Pomordowanych przywozili na wozach bez trumien. Przykrywali je tylko białymi prześcieradłami. Niektóre zwłoki były porąbane w kawałki. Nie miały rąk, nóg, miały odcięte głowy. Nie starczało czasu na ich pochówek. Ludzie kopali doły na cmentarzu i składali do nich zmasakrowane zwłoki. Ksiądz zdążył je tylko poświęcić i chwilę się pomodlić. Zaraz podjeżdżały następne furmanki.
Wkroczenie Niemców w czerwcu 1941 r. do Międzyrzeca Koreckiego pan Julian zapamiętał równie dobrze jak Sowietów w 1939 r. W jakiejś mierze było ono podobne do ich wejścia do miasta. Nowych okupantów witał ten sam kahał żydowski.
Byłem znowu na rynku i widziałem, z jakim entuzjazmem Żydzi witali Niemców – wspomina Julian Jamróz. – Ci zbaranieli, byli zdziwieni i wściekli. Oficerowie zaczęli bić po twarzach i kopać starszyznę żydowską, a żołnierze wywracać przygotowane stoły. Zrobił się wielki lament – aj waj, szatan przyszedł – można było usłyszeć z tłumu uciekających Żydów. Polacy też byli przestraszeni. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Niemcy wprowadzili porządek i unormowali wszystkie sprawy. W sklepach ponownie pojawiły się towary. Ludzie odetchnęli, bo za Sowietów po najprostsze artykuły takie jak nafta, czy mydło trzeba było stać w kolejce. Jak ktoś nie piekł sam chleba, to też miał kłopot z jego kupnem. Niemcy zamknęli tylko szkołę i zamienili ją w koszary miejscowego garnizonu, składającego się z kompanii Wehrmachtu. Ukraińcy tolerowani przez Niemców od początku zaczęli się szarogęsić. Dokonali pogromu Żydów, w trakcie którego splądrowali ich domy. W 1942 r. w Międzyrzecu zostało utworzone getto żydowskie, szybko zresztą zlikwidowane przez (nadzorowaną przez Niemców) policję ukraińską. W tym samym czasie tu i ówdzie słyszało się już o napadach na Polaków, które w 1943 r. zaczęły przybierać masowy charakter. Byłem wtedy ministrantem w parafii św. Antoniego, której proboszczował ks. Jan Pająk i uczestniczyłem w pogrzebach ofiar z okolicznych miejscowości, których było po kilka dziennie. Naoglądałem się tylu strasznych rzeczy, które wciąż śnią mi się po nocach.
Na wozach bez trumien
Pan Julian robi pauzę, zamyka oczy i łapie oddech, jak gdyby po raz kolejny chciał przywołać tamte makabryczne obrazy.
Najgorzej było na początku lata 1943 r., gdy pomordowanych przez Ukraińców przywozili ich sąsiedzi na wozach bez trumien – wspomina. – Przykrywali je tylko białymi prześcieradłami. Niektóre zwłoki były porąbane w kawałki. Nie miały rąk, nóg, miały odcięte głowy. Nie starczało czasu na ich pochówek. Ludzie kopali doły na cmentarzu i składali do nich zmasakrowane zwłoki. Ksiądz zdążył je tylko poświęcić i chwilę się pomodlić. Zaraz podjeżdżały następne furmanki. Po dziś dzień nie wiem, czy ksiądz proboszcz, który znał swych parafian zapisywał nazwiska ofiar, czy starczało mu na to czasu. Usiłowałem jakoś to ustalić, ale niestety nie udało mi się to. W „Materiałach do dziejów diecezji łuckiej” znalazłem tylko relację ks. Pająka z lipca 1943 r., w której donosi, że cały dekanat korecki „przeżywa straszne tortury” i z 2 sierpnia 1943 r., w której stwierdza, że stan dekanatu jest „rozpaczliwy” i de facto nie istnieje. Polacy mieszkający w gminie masowo opuszczali swoje domostwa i szukali schronienia w Międzyrzecu. Zajmowali oni pożydowskie domy, które stały puste. W nocy chowali się w kościele. Sądząc, że tu im nic nie grozi. W miasteczku działał pluton AK pod dowództwem sierżanta Pawłowskiego, w skład którego wchodzili m.in. członkowie „Strzelca” wyszkoleni przez mojego ojca, ale brakowało im broni. Niemcy zachowywali się biernie i nie kwapili się do obrony Polaków i walki z Ukraińcami.
Ma rozkaz nas wymordować
W pewnym momencie ojciec uznał, ze nie ma na co czekać i trzeba z Międzyrzeca uciekać. Przyszedł do niego uczeń, który stał się już wtedy czeladnikiem – Semen Podlisiecki – i oświadczył mu – panie Jamróz uciekajcie, bo mój brat dostał rozkaz, by was i rodzinę Surowców wymordować. Był to dobry znajomy, do którego chodziliśmy na czaj, zrobił nawet zdjęcia całej naszej rodzinie, które mam po dziś dzień. Ojciec zorganizował przerzut całej familii do Równego. Przekupił niemieckiego kierowcę, który w konwoju wywoził zboże z majątku hrabiego Steckiego. Ten za odpowiednią porcję szpeku, masła i jajek, ukrył mnie na ciężarówce między workami i przewiózł do Równego. Mogłem zabrać ze sobą tylko niewielką walizkę z dykty, do której włożyłem tylko parę wartościowych książek. Cała reszta została w Międzyrzecu. W Równem mieszkał brat ojca, czyli mój stryj Tadeusz Jamróz, pracujący na poczcie. Mieszkał on na Grabniku przy ul. Cichej 5. U niego znaleźliśmy schronienie.
Ojciec szył mundury
„Niemiecki kierowca przewiózł kolejno całą rodzinę. Warunki do życia były oczywiście trudne. Polskich rodzin szukających w Równem dachu nad głową i uciekających przed nożami Ukraińców nie brakowało. Ja z ojcem i braćmi mieszkałem u stryja na strychu. Macocha z siostrą dostały od stryja pokój. On sam z rodziną gnieździł się w drugim. Dziadkowie i inni dalsi członkowie rodziny mieszkali jeszcze w domach dwóch rodzin. Łącznie było nas dziesięć osób. Dziadek wyjechał z Międzyrzeca na furze zaprzyjaźnionego Ukraińca, razem z przywiązaną do niego krową„Białką”. Na wozie wiózł trochę zboża i różnego dobytku. Jakimś cudem udało mu się pokonać 40-kilometrową trasę z postojami, Ukraińcy go nie zamordowali i nie obrabowali. Pasanie tej dziadkowej krowy dopóki na końcu żeśmy jej nie zjedli, należało później do moich obowiązków. Stryj pracował na poczcie, której dyrektorem był Antoni Wróblewski, pochodzący z Jarosławia, zajmujący się w rówieńskiej konspiracji sprawami kwatermistrzowskimi. Przyjął on do pracy na poczcie także mojego ojca. Szył mundury dla pocztowego komanda, zajmującego się odbudową linii telefonicznych na trasie Równe-Kijów. Pracując na poczcie ojciec dostawał tzw. deputat, który pozwalał nam przeżyć. Chodziłem na pocztę i odbierałem od ojca paczki, zawierające różne wiktuały. Były wśród nich m.in. marmolada z dyni, cukier, kasze. W paczkach tych, o czym sam nie wiedziałem, przenosiłem z poczty do stryja meldunki.
Poszukiwanie meldunku
Pewnego razu zajrzałem do paczki i w cukrze znalazłem jakąś karteczkę. Myślałem, że się rpzypadkowo zaplątała i odruchowo ją wyrzuciłem. Gdy zaniosłem paczkę do domu, stryj się od razu zainteresował, dlaczego ją otworzyłem. Gdy mu powiedziałem o karteczce, wpadł w popłoch. Odbył ze mną jeszcze raz drogę na pocztę prosząc, bym przypomniał sobie, gdzie wyrzuciłem karteczkę. Nie udało mi się jednak jej znaleźć. Stryj chodził ze mną jednak jeszcze wielokrotnie i na trzeci dzień karteczkę tę znaleźliśmy. Zawierała ona jakieś ważne informacje. Stryj nie zrezygnował jednak ze mnie jako gońca i często wysyłał mnie z różnymi przesyłkami. Otrzymałem od niego pas parciany, do środka którego wkładał różne przesyłki. Często nosiłem mydło. Tak mi się przynajmniej zdawało. Dopiero później dowiedziałem się, że owe kostki z dziurką w środku to nie było mydło, tylko trotyl. Nosiłem je na ulicę Białą do pana Generowicza do mieszkania zajmowanego przez stryja. Już po wojnie dowiedziałem się, że miał stopień sierżanta i pseudonim „Wacek”, a w konspiracji jako saper wysadzał w powietrze różne obiekty. Nosiłem również gazetki do jakiegoś szewca mieszkającego koło browaru. Chodziłem z przesyłkami ściśle wyznaczonymi trasami. Znajdowali się na nich obserwatorzy z konspiracji sprawdzający, czy wykonuję zlecone zadanie.
Przygotowania do mordu
Pasąc dziadkową „Białkę” pan Julian był świadkiem przygotowań do mordu grupy więźniów, wśród których co najmniej stu należało do polskiej konspiracji. Mordu dokonano na przedmieściach Równego – w tzw. Cegielni. Jego autorem było gestapo i policja ukraińska.
Owa Cegielnia to były tzw. glinianki, czyli doły, z których wybierano glinę na cegły do budowania Równego – mówi. – Otoczone były łąkami , na które w porze kwitnienia kwiatów tutejsi mieszkańcy nie radzili wchodzić. Wydzielały one tak intensywny zapach, że powodował zawroty głowy, a nawet utratę przytomności. W jednym z dołów, z którego wybrano glinę Niemcy zorganizowali „mordownię”. Mnie i grupkę chłopaków często towarzyszących mi przy pasieniu krowy zainteresowało, po co Niemcy jeżdżą do tej glinianki. Podkraść się do niej nie było łatwo. Przy gliniance stała warta. Nam jakoś się udało. Na własne oczy widziałem jakieś belki, deski, kupę sznurów, dużo ściętych choinek, siekiery i jakieś beczki z czarną mazią. W kilka dni później nad Równem od strony glinianek zaczął snuć się czarny dym. Okazało się, że Niemcy w gliniance zbudowali szubienice i część więźniów powiesili. Innych rozstrzelali. Zwłoki pomordowanych ułożyli w pryzmy, obłożyli choinkami, oblali mazią z beczek i podpalili. Ludzie wiedzieli, co się dzieje. Chodzili przygnębieni, modlili się itp. Dzisiaj przypominam sobie, że chociaż historycy piszą tylko o jednym mordzie, to w tych gliniankach było prawdopodobnie więcej. Jeden z nich miał miejsce na przełomie lipca i sierpnia. Część zbóż stało bowiem jeszcze na polach. Niemcy również wtedy jeździli do glinianek.
Miał narobić rumoru
Z konspiracją pan Julian był związany aż do wkroczenia oddziałów Armii Czerwonej. Otarł się on nawet o kapitana Leopolda Świklę, dowódcę okręgu, który przyjeżdżał do dyrektora poczty Antoniego Wróblewskiego na naradę. Spotykał się z nim zawsze w gabinecie na pierwszym piętrze. Mnie stryj ustawiał wtedy przy poczcie z drabinką. Gdybym zobaczył Niemców lub policję ukraińską, miałem tę drabinkę rzucić, narobić rumoru i uciekać. Taki przypadek na szczęście nigdy nie miał miejsca.
Sowieci wzięli Równe niejako z marszu, zaskakując Niemców. 2 lutego 1944 r. ich czołówki pojawiły się na ulicach miasta. Przez całą noc prowadziła ogień niemiecka artyleria. Strzelała też bateria ustawiona niedaleko domu, w którym mieszkaliśmy. Nad ranem wszystko nagle ucichło. Mój ojciec był tym bardzo zaniepokojony. Obawiał się, że za nimi wkroczą banderowcy i wszystkich nas wymordują. W pewnym momencie, może to była czwarta czy piąta nad ranem, zobaczyliśmy na ulicy kilkunastu idących ulicą partyzantów. Byli ubrani w kufajki , na głowie mieli uszanki, a uzbrojeni byli w pepesze i karabiny pomalowane na czerwono. Poszli szybko dalej i w chwilę po tym pojechała ulicą tankietka z czerwoną gwiazdą. Dopiero wtedy żeśmy odetchnęli. Wcześniej nie widzieliśmy czerwonych gwiazd na uszankach partyzantów i nie wiedzieliśmy, do jakich formacji należą. Na wkroczenie głównych sił radzieckich przyszło nam jednak trochę poczekać. Tuż po przejeździe tankietki przed oknami naszego budynku przebiegł zakwaterowany w pobliżu Niemiec, kompletnie zaskoczony.
W koszuli i w gaciach
Zaspany w koszuli i w gaciach bez munduru, tylko w butach i z rewolwerem w ręku. Przytrzymując gacie, biegł w stronę poczty. Nie wiem, co się z nim stało. Być może Sowieci go zastrzelili. Po kilku dniach, gdy Sowieci na dobre zagościli w Równem odnalazł nas znany z Międzyrzeca już nie lejtnant, ale kapitan z NKWD. Przyszedł do ojca z butelką wódki. Oświadczył mu, że teraz Sowieci i Polacy nie są już wrogami i będą ze sobą współpracować. Wypił z ojcem tę butelkę i nadmienił mu, ze będzie teraz Armii Czerwonej potrzebny. Szybko zmobilizowano go do Armii Czerwonej razem z maszyną do szycia. Ojciec chciał się wymówić i pójść do polskiej armii. Dywizja generała Zygmunta Berlinga stała przecież wówczas w Kiwercach. Nowikow jednak twardo oświadczył, że jest on potrzebny Armii Czerwonej. W dywizji, do której go wcielono zajmował się przede wszystkim obszywaniem żołnierzy. Brał też udział w walkach o Dubno i Łuck. Spod Warszawy jego zgrupowanie skierowano na Węgry. Zdobywał m.in. Budapeszt. Za końskim ogonem przepływał wraz z innymi żołnierzami Dunaj. Sporo czerwonoarmistów, jak mi ojciec opowiadał, zginęło podczas forsowania Dunaju i zdobywania Budapesztu. Ci, co przeżyli, pofolgowali sobie również z Węgierkami, gwałcąc wszystkie, które się nawinęły. To też był zapewne przyczynek do „umocnienia” przyjaźni węgiersko-sowieckiej. Za stolicą Węgier mój ojciec został ciężko ranny w nogi i trafił do szpitala. W maju 1945 r. dostał urlop i przyjechał do Równego. Gdy ojciec pana Juliana walczył w szeregach Armii Czerwonej jego rodzina została bez środków do życia.
Nosił wodę ze studni
Każdy z nas musiał coś robić, żeby zarobić na utrzymanie- wspomina Julian Jamróz.- Macocha gotowała jakąś zupę i sprzedawała na targu. Ja najmowałem się w piekarni do noszenia wody. Wówczas bowiem bieżąca woda i kanalizacja były tylko w centrum miasta. Na przedmieściach wszyscy brali wodę ze studni. Brałem więc dwa wiadra, koromysło i nosiłem wodę ze studni do wanny w piekarni. Jak nawiozłem całą, to dostawałem bochenek chleba. Jak przy okazji udało mi się ukraść drugi, to chodziłem dumny jak bohater, bo byłem żywicielem rodziny. Pomagałem też dziadkowi w rżnięciu drewna itp. Jak ojciec wrócił do Równego, szybko załatwił papiery wyjazdowe i w początku maja jeszcze przed zakończeniem wojny, w ramach tzw. repatriacji, wyjechaliśmy jednym z pierwszych transportów do Polski. Nasz pociąg skierowano na północ do Działdowa. Tam jednak nie dojechaliśmy. W Lublinie zostaliśmy zawróceni do Rawy Ruskiej. Wcześniej wykorzystując postój, wymknąłem się , żeby zobaczyć obóz koncentracyjny na Majdanku. Dostałem za to lanie od ojca, który obawiał się, że gdzieś zaginę, a pociąg odjedzie. Ze mną był jednak kierownik transportu i wiedziałem, że bez nas on nie odjedzie.
Wybuchła panika
Jak ludzie zorientowali się, że pociąg z Lublina kieruje się na Rawę Ruską , czyli zawraca na Ukrainę, w konwoju wybuchła plotka, ze Polacy nas nie chcą i Ruscy wywiozą nas na Sybir. Niektórzy z „repatriantów” na dworcu w Lublinie mówili po ukraińsku i pozostali zgłaszali do nich pretensje, że przez nich polskie władze wzięły cały transport za szukających schronienia w Polsce rezunów z UPA. W niektórych wagonach wybuchła panika. Ludzie zaczęli wyładowywać dobytek, w tym krowy i konie. Mnie było do tego oczywiście warunków i zwierzęta łamały sobie nogi. Trzeba było je dorzynać. Na dobitek złego z Rawy Ruskiej na drugim torze jechał na obławę oddział NKWD, którego większość żołnierzy miała mongolskie rysy twarzy. Jak ludzie zobaczyli czerwone otoki na czapkach i azjatyckie twarze, to się dopiero przerazili i rzucili się do pobliskiego lasu. Enkawudziści chcieli zaprowadzić porządek, strzelali z pepesz w powietrze i krzyczeli- pastoj! To jednak wywołało odwrotny skutek. My z ojcem też całą noc przesiedzieliśmy w lesie. Rano wszystko się uspokoiło. Enkawudziści odjechali i wyjaśniło się, ze nasz transport skierowano na Rawę, bo tory w stronę Warszawy były zajęte przez wojskowe eszelony i dalsza marszruta naszego konwoju będzie biegła przez Jarosław – Rzeszów.
Marek A. Koprowski
Zostaw odpowiedź
Chcesz przyłączyć się do dyskusji?Nie krępuj się!