Wilno jak polski Ararat

Nasza Ojczyzna znajduje się także tam w Wilnie i nic, żadne ustalenia polityczne, żaden dekret, żadna międzynarodowa umowa nie są w stanie tego zmienić. Zmiana przynależności państwowej Wilna ma jednak swoje ludobójstwo założycielskie – są to Ponary: planowe i masowe niszczenie miejscowej ludności, w tym jej warstw przywódczych. Niemcy i Litwini dobrze wiedzieli, jak sprawić, by Wilno polskim nie było.

Gdzieś na pograniczu Europy i Azji, pośród szczytów Kaukazu, okryte mrokiem zapomnienia leży niewielkie państewko, które co jakiś czas przypomina o sobie światu, wygrzebując z zamierzchłej przeszłości zadawnioną, ale nierozliczoną krzywdę. Zdane na obce mocarstwa nie omieszka też trzymać na sztandarach symboli swej minionej chwały, choć rzekomy realizm nakazywałby co innego…

Ten skromnej dzisiaj wielkości kraj to niegdyś regionalne mocarstwo rozciągające się od morza to morza, jedno z pierwszych na świecie państw chrześcijańskich, starsze niż wszystkie współczesne państwa europejskie. Jego ludność posługuje się językiem zapisywanym unikalnym alfabetem, który w użyciu jest do dzisiaj.

Państwo to w swej historii zaznało nieszczęśliwego zbiegu okoliczności połączonego ze stopniową utratą znaczenia i ostatecznym podziałem między kraje ościenne. Gdy na początku poprzedniego wieku chciało odrodzić się w formie nawiązującej do dawnej potęgi, brutalnie mu to uniemożliwiono, gdzie z jednej strony jego ludność czekało ludobójstwo, a z drugiej zalążki niepodległości militarnie zlikwidowano.

Ten mały dumny kraj to Armenia. Zamieszkuje go naród zwany Ormianami, chociaż większość tej nacji zamieszkuje poza granicami Armenii. Władające jedynie skrawkiem swojego historycznego terytorium państwo otoczone jest z kilku stron przez historycznych wrogów – przez Turcję, która do dziś konsekwentnie zwalcza prawdę o genocydzie Ormian w Imperium Otomańskim w latach 1915-17 oraz Azerbejdżan, z którym w latach ’90 stoczyła krwawą wojnę o Górski Karabach i z którym do dziś granica jest de facto linią przebiegu frontu wygaszonych czasowo działań zbrojnych. Z Turcją rozmowy o otworzeniu granicy rozpoczęto dopiero niedawno i to przy oburzeniu ormiańskiej opinii publicznej. Wszak to regionalne mocarstwo, mające coraz więcej do powiedzenia w regionie Bliskiego Wschodu i na Kaukazie, do dziś dnia nie wyraziło choćby cienia ubolewania za to, czego dokonali Turcy na narodzie ormiańskim. Wobec takiego położenia Armenia zdana jest na protektorat w takiej lub innej formie jednego z sąsiednich mocarstw – położonego za miedzą Iranu lub bardziej odległej Rosji, której panowanie na Kaukazie nie musi wcale kojarzyć się pozytywnie, choć dla Armenii staje się właściwie ostatnią deską ratunku.

W tak fatalnym położeniu geopolitycznym Ormianie jednak nie składają broni w wojnie, która dla każdego narodu wydaje się tą najważniejszą. Wojnie o tożsamość.

Korzystając ze swej diaspory i koordynując z nią swoją politykę pamięci, Armenia regularnie zawstydza Turcję na arenie międzynarodowej, która musi się tłumaczyć z przypominanych jej zbrodni. Wprowadzanie w zakłopotanie wielokrotnie większego sąsiada, na terytorium którego pracuje przecież blisko 100 tys. obywateli Armenii, doprowadziło do prawnego uznania rzezi Ormian za ludobójstwo przez parlamenty krajów z całego świata. Zbrodnia, do zapomnienia której przez świat odwoływał się Adolf Hitler uzasadniając holocaust ludności żydowskiej w Europie, po 100 latach i pozornie beznadziejnej walce Dawida z Goliatem doczekała się międzynarodowego uznania. Malutki kraj skazany na zapomnienie odzyskał swe miejsce między dumnymi narodami świata, głosząc uparcie prawdę o swej martyrologii.

Nie będąc ani członkiem Unii Europejskiej, ani tym bardziej NATO, nie mając uregulowanych granic, Armenia dumnie dzierży narodowy sztandar, na którego centralnym miejscu widnieje święta góra Ormian – Ararat.

