Na przyjazd imperatora

Przyjazdowi prezydenta USA Donalda Trumpa do Polski towarzyszy euforia pomieszana z zatroskaniem.

Bo z jednej strony niby szczególne wyróżnienie pośród sojuszników, dowód  uznania i poparcia, ale z drugiej oczekiwanie na jakieś „duże”, potem „wielkie”, a w końcu po właściwym dostosowaniu angielskich słów do polskiego kontekstu – „ważne” przemówienie na jednym z placów Warszawy. Wystąpienie niosące niepewność, ale i możliwość rewizji dotychczasowej strategii wobec Wschodu.  Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Polska kolejny raz  nie zmierzała tak ochoczo i bez zastanowienia do pełnienia roli publicznego, niekiedy dość infantylnego wyraziciela amerykańskich interesów.  Istnieje  doprawdy subtelna różnica pomiędzy rolą eksponenta wartości świata zachodniego a rolą gorliwego stronnika interesów mocarstwa hegemonicznego.

Nie trzeba przypominać, że proamerykańskość polskich elit politycznych jest „kamieniem węgielnym” polityki zagranicznej RP. Bezkrytyczny proamerykanizm polskich elit rządzących prowadzi  jednak do zniszczenia tego, co w polityce najcenniejsze – własnego zdania i własnej podmiotowości. Patrząc na dzisiejszą Europę, w tym także na państwa regionu Europy Środkowej, żadne z nich nie wyraża tak hołdowniczego stosunku do Ameryki i jej lidera jak właśnie Polska. Zwłaszcza osobowość i postawa  amerykańskiego przywódcy odpycha wielu europejskich polityków od deklarowania  lojalności, gdyż dawałoby to powód do pełnego przyzwolenia nie tylko dla tej kontrowersyjnej postaci, ale i jej systemu wartości, kłócącego się z wartościami części Europejczyków i tzw. Reszty Świata.

Istnieje trwała kolizja między afiliacjami z Ameryką a poprawą stosunków z Rosją. Polsce wmawia się, że jest ciągle ofiarą rosyjskiego imperializmu, zatem powinna wchodzić w takie afiliacje z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi, aby odsuwać od siebie jak najdalej rosyjskie zagrożenie. Tymczasem nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji, wciskającej  Polskę w ramiona Ameryki. Stawiającej ją w pozycji największego wroga Rosji, a być może także „zapalnika” konfliktu globalnego. Amerykanom zysk sam pcha się w ich ręce. Bez szczególnych starań i zabiegów mogą bowiem sprzedawać swoją broń i wysyłać tysiące żołnierzy do przerażonej na tle irracjonalnego strachu przed Rosją Polski.

Jeśli zostanie utrzymane nieprzejednane stanowisko wobec Rosji, zdolność Polski do efektywnego działania w skomplikowanym świecie współzależności będzie niemożliwa. Choćby w kontekście wykorzystania nowych tras transportowych i komunikacyjnych między Europą i Azją, w szczególności z Chinami.  Zabiegi Polski o konsolidację  ugrupowania państw w strefie tzw. Trójmorza narażają je na przyjęcie funkcji limitrofów, okrążających Rosję i wrogo do niej usposobionych. Wprawdzie interesy i stanowiska tych państw wobec współpracy z Rosją są bardzo zróżnicowane, ale samo podnoszenie takich haseł musi wywoływać zwieranie szeregów po przeciwnej stronie. Wiele małych i średnich państw na tym obszarze już dawno przekonało się, że demonstrowanie swoich racji w duchu zacietrzewienia i nieprzejednania nie jest wyrazem siły, ale słabości (por. Finlandia, Czechy, Słowacja, Węgry i in.). Dlatego część sąsiadów z Północy i Południa wybiera raczej politykę pragmatyzmu i  kupieckiej zaradności, przynoszących wymierne korzyści.

W przypadku Polski, jeśli chodzi o aktywność regionalną, mamy do czynienia z osobliwym zjawiskiem kompensacji. Polska nie mając silnej pozycji na Zachodzie, tracąc zwłaszcza wiarygodność w gronie unijnym wśród partnerów ze „starej” Europy, dąży do powetowania sobie deficytu uznania na Wschodzie. Tyle, że czyni to bez właściwego rozpoznania stopnia własnej recepcji wśród społeczeństw  i elit rządzących państw tego obszaru. Bo na przykład kogo naprawdę interesują źródła utrzymywania się antypolskich stereotypów, choćby na Litwie, czy tak hołubionej przez polskie elity Ukrainie?  Na ile Polska dysponuje atrakcyjną siłą przyciągania? Czy odwoływanie się do archetypów Wielkiej Polski, jako ogniwa spajającego Morza Południowe z Bałtykiem nie pachnie anachroniczą retoryką „pańskiej (imperialnej) Polski”? Co mamy do zaoferowania w sensie kulturowo-cywilizacyjnym? Jakie mamy recepty jako państwo „misyjne”, aby zbudować rzeczywistą demokrację  na Ukrainie, w Azerbejdżanie czy Mołdawii? Jakie Polska ma instrumenty oddziaływania na kręgi oligarchiczne, nieraz na poły mafijne, aby zastosowały się do reguł demokratycznych? Takich pytań można wymienić więcej. Kto udzieli na nie odpowiedzi? Czy szczyt Trójmorza „pod patronatem” Cesarza Ameryki cokolwiek wniesie w tym względzie?

Podstawą budowania każdej wspólnoty, w tym także egzotycznie brzmiącego projektu Trójmorza, jest właściwa diagnoza interesów jej uczestników. Otóż doprawdy trudno pojąć, na tle dotychczasowej wiedzy i doświadczenia, co łączy Polskę z Gruzją czy Azerbejdżanem, oprócz niechęci do Rosji. Antyrosyjskie obsesje przeszkadzają w zrozumieniu podstawowego imperatywu, że Rosja dominuje pod wieloma względami w przestrzeni poradzieckiej i z tej dominacji  ani sama nie zamierza rezygnować, ani nikt nie ma skutecznego sposobu – co pokazały wydarzenia na Ukrainie – jak ją stamtąd wyrugować. Jedynym rozwiązaniem pozostaje zbudowanie jakiegoś modus vivendi, a ten jest możliwy tylko przy zrozumieniu i poszanowaniu wzajemnych interesów.

Oczekiwania na temat potwierdzenia podczas wizyty Trumpa wiarygodności sojuszniczej i poważnego traktowania Polski w strategii amerykańskiej są uzasadnione i logiczne. Kryje się jednak pod nimi ryzyko instrumentalnego wykorzystania Polski i państw regionu Europy Środkowej i Wschodniej wyłącznie jako tła dla hegemonicznych interesów i ambicji. Wiele wskazuje na to, że Ameryka jest zmęczona dopatrywaniem się wszędzie „ręki Kremla”.  Russiagate powoli ulegnie wygaszeniu, bo tracą na tym wszyscy Amerykanie. Podważa siłę urzędu prezydenta, ale i podkopuje prestiż mocarstwa. Gdy nastąpi otrzeźwienie, przyjdzie czas na reorientację w stronę akomodacji, a może nawet nowego resetu w stosunkach z Rosją. Takie są bowiem prawidła  logiki gry międzymocarstwowej. Może zatem warto wsłuchać się w głos prezydenta Trumpa w Warszawie także pod tym kątem? Może  powrót do klasycznego realizmu Henry Kissingera przyniesie zapowiedź  nowej narracji na temat Rosji?

Wtedy w polskich politykach powinna obudzić się wewnątrzsterowność i odwaga polityczna. Jej efektem powinien być powrót do polityki zrównoważonych relacji z wszystkimi sąsiadami, w tym z Rosją. Niezależnie od propagandowego zadęcia wokół eklektycznego i utopijnego projektu Trójmorza czas spojrzeć  prawdzie w oczy i dostrzec, że w istocie cały czas cierpimy na syndrom głębokiej prowincji, miotającej się w poszukiwaniu własnej, choćby odrobinę suwerennej roli międzynarodowej.

Oczywiście, trzeba i wypada zgodnie z polską gościnnością przyjaźnie przyjąć dostojnego przybysza zza oceanu. Ale bez nachalnej tromtadracji i euforii. Trochę chłodnego kalkulowania i powściągliwości, rozumu i rozsądku nie zaszkodzi ani politykom, ani mediom. Zachowanie resztek godności jest cenniejsze niż poklepanie po ramieniu przez Imperatora….

Stanisław Bieleń

Autor jest profesorem zwyczajnym w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego

 

 

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply