Wileńskie panienki i zaścianki cz. 4

Wystraszyłem się czarnobylskiego zioła gdy w Dzimitrach częstował mnie tym samym napitkiem Wojtek Sakowicz “gierbowy szlachcic”, jak sam się przedstawił. Młody jeszcze przed pięćdziesiątką, właściciel kilku hektarów ugoru i dwóch drewnianych rozlatujących się dworków, które odzyskał po kołchozie.

Gdy odeszli Żydzi nastał czas Polaków, beznadziejnej, straceńczej walki z powojennym sowieckim porządkiem. Po nich też zostały tylko roby rozrzucone obficie na wileńskiej ziemi choć nie wszyscy mogli dostąpić takiego szczęścia. Niepomni wrześniowego „noża w plecy” i wywózek za „pierwszego sowieta”, uwikłani w alianckie układy i dyplomatyczne nadzieje, znaleźli się w matni. Nie przekonały ich nawet podstępne mordy ich oddziałów przez sowiecką partyzantkę, w 1943 roku. Wykrwawiali się zdobywając Wilno wspólnie z Armią Czerwoną a już wkrótce okazali się wrogami władzy radzieckiej, internowani na zamku w Miednikach, wywożeni do Riazania i Diagilewa. Już na emigracji Józef Mackiewicz, który w rubryce „obywatelstwo” wpisywał – antykomunista, zarzucał im (nienawidzono go za to w środowiskach kombatanckich ), szczególnie przywódcom AK, polityczną naiwność i „ulgowe”, w porównaniu z Niemcami, traktowanie sowietów jako wrogów Polski. Miał wiele racji ale i on nie znał dobrej odpowiedzi na pytanie jakie mogło być wówczas dobre wyjście z tej politycznej pułapki. Otwarta walka z obydwoma wrogami (plus polityczne aspiracje Litwinów)? To było nierealne. Stanie z bronią u nogi, zaniechanie tak długo przygotowywanych akcji Wachlarz i Ostra Brama? To bezwzględnie wykorzystywała sowiecka propaganda głosząca sojusz AK i hitlerowcami.

Nie było dobrego wyjścia z matni a największą cenę ponieśli Niezłomni co nie złożyli broni, nie wycofywali się na zachód ale trwali na swej ziemi broniąc jej mieszkańców przed coraz okrutniejszym naporem okupanta, tępili urzędników i konfidentów, rozbijali więzienia. Trwali choć od początku skazani byli na śmierć wobec militarnej potęgi wroga. NKWD uporała się do końca 1944 roku, w lasach i na bagnach zostały tylko niedobitki, kilkunastu, kilkudziesięciu ludzi żyjących, śpiących na saniach, w kożuchach, żywiących się strużynami zmarzniętego na kość mięsa. We wsiach oczekiwali nie tylko życzliwi rodacy ale też konfidenci. Wsie były więc niebezpieczne ale kusiły ciepłym łóżkiem i strawą. Tak zginął wraz ze swoim oddziałem w nierównej walce z 600-osobowym batalionem NKWD pod zaściankiem Surkonty, major Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”, cichociemny. Po bitwie Sowieci sprawdzają pobojowisko i skrupulatnie przebijają bagnetem martwego czy rannego Polaka. Tak zginął w 21 stycznia 1945 roku w zasadzce grupy operacyjnej 105 Pułku Pogranicznego NKWD pod wsią Kowalki, w tym samym miejscu – o ironio historii! – gdzie 82 lata wcześniej zwycięsko stawiał się moskalom Ludwik Narbutt, jeden z najwaleczniejszych antysowieckich partyzantów Wileńszczyzny, por. Jan Borysewicz (ur.1913), pseud.”Krysia” i „Mściciel” nazywany na Wileńszczyźnie po prostu komendantem bo dopóki żył, tam gdzie działał istniało państwo polskie. Pośród Polaków na Wileńszczyźnie pamięć „Krysi” żyje nadal usuwając w cień innych bohaterów tamtych czasów. Także i dlatego, że znienawidzony przez sowietów również po śmierci nie zaznał spokoju. Jego ciało na odkrytych saniach enkawudziści wozili kilka dni i wystawiali na rynku w Raduniu, Naczy, Ejszyszkach. Wołali” patrzcie jak skończył wasz wybawca” chcieli odebrać nadzieję, przestraszyć. W końcu wrzucili trupa do pięciometrowej studni na dziedzińcu sąsiadującego z Ejszyszkami zamczyska i przysypali pociskami moździerzowymi aby nikt nie ważył się ciała wydobyć i pogrzebać w poświęconej ziemi. Krysia przeleżał tam aż do lata 2009 roku gdy polscy archeolodzy przy współpracy z litewskimi specjalistami wydobyli jego szczątki. W czasie moich peregrynacji po tych terenach było o tym głośno choć dopiero trwały prace identyfikacyjne. Jesienią tegoż analizy DNA potwierdziły, że wydobyte ze studni kości należą do Krysi a w listopadzie odbył się na cmentarzu w Ejszyszkach uroczysty pogrzeb niezłomnego komendanta.

Wspominanie ostatnich losów polskiej szlachty na Wileńszczyźnie nie jest więc zajęciem radosnym, przypomina mickiewiczowski ostatni zajazd na Litwie jest więc pożegnaniem i jak każde pożegnanie tchnie smutkiem. Ale mamy jeszcze samogon, nieodłączny rekwizyt kresowej i sowieckiej rzeczywistości, pocieszyciel pozwalający jako tako żyć w kraju nędzy i zbrodni, znaleźć chwilę wytchnienia w otchłani upodlenia. Już w czasie wojny był towarem pierwszej potrzeby a gdy przyszli sowieci stał się realną i obowiązującą walutą. Helena Rouba (lat 86) z zaścianka Poczobuty nad Wersoką, matka czwórki dzieci, jak wielu innych pędziła w najcięższych latach samogonkę, inaczej by nie przeżyła. Ktoś doniósł i z Ejszyszek przyjechali enkawudziści.

– Powiedziałam im, – wspomina – że bez handlu samogonem, nie będę miała w czym wysłać dzieci do szkoły bo nie mają butów, a obowiązek szkolny w krainie światowego postępu to przecież rzecz święta. A jak mnie zabiorą to dzieci stracą matkę a kołchoz dojarkę. Wstawił się za mną predsiedatielbo dojarek brakowało i udało się. Zabrali tylko ostatni wyrób. Później też po to przyjeżdżali – uśmiecha się – bo dobry był i nie oszukiwałam na gradusach,na wesela i prazdnikibrali.

Spostrzega moje zainteresowanie i znika w mroku chaty. Wraca z plastikową butelką i szklanką. Nalewa i z oddali już czuję jego ekscytujący opar. Ma metaliczny zielonkawy odcień jest mocny i słodki Szybko idzie do głowy i domyślam się dlaczego. Ma zapewne z 70 gradusów i doprawiony jest ziołami, wśród których wyczuwam gorycz piołunu Szklanka wystarczy aby zmącić umysł i orbitować już daleko od ziemskich zmartwień. Wystraszyłem się czarnobylskiego zioła gdy w Dzimitrach częstował mnie tym samym napitkiem Wojtek Sakowicz „gierbowyszlachcic” , jak sam się przedstawił. Młody jeszcze przed pięćdziesiątką, właściciel kilku hektarów ugoru i dwóch drewnianych rozlatujących się dworków, które odzyskał po kołchozie. Pełen szlacheckiej fantazji, choć już trochę człowiek radziecki mówiący jak tu się powiada „po prostu” mieszając słowa polskie, białoruskie i rosyjskie. No i gorzałkę mający za kochankę. Zapraszał w gościnę, obiecywał złote góry ale na pożegnanie trochę żartem a trochę z wyrzutem powiedział do mnie „koroniarza” zza kordonu: a wy nas ostawili...

I na nic były żarliwe usprawiedliwienia, że i u nas nie było wtedy lepiej. Że cóż pod sowieckim butem mogliśmy zdziałać. Nie przebaczył dumny Sakowicz

Takie było słowo pożegnalne i epitafium ginącej ostatecznie w otchłani okrutnego czasu liczącej pół tysiąclecia cywilizacji polskiej szlachty na Wileńszczyźnie. Można oczywiście powiedzieć – tyle cywilizacji zginęło, zapadło się w niebyt, taki jest naturalny mechanizm kołowrotu dziejów. Nie powinniśmy się jednak na to zgadzać zbyt łatwo a przynajmniej winniśmy pamiętać, że taka cywilizacja w ogóle istniała i że dla nas Polaków była szczególnie ważna bo bez niej nie byłoby nas samych, polskiej kultury i państwa. Również na ziemiach obecnej Litwy a niegdyś Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Poeta Litwin choć Polak (albo na odwrót), który z niej wyrósł i której postawił wiekopomny pomnik, zobaczył to przenikliwie wspominając litewsko-polskie (albo odwrotnie) okolice i zaścianki:

“W całej przeszłości i całej przyszłości

Jedna już tylko jest kraina taka,

W której jest trochę szczęścia dla Polaka”.

Zdzisław Skrok

5 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. lech
    lech :

    Przeczytałem wszystkie cztery części i nie wiem co napisać.Mam jedno przemyślenie, ale zapewne nikt się nie zgodzi ze mną.Ja mam wewnętrzne przekonanie, że Polska tam trwa nadal, w tych zwykłych i prostych ludziach.Dziękuję za artykuły.

    …”a wy nas ostawili…”

    Polsko, jak to z nami jest?

    • combat56
      combat56 :

      łatwo być polakiem jak z każdej strony w telewizji radiu gazetach widzi się i czyta polska mowę trudniej jak kontakt z rodzimą kulturą wymaga wysiłku wydaje mi się że bardziej zasługują żeby powiedzieć o sobie Polak Polka niż my tutaj

          • lech
            lech :

            Jak iść do nich?

            To zależy, co się oczekuje.Najprościej było by z sercem na dłoni.Ale każdy z osobna i wszyscy razem to woleli by czegoś konkretniejszego,czego po czym zostaną konkret ślady.I zostaną, groby.
            Jeśli iść z zachłannością by mury stawiać, by dzieciom ojców, a żonom mężów odbierać, to lepiej pozostawmy ten świat przyrodzie w panowaniu.

            Tu trzeba nowego myślenia w temacie, myślenia, gdzie nie szukamy prywaty i zysku, myślenia, gdzie człowiek i jego człowieczeństwo jest celem.Tak to widzę w ogromnym skrócie.
            Mnie nic, lub prawie nic nie łączy z kresami, ale chciałbym dobrej przyszłości dla ludzi tam żyjących.Dawno temu mój przodek w zawierusze w tamtą stronę zmuszony wyjechał, nigdy więcej rodzina jego nie zobaczyła, dziś mam po nim fotografię jego jedyną.Tego nie chcę więcej, reszta z pracy się rodzi.