Położony na terytorium Turcji szczyt widoczny jest ze stolicy Armenii – Erywania. Władze Turcji z kolei zakazują Ormianom wstępu na górę. Na Ormianach nie musi to jednak robić wrażenia – święta góra zajmuje w ich kulturze tak poczesne miejsce, że zakazy, aktualna sytuacja polityczna a nawet przebieg granic państwowych nic w tej materii nie zmienia. Armenia nie zamierza wyrzekać się tego, co jest integralną częścią ormiańskiej przestrzeni.

Jednocześnie gdzieś na europejskiej równinie leży państwo znacznie od Armenii większe i o nieporównywalnie lepszym położeniu geopolitycznym. Nie może poszczycić się aż tak długą historią, niemniej liczy sobie już ponad 1000 lat. Również zaznało ono mocarstwowości, rozciągając się „od morza do morza”. Stopiło się z chrześcijaństwem w swym rzymskokatolickim obrządku tak mocno, że nazywane było antemurale christianis – przedmurzem chrześcijaństwa. Toczyło z powodzeniem wojny od każdej możliwej strony, stopniowo się jednak wykrwawiając i na swoje nieszczęście słabnąc wewnętrznie przy jednoczesnym wzroście potęgi ościennych mocarstw. To doprowadziło do jego podziału i likwidacji na kilka pokoleń.

Ten stan nie miał trwać długo. Pamięć o posiadanej państwowości skłaniała kolejne pokolenia do sięgania za broń i walki o wskrzeszenie niepodległości. Ta jednak miała nie nadejść – nie mierzono sił na zamiary, płacono też za popełniane w przeszłości błędy, wśród których jednym z naczelnych było zniechęcenie stanów niższych do wszystkiego, co wychodzi od stanów wyższych – z ideą niepodległości państwowej włącznie. Walka powoli stawała się beznadziejna.

Podział kraju nie wszędzie przekreślił jego dorobek. Rozległe przestrzenie, chociaż podlegające krępującemu uciskowi, obejmowane były przez dominującą w zlikwidowanym już państwie kulturę, a także przez język jego elit. Dotyczyło to także warstw niższych. Jednocześnie wśród warstw tych podjęto w końcu ciężką pracę oddolną polegającą na uświadamianiu im wartości organizowania się we wspólnoty – aż do tej naczelnej, w jakiej może żyć człowiek i z jaką może się identyfikować, czyli w naród. Odrobiono więc lekcję historii. Gdy po czterech pokoleniach kraj ten wreszcie odzyskał niepodległość, to stało się to między innymi dzięki zmobilizowaniu dla sprawy niezawisłego bytu szerokich mas ludności.

Ten kraj to Polska. Niewzruszony przez wieki fundament cywilizacji Zachodu w tej części Europy, wyprzedzający o kilka epok resztę kontynentu w dziedzinie rządów prawa, tolerancji i wszystkiego, co dzisiaj wydaje się w Europe oczywistością. Kraj proponujący innym swoje wzorce cywilizacyjne, chętnie przyjmowane przez sąsiednie organizmy polityczne, a w efekcie tego władający wielkim terytorium, z jakim nie mogło i nie może się równać żadne państwo europejskie do dziś dnia. Co istotne – terytorium to nie rozrastało się w formie podboju, lecz w postaci przyjmowania elit innych krajów w poczet szerokiej wspólnoty politycznej i to z woli samych przyjmowanych. Elity te miały później dać Polsce niezliczone zastępy patriotów – czy to wojujących o niepodległość zbrojnie, czy to realizujących się dla Ojczyzny w formie pracy organicznej na tyle, na ile było to w danych warunkach możliwe.

Jedną z twierdz polskości, jej ofiarnym żołnierzem frontowym, jej mieczem i tarczą, jej światłem w ciemnym tunelu mrocznych czasów, morską latarnią wskazującą właściwą drogę na wzburzonych falach, jej budulcem i zwornikiem było Wilno.

Jeśli porównywać Wilno do któregoś z ciał niebieskich to raczej nie byłaby to gwiazda – ta bowiem świeci i ginie, gasnąc. Księżyc z kolei świeci tylko światłem odbitym. Wilno jest więc niczym słońce na horyzoncie, bo nawet jeśli zachodzi, to przecież potem wschodzi i promieniuje swym blaskiem ponownie, nawet jeśli pomiędzy jednym i drugim nastaje ciemność. Gdyby zaś stać na gruncie ziemskim, to należy przede wszystkim podkreślić, że właśnie z tej wileńskiej ziemi wyrosły postacie, które do polskiej historii dopisywały kolejne jej rozdziały. Byli to zarówno majestatyczni królowie, jak i wykuwający narodową mitologię poeci, byli wytrwali w dochodzeniu do prawdy akademicy, jak i zraszający swą krwią ojcowiznę powstańcy, byli wywracający zastane porządki wojskowi, ale i zachowawczy ziemianie, byli natchnieni duchowni, byli też zainspirowani wileńskim genius loci artyści oraz literaci, jak i całe rzesze innych twórców, inteligentów, ludzi czynu i słowa. Wilno promieniowało swymi wpływami na okoliczne ziemie i tak oto pod carskim uciskiem całe masy ludności spolonizowały się w warstwie językowej, ale i przyjęły dzięki wytrwałej pracy ludzi oświeconych tożsamość polską. Zdołała Moskwa podbić te ziemie militarnie, nie zdołała narzucić swej kultury.

W niepodległej ponownie po 123 latach Polsce Wilno było jednym z tych ośrodków, który konstytuował odrodzoną państwowość. Funkcjonował w nim Uniwersytet Stefana Batorego, Biblioteka Wróblewskich, Towarzystwo Przyjaciół Nauk i inne instytucje, prowadzono ożywione życie intelektualne i artystyczne.

Wiedział doskonale Stalin, komu odbiera Wilno, wiedział też, komu je daje. Zły los chciał, że Wilno znajduje się poza państwem polskim. Nie chciała tego sprawiedliwość, ale gdyby ta istniała w historii, to Wilno byłoby scalone z Macierzą i nic nie zdołałoby go od niej oderwać. Stało się jednak inaczej.

Po kolejnej utracie i kolejnym odzyskaniu niepodległości przez Polskę Wilno nie stało się – tak jak bywało to zawsze – punktem odniesienia na duchowej mapie polskości. Nie stało się obiektem dążeń, nie mobilizuje już mas, nie staje się przyczyną narodowych wzruszeń i uniesień, nie inspiruje i nie stanowi dla Polaków natchnienia, nie zmusza do refleksji ani zadumy. Wszystkie sztandary schowano głęboko, nie odkurzono starych ksiąg, nie oprawiono obrazów, nie podniesiono do godności narodowych relikwii wszystkiego tego, co można wydobyć z Wilna na potrzeby naszej wspólnoty.

W przeciwieństwie do Armenii Polska posiadała niezawisły państwowy byt w okresie międzywojennym. Rzeczypospolitej nie udało się zająć bolszewikom tak jak kaukaskiego kraju. W czas między dwoma wojnami światowymi Polska nie wchodziła też z odciśniętym piętnem ludobójstwa. Warunki pielęgnowania pamięci były zdecydowanie lepsze na korzyść Polski. A jednak to Ormianie dziś pamiętają lepiej.

Żeby pojechać dziś do Wilna, nie trzeba wiz, nie trzeba nawet paszportu, nie ma kontroli na granicy. Można się tam udać, nie wyjeżdżając poza terytorium Unii Europejskiej. Polska nie toczy żadnej wojny, więc nie musi też niczego kalkulować, na nic nie musi się oglądać. Nie musi się nawet niczego obawiać, bo po drugiej stronie granicy, za którą leży dziś niestety Wilno, nie znajduje się bynajmniej europejskie mocarstwo i to nie Polska jest na nie zdana, a odwrotnie.

Nasza Ojczyzna znajduje się także tam w Wilnie i nic, żadne ustalenia polityczne, żaden dekret, żadna międzynarodowa umowa nie są w stanie tego zmienić. Zmiana przynależności państwowej Wilna ma jednak swoje ludobójstwo założycielskie – są to Ponary: planowe i masowe niszczenie miejscowej ludności, w tym jej warstw przywódczych. Niemcy i Litwini dobrze wiedzieli, jak sprawić, by Wilno polskim nie było.

Ale Wilno było i jest polskie. Powinniśmy wreszcie zacząć to rozumieć. Mamy nieporównywalnie łatwiejszą sytuację od dzielnych i nieugiętych Ormian. Otoczeni wrogami, zdani na innych, ale skuteczni. Ararat jest jednak zawsze widoczny na ormiańskim horyzoncie, w tym ze stolicy kraju. Czy nie czas, by Wilno zaczęło być wreszcie widoczne na horyzoncie warszawskim? Wszak po zachodzie słońce musi kiedyś wzejść.

Marcin Skalski

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply