W Krzemieńcu za Sowietów

Po wyjeździe proboszcza Dominika Wyrzykowskiego, krzemieniecka wspólnota aż do 1955r. nie miała stałego przełożonego. Do 1948r. opiekował się nią ks. Marceli Paweł Wysokiński, proboszczujący w Dubnie. Pozbawiony „sprawki” musiał jednak przenieść się na Podole, gdzie tamtejsi wierni wywalczyli dla niego rejestrację.

– Po wyjeździe ks. Wysokińskiego wspólnota w Krzemieńcu nie zaprzestała jednak działalności – podkreśla Irena Sandecka. – Na jej czele stanęli świeccy liderzy. Pani Melania Kańska niezależnie od pogody i pory roku codziennie otwierała kościół, modliła się z ludźmi, prowadziła nabożeństwa paraliturgiczne, odwiedzała chorych, modliła się na pogrzebach. Zofia Majewska z kolei starała się u władz o zezwolenie na kilkudniowe przyjazdy do krzemienieckiej parafii nielicznych polskich księży, którzy zostali jeszcze na Wołyniu i Podolu. Byli to ks. Jan Rutkowski, o. Alojzy Kaszuba i ks. Bronisław Mirecki. Pani Majewska przywoziła ich do Krzemieńca i gościła u siebie w domu. Wszyscy parafianie, gdy trzeba było angażowali się w remonty świątyni i składali pieniądze na ogromne podatki za użytkowanie świątyni.

W tych trudnych czasach mottem krzemienieckich Polaków stał się napis na pomniku Słowackiego: “Niech żywi nie tracą nadziei”.

W 1955r. pierwszym stałym proboszczem Krzemieńca po II wojnie światowej został Jakub Macyszyn, po dziś dzień wspominany przez mieszkańców miasteczka. Obdarzony charyzmą, przystojny, posiadający olbrzymia posturę, donośny głos i siłę w ręce robił wrażenie na każdym, kogo spotkał na swojej drodze.

– Jak tu przyjechał miejscowi dygnitarze, a zwłaszcza ich żony mówiły, jaki z niego byłby “choroszyj priedsiedatiel gorsowieta, żałko szto swiaszczennik”- śmieje się Irena Sandecka.- Wcale im się nie dziwiłam. Jak ks. Jakub wygłaszał kazanie, to mury kościelne się trzęsły…

Z osobą ks. Macyszyna pani Irena związana jest szczególnie. Jako że plebania dawno już skonfiskowana została przez władzę zamieszkał on w jej domu a sama pani Irena stała się jego główną współpracowniczką. Jej wkład w trwanie parafii i polskości w Krzemieńcu jest trudny do przecenienia. Jeszcze przed przybyciem ks. Macyszyna stała się jedna z liderek krzemienieckiej wspólnoty. Od 1945r. była parafialną organistką, a od 1953r. podziemną katechetką i nauczycielką języka polskiego, historii i kultury. Przejęła pałeczkę po swojej matce, która wcześniej dbała o podtrzymanie w Krzemieńcu polskości.

Od przyjazdu ks. Macyszyna rola krzemienieckiej parafii w trwaniu wiary rzymskokatolickiej nie tylko pod Górą Bony, ale i na Wołyniu i północnym Podolu niepomiernie wzrosła. Jej świątynia była bowiem jedyną czynną świątynią w tym regionie, posiadającą do tego stałego kapłana. Z całej okolicy zaczęli się do niej zjeżdżać wierni, by nadrobić zrobione za stalinowskiej epoki zaległości duchowe. Brali śluby, chrzcili dzieci, spowiadali się po raz pierwszy od kilku lat. Byli oczywiście i tacy, którzy po raz pierwszy przystępując do sakramentów, rozpoczynali dopiero swój kontakt z Panem Bogiem. Bywało, że miesięcznie ks. Jakub chrzcił sześćdziesięcioro dzieci. Nie ograniczał jednak swojej aktywności tylko do Krzemieńca. Oficjalnie dojeżdżał jeszcze do dwóch wspólnot, w Hałuszczyńcach, dużej polskie wsi leżącej między Tarnopolem a Podwłoczyskami i Borszczowie, niewielkim miasteczku leżącym na skraju trójkąta między Zbruczem a Dniestrem.

– Był on pod stałą, bardzo uciążliwą kontrolą pełnomocnika ds. religii rzymskokatolickiej, który początkowo urzędował w Czortkowie, a później w Tarnopolu – wspomina Irena Sandecka. – Kazał mu co miesiąc zgłaszać się ze sprawozdaniami dotyczącymi sprawowanych przez niego posług. Gdy z ich porównania wyszło, że liczba wiernych z nich korzystających w Krzemieńcu lawinowo rośnie, wpadł w szał. Dał mu bowiem “sprawkę” nie po to, by rozwijał parafie, ale by ją jak najszybciej zamknął, wyprowadzając najstarszych jej członków na cmentarz. Zażądał od ks. Jakuba szczegółowych statystyk z nazwiskami wszystkich osób, które przystąpiły do sakramentów. Ten rzecz jasna odmówił pomimo groźby odebrania mu “sprawki”. W następnych sprawozdaniach podawał mu zaniżone dane. Wynikało z nich, że choć powoli, to ilość parafian i wszystkich kapłańskich posług systematycznie spada. Pełnomocnik przeczytał i był niemal zachwycony.

– Tak toczno – powiedział księdzu i dał mu spokój. Oficjalnie mógł w swoich sprawozdaniach napisać, że parafia w Krzemieńcu wymiera, choć faktycznie sytuacja była zupełnie inna. Tutejsi komuniści przywiezieni z Rosji, a nawet kagiebiści wiedzieli o tym doskonale, ale patrzyli na nas przez palce. Byli dla Polaków życzliwsi niż np. miejscowi Ukraińcy. Zdarzało się, że udzielali rad co robić, żeby uniknąć kłopotów.

Pani Irena zna te sprawy doskonale. Sama przecież nie tylko przyjęła pod swój dach księdza, co już było przez władze źle widziane, ale jeszcze uczyła potajemnie religii i języka polskiego, za co groziło nie tylko wyrzucenie z pracy, ale również kara więzienia. Mimo to nie poddano jej represjom. Owszem, została zatrzymana, ale po kilku godzinach ją zwolniono. Przesłuchujący ją kagiebista nie tylko jej nie złajał, ale udzielił między wierszami pouczenia rady, jak ma unikać zbędnych kłopotów.

– W milczeniu wysłuchał mojego monologu, z którego wynikało, że przecież niczego złego nie uczę i chcę tylko, żeby dzieci wyrosły na porządnych ludzi – wspomina pani Irena. – W pewnym momencie przerwał mi mówiąc, że w domu służyciela kultu żadnych “sobrań” zwoływać nie można, a owo “sobranie” to więcej niż trzy osoby. Funkcjonariusz niedwuznacznie dał mi do zrozumienia, że muszę dzieci uczyć pojedynczo i nie domu, bo w nim mieszka ksiądz. Od tej pory dzieci uczyłam zaprzyjaźnionych domach, choć zawsze więcej niż trzy osoby, najczęściej dziewięcioro dziewcząt i chłopców. Z dyskretnej obserwacji moich poczynań oczywiście nie zrezygnowano. Gdy ogłosiłam w kościele, że w tym a w tym dniu o tej godzinie zaczynam naukę religii i żeby dzieci się zapisywały w wyznaczonym terminie przyszedł do mnie “monter” z elektrowni, żeby sprawdzić sieć elektryczna. Zajrzał do wszystkich pokoi i poszedł…Mnie oczywiście nie zastał.

– Krzemieniecka parafia miała w czasach księdza Macyszyna stałych “aniołów stróżów”. Jednym z nich był niejaki pan Maniek, sanitariusz, który zawsze podczas nabożeństw klęczał na środku kościoła.

– Starał się on za wszelka cenę zaprzyjaźnić z ks. Macyszynem – wspomina pani Irena. – Pomagał mu we wszystkim. Gdy postanowiłam uczyć jego dzieci religii, ksiądz powiedział, żebym dała sobie spokój. Dał mi do zrozumienia, że to człowiek, który musi pisać meldunki. Był to chyba jednak jakiś życzliwy agent, bo z powodu jego donosów nic złego specjalnie nas nie spotkało.

Ks. Macyszynem interesowali się w ciągu jego 18 – letniej posługi również inni agenci, także w Hałuszczyńcach i Borszczowie. Podczas jego wyjazdów do tych miejscowości zawsze któryś mu towarzyszył.

– Był jeden wyjątkowo prymitywny szpieg, mały, wręcz obrzydliwy – ciągnie swoją opowieść pani Sandecka. – Kiedyś w Tarnopolu późnym wieczorem gdy szli przez opustoszały park, enkawudzista – jak opowiadał mi ksiądz Macyszyn – zagadnął go następująco: “Proszę księdza. Jesteśmy sami. Nikt nas nie słyszy. Niech więc ksiądz powie, ale tak szczerze, czy ksiądz naprawdę wierzy w Boga?” Ten zatrzymał się, pokazał mu swoje dłonie i oświadczył: “Ciemno tu i pusto, nikt nas nie widzi, mógłbym cię zgnieść w dwóch palcach, ale tego nie zrobię dlatego, że właśnie wierzę w Boga. Po tej rozmowie enkawudzista zamilkł i już nigdy później się nie pojawił…

Księdza Macyszyna KGB oczywiście nie zostawiło w spokoju. Był szykanowany na różne sposoby. Trzykrotnie odmawiano mu m.in. wydania pozwolenia na wyjazd do Polski, by odwiedzić umierającą matkę. Być może KGB bało się, że ks. Macyszyn przekaże komuś w Polsce prawdziwe informacje o sytuacji Polaków i Kościoła katolickiego na Tarnopolszczyźnie, które władze sowieckie starały się jak najstaranniej ukrywać przed opinią światową. Były to przecież lata sześćdziesiąte, dopiero co skończyła się wielka ateistyczna ofensywa Nikity Chruszczowa, dążąca do całkowitego unicestwienia religii, a na Kremlu siedział jeszcze niezbyt pewnie Leonid Breżniew.

– Ksiądz Macyszyn wszystkie szykany, złośliwości i inwigilacje znosił z ogromnym heroizmem – wspomina pani Irena. – Nie oszczędzał się choć zdrowie mu wysiadało, miał bowiem chore stopy.

Na początku lat sześćdziesiątych ks. Macyszyn podjął się remontu wszystkich obsługiwanych przez siebie świątyń, co nie było łatwe, bo wymagało nie tylko środków, ale i zgody władz. Być może zadanie to przerosło jego siły. W 1973r. zasłabł nagle w Borszczowie. Po przewiezieniu do szpitala w tej miejscowości zmarł w wieku 62 lat. Nie jest wykluczone, że ktoś “życzliwy” pomógł mu odejść z tego świata, wszak stanowił na Tarnopolszczyźnie ostoję wiary rzymskokatolickiej i polskości.

– Jego śmierć dla krzemienieckich Polaków była dużym zaskoczeniem – wspomina Irena Sandecka. – W szpitalu nie postawiono żadnej diagnozy, nie przeprowadzono sekcji zwłok. Pochowano go szybko w Borszczowie, choć zameldowany był w Krzemieńcu. By uczcić jego pamięć, usypaliśmy na polskim cmentarzu symboliczną mogiłę…

Odwiedzając katolicki cmentarz w Krzemieńcu, uroczo położony na zboczu góry można przekonać się, że symboliczny grób ks. Jakuba to nie zwykła mogiła. To usypany kopiec z krzyżem i tablicą, na której widnieje napis:” Ks. Jakubowi Macyszynowi (1911- 1973)- księdzu, który Krzemieńcowi przywrócił kościół, a Panu Bogu krzemienieckich wiernych”.

Sentencja ta jest chyba najlepszym podsumowaniem posługi tego kapłana, bez której niewątpliwie współczesny Krzemieniec byłby inny. Po polskości zostałyby głównie mogiły.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply