóle jest ten Osadczy? Skąd on jest? Kogo reprezentuje? Kto to jest?”, „Profesor” – odrzekłem krótko. „Nie interesuje mnie kogo reprezentuje, ważne jest dla mnie co mówi” – zdaje się, że pogrzebałem ostatnie szanse na szczyptę sympatii, której zresztą nie pragnąłem. Przyznać trzeba, że po tej krótkiej acz dosadnej opinii prof. Osadczego nieco gęsta się atmosfera zrobiła i bynajmniej nie tylko od tego, że od półtorej godziny nie otwierano okna w zatłoczonej sali. Rad nie rad głos zabrał znów autor w zasadzie zgadzając się z krytycznymi opiniami poprzedników, lub je zręcznie pomijając. Potwierdził, że schemat wycinania polskich wsi był podobny do niszczenia gett żydowskich, że trzeba stawiać krzyże jak najszybciej i jak najwięcej, nawet bez napisu, ale aby nie zagubić, nie zapomnieć tych miejsc. Podkreślił raz jeszcze, że chciał, aby „Ukraińcy przyznali, że UPA mordowała Polaków i że akcja Wisła była niepotrzebna”, no i na koniec raz jeszcze przyznał, że mordowanie Polaków było „ludobójczą akcją etniczną”. „Ale ten Motyka nie był kiedyś taki ugodowy – słyszę znów z za prawej łopatki – no ale teraz jak chce się dostać na stołek w IPN, to gada tak jak trzeba”. Nie skomentowałem już tego, ale pomyślałem: jak zaskakujące jest życie – zapewne wielu ludzi, którzy nie darzyli do tej pory poglądów pana profesora specjalnym szacunkiem podobnie teraz może myśleć.

Przyszedł czas na uwagi, pytania i głosy z sali. Jak się spodziewałem sąsiadka ma nie miała na tyle odwagi by swe poglądy upublicznić dalej niż do mego ucha i kilku osób siedzących wokół nas, które na pewno musiały słyszeć syczącą wymianę zdać. Cóż, do tego wymagane są argumenty i pewna wiedza, której wyraźnie jej brakowało. Za to popłynęło pytanie do prof. Osadczego, z ust duchownego jak się domyśliłem greckokatolickiego, brzmiące mniej więcej tak: Skoro uważa Pan biskupów za szwarccharaktery to z kim rozmawiać o pojednaniu?. Prof. Osadczy krotko i konkretnie odparował „cios”: Nie powiedziałem, że są szwarccharakterami, podałem tylko kilka faktów, jeśli uważa ksiądz, że są nieprawdziwe, proszę udowodnić?. Nie udowodnił. Dyskusja nie była długa, ba, nie była nawet napięta (zdaje się, że nawet z mojej wojowniczej sąsiadki „powietrze zeszło”). Była po prostu jałowa. Ktoś tam powiedział coś o przyczynach, o burzonych cerkwiach, na dźwięk czego sąsiadka znów się ocknęła głośno wyrażając swoją aprobatę. „Czy uważa Pani, że skoro zburzono gdzieś komuś cerkiew to inny ma prawo i innym zupełnie miejscu obcinać dzieciom kończyny, kobietom piersi i zarąbać siekierą starców?”. Nie zdążyła odpowiedzieć, bo już nas zaczęli z tyłu uciszać. A w dyskusji? Niestety każdy okopał się na swoich pozycjach. Oczywiście słusznych i umotywowanych, ale nie posuwających spraw porozumienia ni o włos. Wiemy, rozumiemy, że zamordowano okrutnie dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi, naszych rodaków, że nikt rozumny nie poprze tej ideologii (zgadzam się z tym również), zatem czekamy na to aż druga strona musi to uznać (no dobrze by było). Tylko, że ona nie musi niestety i wygląda na to, że nie uzna. Osobliwie brzmiały słowa Pana Konsula, który mówił, jako prawnik – co sam podkreślił, że historycy mają badać i pokazać ludziom (przy czym nie doprecyzował co rozumie pod tym pojęciem) wyniki badań i nie określać, nie rozstrzygać czy to ludobójstwo czy nie, niech sobie ludzie sami określą. Zdecydowanie nie popierałem wiary Pana Konsula w vox populi, bo jak słusznie ktoś kiedyś zauważył; demokracja to jest system, w którym rządzą zawsze liczniejsi, lecz nie zawsze mądrzejsi.

Rozstrzygnąć nierozstrzygnięte

Siedziałem i patrzyłem na te strony okopane głęboko niczym na froncie nad Stochodem. I wydawało się, że nic się znów nie stanie. Ale ja przecież autentycznie chcę porozumienia, chcę aby ta rana już tak nie bolała, już tak nie dzieliła. Oczywiście, nie chcę by to było porozumienie na skróty, tak jak to do tej pory wielu robi i lubi. „A wy nas my was”, wybaczmy sobie, my wam złożymy wieniec pod Piłsudskim wy nam pod Banderą, napijemy się, spotkamy, pogadamy, poklepiemy po plecach, wydamy wspólne stanowisko, powiemy kilka pustych frazesów nad fałszywie opisanymi grobami tych, którzy przecież i tak głosu nie mają. Nie, nie o takie pojednanie mi chodzi. Ale wiem, wiem jak podchodzą do tej kwestii Ukraińcy. Wielu Ukraińców. Wiem, że ten Bandera i ruch nacjonalistyczny w czasie wojny i komuny coś znaczy dla nich, jest jakimś symbolem. Nie łudzę się, nie oszukuję, że to tylko znikomy procent społeczeństwa, że to tylko tępi nacjonaliści, ślepi wyznawcy rezunów. Nie. To są ludzie, którzy nie mają czego się chwycić. Bo na Ukrainie nie jest jak w Polsce. Bo tam jest niestety albo komuna albo nacjonalizm. Oba wybory są dla nas jak wybór między rakiem i nowotworem. Ale środka nie ma, a jak i coś tam jest to zupełnie się nie liczy. Powiecie: mają poetów, pisarzy itd. Tak? A na ilu i jakich pisarzy my się powołujemy poza dwoma wieszczami? Ile jest u nas ich pomników, a ile pomników przywódców wojskowych, polityków? Powiecie: Petlura? Ciekaw jestem czy z takim samym zrozumieniem podeszlibyście do człowieka, który w imię sojuszu militarnego oddałby „Kraj Warty” Niemcom. Powiecie: Bulba – a kto go zna? To jest węzeł gordyjski – tak czasem myślę. Wyznać wszystko w prawdzie, muszą przyznać, że złe, potępić itd. Ale na Ukrainie to wszystko transakcja wiązana: potępiasz zbrodnie, wyrzekasz się Bandery, musisz wyrzec się nacjonalizmu – co zostaje? Jeśli nawet to nastąpi, co daj Boże, to będzie to wielki i długotrwały proces, zanim powstaną elity, stanowiska, ludzie, z którymi można będzie rozmawiać po partnersku nie kłaniając się ani pomnikom nacjonalistów, ani komunistów.

Siedząc zatopiony w tych myślach zauważyłem, że do mikrofonu zbliża się jeszcze jedna osoba. Starsza Pani, Ukrainka, jak się okazało, mówiła z pięknym kresowym zaśpiewem polszczyzną, może nie poprawną w dykcji, ale bezbłędną. “Jak byłam mała to nas wywieźli sowieci na Sybir. Byłam tam w szkole z dziećmi polskich zesłańców. Nam mówili ‘a zabierz to czy tamto temu burżujskiemu dziecku’, a potem jak się okazało im podobnie mówili o nas, napuszczali na dzieci rezunów ukraińskich. Drodzy Państwo miłość jest potrzebna!Jak człowiek podchodzi do drugiego z miłością to się zastanowi, to nie zrobi mu krzywdy, nie podniesie ręki, bo zastanawia się co czyni. I wtedy takich rzeczy nie będzie. Miłość”.

Dziękuję Ci dobra kobieto, której imienia nawet nie poznałem…

Krzysztof Wojciechowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply