Cudem uratowany

Co rusz obok szpitala wybuchał pocisk. Ludzie kulili się i spodziewali się, że następny wlanie w szpital. Ksiądz Bronisław odprawiał jednak Mszę, nie zwracając uwagi na wybuchy.

– W końcu 1943 r. w Kowlu Niemcy zaczęli przygotowania do obrony – wspomina ks. Staszkiewicz. – Przekształcili miasto w twierdzę, która miała na jak najdłużej zatrzymać sowiecką ofensywę. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, że jeżeli Sowieci nie zdobędą kowelskiego węzła kolejowego, to ich ofensywa na Zachód nie posunie się do przodu. Robili przygotowania, by zatrzymać ją jak najdłużej. Ściągali do miasta dodatkowe siły, budowali linie obronne, bunkry i umocnienia. Pamiętam, że pewnego dnia na obszerne podwórko naszego domu wjechały niemieckie czołgi. Moja mama, jak zobaczyła to, bardzo się przestraszyła i dostała wylewu. W jego następstwie została sparaliżowana, pozostając pod moją jedyną opieką. Choroba matki skomplikowała mi niestety konspiracyjną działalność. O pójściu do lasu nie było nawet mowy. Gdy w końcu grudnia 1943 r. zarządzono mobilizacje 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej, ja musiałem pozostać w Kowlu.

Idziemy do lasu

W grudniu 1943 r. przyszedł do mnie „Kowal”, czyli mjr Jan Szatkowski, mój konspiracyjny przełożony i powiedział – No, Zbysiu, idziemy do lasu. Przestaniesz być łącznikiem, zostaniesz żołnierzem! – Ja jednak bezradnie rozłożyłem ręce, wskazując na łóżko, na którym leżała moja sparaliżowana matka. Szatowski od razu uznał, ze muszę zostać w Kowlu i zaopiekować się matką. Widząc, że mam opory i też chętnie poszedłbym do lasu, „Kowal” stwierdził – Byłoby nieludzkie, gdybym cię zabrał! – Wydaję ci rozkaz pozostania i zaopiekowania się matką! Jak będzie się dom palił, to przynajmniej matkę wyniesiesz na zewnątrz i nie spali się żywcem. Na drugi dzień wpadł do mnie jeszcze Stasiu Zarębiński, syn mojego ojca chrzestnego, uradowany z okrzykiem – Zbysiu, idziemy walczyć o Polskę! – Ja jednak powiedziałem, że nie mogę iść do oddziału na koncentrację, bo musze opiekować się mamą. On wtedy się zmartwił uznając, że jeżeli zostanę w Kowlu, to pewnie zginę, bo miasto będzie bombardowane i ostrzeliwane. Tak się jednak ułożyło, że ja pozostając w Kowlu przeżyłem, a on w lesie zginął. Jak dywizja po walkach pod Kowlem forsowała tory, żeby przejść na północ dostał, jak mi później opowiadano, kulę prosto w czoło i zginął na miejscu. Muszę jednak powiedzieć, że pozostając w Kowlu też liczyłem się z tym, że zakończę w nim życie.

Nowy proboszcz

Niemcy wezwali początkowo wszystkich cywilnych mieszkańców Kowla do jego opuszczenia. Ja ze zrozumiałych względów na apel władz niemieckich nie odpowiedziałem. Wkrótce też Sowieci zamknęli Kowel pierścieniem i nikt już nie mógł z niego wyjechać. Naszym proboszczem, po udaniu się ks. Antoniego Piotrowskiego na koncentrację dywizji, został ks. dr Bronisław Drzepecki, przysłany przez ordynariusza diecezji bpa Adolfa Piotra Szelążka, by zaopiekować się wiernymi, którzy pozostali w Kowlu. Był to prawdziwie święty kapłan, niezwykle oddany Kościołowi i ludziom. Widząc w swoim otoczeniu kilku młodych ludzi takich jak ja, którzy chcą zostać kapłanami, zorganizował podziemne seminarium duchowne. Mało kto o tym wie. Ludzie w większości szykowali się na śmierć, a nie myśleli o takich rzeczach. Miasto było ciągle bombardowane i ostrzeliwane, zryte transzejami. Niemcy odpierali ataki Armii Czerwonej z heroizmem. Dowódca garnizonu wiedział, że dopóki utrzyma Kowel, to front nie pójdzie dalej. Niemcy zaopatrywali go z powietrza. W trakcie sowieckiego ostrzału nasz dom został zniszczony i przy pomocy sąsiadów przeniosłem mamę do szpitala, gdzie mój wujek, brat matki, był lekarzem. W szpitalu byliśmy bezpieczniejsi. Był to obiekt pamiętający jeszcze carskie czasy o grubych murach. W szpitalu tym moja mama zmarła i tam ją pochowałem na przyszpitalnym podwórku.

Trupów pod sufit

Nie było mowy, żeby zawieźć ją na cmentarz. Był on blisko, ale znajdował się pod stałym ostrzałem artyleryjskim. Na szpitalnym placu też wybuchały bomby i pociski. W lejach po bombach codziennie z sanitariuszem grzebaliśmy zwłoki, którymi trupiarnia codziennie się zapełniała. Po mieście krążył stale ks. Drzepecki, niosąc wszystkim potrzebującym otuchę i słowa pociechy. Pamiętam, ze raz transzejami, którymi był zryty cały Kowel, dotarł też w trakcie ostrzału do szpitala. Jak mnie zobaczył, rzucił szybko – Zbyszek dobrze, że jesteś, ja teraz będę ludzi spowiadał, a ty przygotuj wszystko do Mszy św. – Ja zaś myślę sobie – proboszcz zwariował. Tu bomby walą, w trupiarni trupów pod sufit, ludzie płaczą, czekają na śmierć, a on mi każe szykować ołtarz. Ustawiliśmy na korytarzu z siostrą biurko, nakryliśmy obrusem i na nim umieściliśmy przyniesione przez księdza: kielich, patenę, komunikanty, wino, wodę i mały podróżny ornat. Ksiądz Bronisław chodził zaś po salach i spowiadał. Gdy skończył, ja przed nim uklęknąłem i mówię – teraz ksiądz niech mnie wyspowiada. Długo się przed nim spowiadałem sądząc, że jest to ostatnia spowiedź w moim życiu. Ksiądz Bronisław widząc, że jestem w kiepskim nastroju oświadczył, że wszystko jest w rękach Boga i jeżeli on zechce, to na pewno zostanę kapłanem.

Boże coś Polskę

Stwierdził, że nawet gdyby wszystkie bomby sowieckie i niemieckie spadły na Kowel, to jeżeli Bóg wybrał mnie na kapłana, to żadna mi nic nie zrobi. Bardzo mnie to podbudowało i przesądziło o moim kapłaństwie. Nałożyłem komżę i służyłem księdzu Bronisławowi do Mszy św. Ludzie wypełnili korytarz i w niej uczestniczyli, choć było widać, że boją się strasznie. Co rusz bowiem obok szpitala wybuchał pocisk. Ludzie kulili się i spodziewali się, że następny wlanie w szpital. Ksiądz Bronisław odprawiał jednak Mszę, nie zwracając uwagi na wybuchy. Co rusz intonował „Serdeczna Matko”, na końcu zaś „Boże coś Polskę”. Po Mszy św. schował wszystkie paramenty liturgiczne do walizki mówiąc, żebym ja przechował, bo on jeszcze przyjdzie, ale nie przyszedł. Ja ją oczywiście zachowałem i z nią pojechałem na Majdanek. Zanim to nastąpiło, byłem jeszcze świadkiem wielu walk wokół Kowla, w tym także powietrznych. Widziałem, jak sowieckie myśliwce polują na niemieckie samoloty transportowe. Na moich oczach jednemu z nich odstrzeliły skrzydło sprawiając, że runął w dół. Pilot jednak zdążył wyskoczyć na spadochronie i powoli opadał nad Kowlem. W pewnym momencie Niemcom udało się wbić klin w sowiecki pierścień otaczający Kowel i utworzyć zaopatrujący miasto korytarz. Po kilku tygodniach udało im się je całkowicie odblokować i zepchnąć Armię Czerwoną kilkanaście kilometrów za Kowel, gdzie linia frontu się ustabilizowała. Niemcy wtedy zaczęli zatrzymywać wszystkich Polaków i wywozić. Któregoś dnia przyszli także do szpitala i wszystkich aresztowali. Mnie od razu uznali za komunistę, który czeka na wkroczenie Sowietów do Kowla.

Uznany za komunistę

Usiłowałem im tłumaczyć, że to bzdura, ale nie chcieli nawet mnie słuchać. Jeden z nich oświadczył mi, że gdybym nie był komunistą, to bym wyjechał z Kowla w czasie dobrowolnej ewakuacji. Wraz z innymi zostałem zapędzony na stację i umieszczony w towarowym wagonie z zakratowanymi oknami. Wyjechaliśmy z Kowla, jak pamiętam, 13 maja 1944 r. Wagon znajdował się na końcu transportu, był nabity ludźmi i z trudem się w nim poruszaliśmy. Pociąg najpierw zatrzymał się w Lubomlu, a potem pojechał do Chełma, gdzie staliśmy przez trzy dni. Oddział Rady Głównej Opiekuńczej działający w tym mieście starał się nam pomóc. Jego działacze przynosili nam wodę w butelkach i podawali przez zakratowane okienka jedzenie. Niemcy ich jednak przeganiali. Jak strażnik zauważył, że podchodzą, krzyczał – Halt!- i groził, że będzie strzelał. Działacze RGO podali nam też informację, która zmroziła krew w naszych żyłach. Na naszym wagonie widniał napis- Kreislager Majdanek! – Niemcy uznali nas za element niepewny i skierowali do obozu na pewną śmierć. Wszyscy zaczęli kombinować, jak się z pociągu tego wydostać, ale możliwości nie było żadnej. Okazało się jednak, że Pan Bóg jest łaskaw! – Za Chełmem nasz pociąg w zatrzymał się w lesie i stał przez dłuższy czas.

Ucieczka z wagonu

Nasza eskorta, złożona z trzech Niemców siedzących razem z nami, wyskoczyła na tory i poszła do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że ostatni konwojent tylko zatrzasnął drzwi, ale ich nie zamknął. Wtedy ktoś z wagonu krzyknął – uciekajmy! – Wszyscy jak jeden mąż rzucili się do ucieczki. Wyskakiwali z wagonu i kryli się w lesie. Nikt za nami nie strzelał, ani nie gonił. Po jakimś czasie rozległ się gwizdek i pociąg ruszył. Byliśmy uratowani! Opatrzność Boża czuwała nade mną! W lesie tym zbyt długo nie mogliśmy jednak siedzieć. Było zimno, wszystkim doskwierał głód i zmęczenie. Postanowiliśmy iść przed siebie licząc, że natrafimy może na jakąś drogę prowadzącą do wsi. Gdy trafiliśmy na jej ślad, była już noc. Gdy zdecydowaliśmy się do niej wejść, było już dobrze po północy. Weszliśmy na jakieś podwórko i od razu skryliśmy się do obory. Znajdowała się w mniej sterta słomy, na którą wszyscy rymnęliśmy się natychmiast usypiając. Rano obudziła nas krzykiem – co wy tu robicie? – gospodyni, która przyszła wydoić krowy. Uspokoiliśmy ją, że nie jesteśmy żadnymi bandytami, tylko uciekinierami z transportu i zaraz sobie pójdziemy. – To pewnie jesteście głodni – orzekła. – Powiedziała, żebyśmy trochę poczekali, to ona zaraz podoi krowy i da nam gorącego mleka z chlebem. Po paru minutach zajadaliśmy się tym przysmakiem. Kobieta wyjaśniła nam także, że tu zostać nie możemy, bo tak duża grupa od razu mogłaby zostać zauważona i jakiś szpicel mógłby donieść Niemcom.

Furmanką do Chełma

Wyjaśniła nam, że obok wsi jest droga do Chełma, w którym powinniśmy szukać schronienia. Powiedziała także, że dziś w Chełmie jest jarmark i będzie jechało do niego sporo furmanek. Powinniśmy wychodzić na drogę po dwóch i próbować się na nich zabrać. To bowiem najbezpieczniejszy sposób dojazdu do Chełma. Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Jak się zdążyłem zorientować, co najmniej połowa moich współtowarzyszy niedoli, podobnie jak ja, była związana z konspiracją. W ten sposób wszyscy dotarliśmy do Chełma. Utworzyliśmy z kolegami trzy, czy czteroosobową grupkę i zaczęliśmy szukać jakiegoś punktu zaczepienia. Wiecznie po tym Chełmie włóczyć się nie mogliśmy. W pewnym momencie idąc ulicą Kolejową, spostrzegłem szyld zakładu stolarskiego pana Kloca. Poszedłem do niego i poprosiłem go, by nas przenocował. On bezradnie rozłożył ręce oświadczając, że w domu nie ma miejsca, ale możemy przenocować w stolarni. Było w niej sporo wiórów i na nich się położyliśmy spać.

Pierwszy nalot

Nasz sen nie trwał jednak długo. Tej nocy bowiem Sowieci dokonali wielkiego nalotu na Chełm. Najpierw na spadochronach zrzucili płonące flary, które tak oświetliły miasto, że było w nim jasno jak w dzień. Sowieccy lotnicy zbombardowali przede wszystkim wiadukt kolejowy, stacje i inne obiekty zajmowane przez Niemców. Stacja była tuż obok domu i zakładu stolarskiego pana Kloca. Wstaliśmy więc, by zobaczyć, jakich zniszczeń dokonali Sowieci? Nasz gospodarz był mocno przestraszony i mówił, żebyśmy nigdzie nie chodzili, bo sowieckie samoloty mogą wrócić, ale na nas, którzy przeżyliśmy oblężenie w Kowlu, nalot na Chełm nie zrobił większego wrażenia. Rano pan Kloc oświadczył, że on z rodziną przenosi się na wieś, bo boi się, że tej nocy Sowieci jeszcze raz zbombardują Chełm, obracając go w perzynę. Zaproponował nam, że jeżeli chcemy, to możemy zostać w jego domu i go przypilnować. Oczywiście skorzystaliśmy z zaproszenia. Przez trzy dni mieszkaliśmy w domu pana Kloca, śpiąc już nie na wiórach, ale w łóżkach. Tu jednak też nie byliśmy bezpieczni. Młodzi ludzie zawsze zwracali uwagę Niemców, a my przecież nie mieliśmy żadnych dokumentów. Byle patrol mógł nas zapędzić do kopania okopów.

Ucieczka do Rabki

Po trzech dniach pan Kloc z rodziną wrócili. Sowieci przez ten czas bowiem Chełma nie bombardowali. Podziękowaliśmy grzecznie za gościnę, ale on nas zapytał, czy mamy gdzie pójść. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że nie. Powiedział wtedy, żebyśmy poszli do pobliskiej wsi, w której członek jego rodziny jest sołtysem. Napisał do niego kartkę, w której prosił go, by znalazł dla nas jakąś kwaterę. Gdy do niego dotarliśmy, ten znalazł nam mieszkanie. Zaprowadził nas do takich państwa, którzy przeprowadzili się do nowego domu murowanego, a starego drewnianego nie rozebrali. Był to niewielki jednoizbowy budynek, kryty strzechą, z wielkim piecem. Mieszkało się nam tam bardzo dobrze. Jak się rozpaliło pod piecem, to później spało się na nim znakomicie. Pomagaliśmy gospodarzom w pracach polowych i w obrządku inwentarza, a ci w zamian dawali nam jedzenie. Front jednak zbliżał się nieubłaganie. Huk dział sugerował, że wkroczenie Sowietów na Lubelszczyznę może być kwestią nie tygodni, ale dni. Niemcy dalej stawiali zacięty opór , ale sowiecki walec spychał ich w stronę Bugu. Hitlerowcy w oparciu o tę rzekę chcieli stworzyć jakieś linie obrony, ale to była działalność całkowicie jałowa. Bug był rzeką płytką, miał niskie brzegi i szereg brodów bardzo dogodnych do budowania przepraw. Wiedziałem, że Bug nie jest przeszkodą, która zatrzyma Sowietów. Ja zaś z nimi nie miałem ochoty się spotkać. W odróżnieniu od kolegów miałem jeszcze gdzie uciekać. Pamiętałem, że jeden z lekarzy z Kowla pracujących w niemieckiej klinice miał willę w Rabce-Zdroju i prowadził prewentorium dla dzieci. Nazywał się Eugeniusz Gorczyński. Mogłem przypuszczać, że mnie przygarnie i przechowa. W klinice nasze stosunki były bardzo dobre. On sam o tej swojej Rabce dużo mi opowiadał i stale podkreślał, że jak wojna się skończy, to muszę koniecznie do niego przyjechać. Liczyłem, że jak Kowel był ewakuowany, to udało mu się wrócić do domu i ucieszy się na mój widok.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply