Gogolewski jedzie

Krótka historia po polsku. Rosjanie zabijają konfederatów, a konfederaci zabijać Moskali nie potrafią. Z czasem zjawia się jednakowoż jeden taki konfederat, który Moskali zabijać potrafi. Tego inni konfederaci zdzierżyć nie mogą, bo mu zazdroszczą, więc go zabijają. Po czym Moskale zabijają konfederatów.

Tak było. Tragifarsa zaczęła się na jesieni 1768 roku, a skończyła 17 stycznia roku następnego, nad ranem, w ogrodzie dworu chorążego łęczyckiego Wojciecha Bardzińskiego w Popowie nad Wartą, w owoczesnym województwie sieradzkim.

W Wielkopolsce konfederatami dowodził podówczas lękliwy marszałek Ignacy Skarbek Malczewski herbu Abdank. Wojna z Moskalami szła mu kiepsko, o czym Jędrzej Kitowicz pisze z właściwą sobie złośliwością:

…płochego i porywczego geniuszu człowiek, chudej i szczupłej kompleksji a przy tych talentach, robocie przedsięwziętej przeciwnych, serca zajęczego… Ale że… hojnie szafował pieniędzmi… przy tym nikogo do ażardu życia nie przymuszał, bo sam najpierwszy przed nieprzyjacielem uciekał, przeto miał miłość w wojsku…

Tymczasem przybył do Wielkopolski młody i zdolny wojak, Józef Gogolewski herbu Godziemba. I znów trzeba zacytować Kitowicza. Gogolewski był to:

…kawaler młody, urodziwy, serca dobrego… A że przy tym był nie tak lękliwego serca jak Malczewski, dostawał w potyczkach do ostatniego i gdy przegrał, co mu się z ludem niewyćwiczonym koniecznie często trafiać musiało, przynajmniej się umiał porządnie rejterować; do tego rząd lepszy, oszczędność w wydatkach i karność wojskową w swojej komendzie utrzymywał – opinią dobrego wodza na swoją stronę u obywatelów zjednał, tak iż mu wielu panów, oprócz podatków publicznych i wypraw, pieniężne znaczne posiłki i wojenne sprzęty sekretnie podawali…

Malczewski poczuł się zagrożony. Dotąd nękał go tylko moskiewski pułkownik Drewicz i ruskie kozactwo, teraz do nękających dołączył jego własny podwładny, który swoim wybitnym talentem wojskowym podrywał autorytet zwierzchnika. No bo Drewicz, który kilkakroć wytrzepał skórę Malczewskiemu, sam teraz bywał przez Gogolewskiego przetrzepywany.

Obawy marszałka natychmiast wykorzystali przeciwnicy konfederacji. Gdy jednak zawiodła akcja militarna – mimo precyzyjnych donosów Gogolewski nadal unikał moskiewskich zasadzek i sam je zastawiał na Moskali – potrzebna była zdrada. Niejaki Józef Mielżyński, magnat, kasztelan poznański, tajny współpracownik Moskwy, namotał intrygę. W ścisłej tajemnicy zaproponował marszałkowi Malczewskiemu bajeczny interes – tajne porozumienie z królem, co oznaczało poniekąd zawoalowaną ugodę z Moskalami. Złakomiony Malczewski poufnie zaproponował Gogolewskiemu współudział w tym procederze. I o to pewnie chodziło. Bo oto Gogolewski odmówił i najpierw prywatnie nazwał Malczewskiego zdrajcą. A temu włosy stanęły dęba na głowie: co będzie, jak Gogolewski zacznie paplać? No i wkrótce zaczął. I tajemnicą poliszynela stało się, że zwolennicy Gogolewskiego po cichu:

…chcieli przez akt publiczny złożyć Malczewskiego z komendy, zostawiwszy mu próżny tytuł marszałka, a oddać cały rząd i władzę nad konfederacją Gogolewskiemu…

Pan marszałek musiał teraz szybko działać, żeby uratować swój stołek. Ale do działania potrzebny był jakiś pretekst. Ten znalazł się błyskawicznie. Otóż ktoś namówił Gogolewskiego, żeby wystąpił do Rosjan z propozycją zimowego rozejmu. Jak pisze Kitowicz:

…rzecz to była (mówiąc po prostu) wcale głupia, ale nie zdradziecka, mówić do nieprzyjaciela: “Stój, przestań mię na chwilę prześladować, bom słaby, zaczekaj, aż zmocnieję”…

Rosjanie oczywiście odpowiedzieli odmownie – ale sam fakt wymiany korespondencji podniesiono do rangi zdrady:

…otóż Gogolewski zdrajca: wdaje się z nieprzyjacielem w zmowy bez wiedzy najwyższej władzy; godzien śmierci…

I zaraz

…posłano mu ordynans, aby przybywał niezwłocznie w bardzo pilnym interesie…

Gogolewski poczuł pismo nosem, zresztą przyjaciele, jakich miał trochę w sztabie marszałka, donieśli mu o zagrożeniu. A teraz, choćbym chciał resztę opisać własnymi słowami, to nie mogę. Relacja Kitowicza jest nazbyt barwna i tragiczna, żebym ją miał czymkolwiek zastąpić. Czytajmy. Oto Gogolewski:

…wybrawszy 300 koni, z najpoufalszymi sobie oficjerami (na których się przywiązaniu sparzył) pospieszył do Malczewskiego… Otoczył go we dworze, wpadł do izby w kilka osób z dobytą szablą, tą na zetchnięciu się powitalnym ranił Malczewskiego lekko w czoło; krzyk powstał w izbie… W owym krzyku składając ręce Malczewski z konsyliarzami swymi, strachem przejętymi, usprawiedliwiał się jak najgoręcej Gogolewskiemu, iż nigdy myśli złej przeciw niemu nie miał, iż gotów jest oddać mu zupełnie całej konfederacji komendę, a ukontentować się samym tytułem marszałka… Klękali przed nim z przysięgą, iż mu szkodzić nie myśleli. A tymczasem wołali przez okno na oficjerów, aby weszli w środek i pomogli do zgody…

Ta zgoda okazała się podejrzanie łatwa do osiągnięcia. Bo oficerowie Gogolewskiego i Malczewskiego –

…zaczęli się jedni z drugimi witać, jako ziomkowie jednych województw i krwią powiązani (oprócz Gogolewskiego, z innych województw przychodnia), ubolewać nad poróżnieniem dobru publicznemu szkodliwym; i wnet przyszło do zgody. Gogolewski, mniemając, iż otrzymał górę nad Malczewskim… kazał komendzie swojej odstąpić od dworu i udać się na kwatery, zostawszy przy Malczewskim i konsyliarzach z rotmistrzami swymi, Skórzewskim, Grabowskim i Sieroszewskim, dla ułożenia aktu rezygnacji…

Wszystko działo się jak w klasycznym wojennym albo gangsterskim filmie. Na koniec musiał oczywiście nastąpić ów moment ostatniego, dramatycznego zwrotu akcji:

…jak tylko zostali sami, zaraz uczynek Gogolewskiego w oczach wszystkich stanął wielkim kryminałem: wnet się wszyscy porozumieli i zgodzili na jedno: że człowieka tak gwałtownego, który się poważył porwać na marszałka i w skryte konszachty wszedł z nieprzyjacielem, trzeba ze świata sprzątnąć. Za czym zabawiając Gogolewskiego układaniem instrumentu owej generalnej władzy, posłali na wieś po żołnierzy, a skoro ci przyciągnęli, porwano Gogolewskiego, w kajdany okuto i nazajutrz rano o godzinie 8 w ogrodzie rozstrzelano…

Gogolewski błagał o darowanie życia. W zamian chciał wstąpić do bernardynów. Uczyniono zadość jego życzeniu w tym tylko, że został pochowany w habicie, w pobliskim klasztorze bernardynów w Warcie. Tym samym intryga Mielżyńskiego zatriumfowała, a Drewicz dobrze się z głupoty Polaczków uśmiał:

…we dwie niedzieli po tym Drewicz, pułkownik moskiewski, nadciągnąwszy do Warty, kazał się zaprowadzić do grobu; a stanąwszy nad Gogolewskim, rzekł do przytomnych: “Duraki Palaki, jednego choroszego gawalera mieli i tego zgubili; zaczym mini jego ubić nie dali”…

Historia Gogolewskiego była w Wielkopolsce bardzo głośna. Dzieje pojmania, sądu i egzekucji bohatera opiewał anonimowy poemat, przepisywany po dworach i miastach. Komponowano okolicznościowe wiersze-epitafia. Już nie mówię o licznych nabożeństwach, które za duszę Gogolewskiego zamawiały zażarte a zapłakane damy-konfederatki.

Ktoś na gorąco ułożył też pieśń. Jak na ironię osnuł ją na dokładnie tej samej ludowej kanwie, która niewiele później posłużyła jako wzór dla piosenki o pojmaniu samego Drewicza (tę ostatnią miałem już okazję na tych łamach obgadywać). Tyle że, niestety, pieśń o pojmaniu Drewicza była fikcją – Drewicz bujał sobie spokojnie po Rzeczpospolitej. Natomiast pieśń-ballada o zabiciu Gogolewskiego mówiła gorzką prawdę. Tekst zadziwiająco dokładnie trzyma się konfederackich realiów – mowa w nim przecie o wyprawie we trzysta koni w celu przeproszenia marszałka, mowa o przeprosinach samego króla. Pieśń tę – raczej lament niż balladę – zapewne powszechnie śpiewano, skoro cytowany tylekroć Kitowicz część swojej opowieści opiera – jak sądzę – właśnie na niej (stąd wziął na przykład owe “trzysta koni”).

W siedemdziesiąt lat po konfederacji wciąż jeszcze żyli w Wielkopolsce chłopi, którzy, choć zapomnieli kim był Gogolewski, pieśń wciąż potrafili powtórzyć. Zanotował ją wówczas pod Szamotułami pewien ludomaniak, Franciszek Wawrowski – a ja teraz postanowiłem ją zaśpiewać. Na melodię piosenki o Drewiczu, tyle że lekko posmutnionej na molowo.

Poza tym zachciałem też Gogolewskiego przypomnieć i choć po części jakoś upamiętnić. Bo historia tego warta. Napisałem więc tragifarsę. Wystawiliśmy ją już kilkakrotnie z Teatrzykiem Towarzyskim, a teraz w kształcie książeczki z pięknymi fotkami Janusza Kurzawskiego wydali. Piszę to trochę dla autoreklamy, ale bardziej jeszcze ku uwiecznieniu ważnej postaci. Nie tylko Gogolewskiego. Nasz przyjaciel Paweł Grabowski, który się wówczas w Gogolewskiego wcielił, spiritus movens Teatrzyku, arystokrata ducha i człowiek niezwykły, dodam – ostatni konfederat młodej polskiej prawicy (cokolwiek by to miało znaczyć) – w pół roku po premierze, w Niedzielę Wielkanocną Anno Domini 2007 spadł z Orlej Perci. Jemu tę książeczkę i tę małą gawędę dedykuję. Za niego i za samego Gogolewskiego, proszę, zmówcie teraz Zdrowaś Mario.

Jacek Kowalski

———————————————-

W załączeniu: “Pieśń o Gogolewskim”; nagranie z mojej książki z płytą “Niezbędnik konfederata barskiego. Awantury-kuranty-pieśni”, Fundacja Świętego Benedykta, Poznań 2008

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply